Cała sztuka w tym, co najprostsze
Jacek Malczewski „Widok obozu w nocy”
Repr. Magdalena Trybulska – ze zbiorów Zamku Królewskiego na Wawelu
Artykuły

Cała sztuka w tym, co najprostsze

Z tego artykułu dowiesz się:
  • jaką funkcję w wyprawie Lanckorońskiego pełnił Jacek Malczewski
  • jakie były przewagi i minusy XIX-wiecznej fotografii wobec ówczesnego malarstwa czy rysunku
  • czym różni się Malczewski grafik od Malczewskiego malarza

Więc jeszcze raz od początku: Julius August Schönborn, urodzony w 1801 roku w Międzyrzeczu, ówczesnym Meseritz, zmarły w 1857 roku w Starym Zdroju, ówczesnym Altwasser, dziś wchłoniętej przez Wałbrzych, nauczyciel, archeolog, orientalista, filolog klasyczny, został odkrywcą zabytków antycznej Licji na terenie południowej Turcji. Wspólnie z dr. z Hermannem Loewem i Heinrichem Kieperem, kartografem i wydawcą map, 20 grudnia 1841 roku odkryli ślady osiedla w Trysie (Gjölbaschi), gdzie natrafili na bogato zdobione sarkofagi w grobie miejscowego władcy i herosa (heroonie). Wszechstronnie wykształcony Schönborn bez trudu rozpoznał łukowato sklepione groby Licyjczyków, ludu nomadów, którzy około VII wieku p.n.e. zaczęli prowadzić osiadły tryb życia. Fryz heroonu, w sumie liczący ponad 150 płaskorzeźb rozmieszczonych w dwóch rzędach jak paski komiksu, opowiadał o wyjątkowej społeczności, do której należeli mieszkańcy Licji, Egipcjanie i ludzie Wschodu. Po pierwszej wyprawie Schönborna zachowały się tylko rysunki i szkice, jednak o wiele bardziej interesująca dla nas jest opisana w kwartalniku „Spotkania z Zabytkami” nr 7/2023 druga wyprawa, poprowadzona od 1881 roku przez austriackiego archeologa Ottona Benndorfa, obficie obfotografowana przez Wilhelma Burgera i sfinansowana przez Karola Lanckorońskiego. Co prawda przywiezione przez Benndorfa zabytki znalazły się w Wiedniu, ale jednym z tych cudów, którymi rządzą się zbiory, zdjęcia z drugiej licyjskiej wyprawy zachowały się w Fototece Lanckorońskich Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie.

W 1929 roku, na kilka lat przed śmiercią, Lanckoroński przekazał swoje zbiory fotograficzne – zawierające zdjęcia „dzieł sztuki z zakresu architektury, rzeźby i malarstwa ze specjalnym uwzględnieniem sztuki włoskiej” – Polskiej Akademii Umiejętności w Rzymie.

W sumie było tego około 60 tysięcy odbitek, a więc jak na jednego człowieka niewyobrażalna masa choćby z czysto praktycznych względów,

bo gdzieś trzeba było magazynować te zdjęcia podklejone na grube i ciężkie kartony, przede wszystkim zaś kupować, a mowa nie o byle fotografiach, tylko zdjęciach, których autorami często bywali najwybitniejsi twórcy epoki. Kosztowały fortunę. Mało tego: część fotografii powstała wyłącznie dzięki Lanckorońskiemu, bo to on finansował wyprawy i opłacał pracowników z własnej kieszeni. Trzeba podkreślać rozmach tego gestu, zakończonego szlachetnym darem: dziś w Polsce niezwykle rzadko mamy do czynienia ze społecznikowskim porywem w sprawach kultury ze strony ludzi finansowo uprzywilejowanych. Warto wspomnieć jeszcze, że w Rzymie pozostała część zapisanej PAU fototeki, a do Krakowa trafiło ostatecznie około 40 tysięcy odbitek.

Majątek i intelekt

Kiedy dziś mówimy o zbiorze liczącym kilkadziesiąt tysięcy fotografii, nie robi to większego wrażenia: naszymi punktami odniesienia stały się bezmierne oceany pikseli, do tego stopnia, że za bardzo już nie wiadomo, co znaczy mało, a co dużo.

Dość powiedzieć, że średnia żywotność mechanicznej migawki w nowoczesnym aparacie jest obliczona na mniej więcej 150 tysięcy zdjęć. Migawkę można wtedy wymienić i bez kłopotu fotografować od nowa. Nasze osobiste fototeki, zgromadzone na smartfonach, na kartach aparatów cyfrowych albo w chmurze, liczą więc niejednokrotnie dziesiątki albo i setki tysięcy zdjęć. Mowa tu jednak o pewnej epoce, tak się złożyło, że naszej własnej, która zatraciła wszelką miarę i nie wie już sama, co zrobić z bogactwem urodzaju. Jedyną sensowną odpowiedzią jest śmierć techniczna zdjęć: kiedy przestanie funkcjonować twardy dysk albo karta pamięci odmówi współpracy, albo jakiś psikus odetnie nam dostęp do chmury. Pyk, i nie ma, po sprawie.

Zbiory zdjęć w starym stylu miały inny, skromniejszy wymiar i ciężar. Zazwyczaj trzeba było ognia albo wody, zupełnie dosłownych, żeby strawić dzieło czyjegoś życia: podczas wojny spłonął wileński zakład Jana Bułhaka, wcześniej spłonęło paryskie atelier Benedykta Tyszkiewicza, a wielkie wody zatopiły i doprowadziły do upadku niejedną bibliotekę.

Mowa tu jednak o przypadkach jednostkowych, uważanych każdorazowo za szczególnie okrutne docinki losu. Co innego współczesna obrazkowa gigantomania i równie gigantyczne straty, które każdego dnia ponosi z przyczyn najzupełniej prozaicznych.

Repr. Stanislaw Michta – ze zbiorów Zamku Królewskiego na Wawelu
Cała sztuka w tym, co najprostsze
Jacek Malczewski, „Doktor Luschan mierzy czaszki”

Piszę o tym, żeby podkreślić unikatowy charakter zbioru Karola Lanckorońskiego. A zdjęcia opisywane w poprzednim numerze to dopiero wstęp, niejako wprawka do pokazu pełnych jego zdolności. Trudno nie zadać sobie pytania, kim właściwie był ten człowiek i co go tak ciągnęło ku poznawaniu nieznanego? Można o nim powiedzieć, że był typowym produktem pewnej epoki, przez wielu uważaną za słusznie minioną: nieposiadający właściwie żadnych ograniczeń finansowych, doskonale wykształcony, żyjący w stolicy cesarstwa polityk, który mógł realizować najdziksze fantazje. Szczęśliwie dla nas, zamiast po prostu szastać pieniędzmi, żeby sprawdzić, czy mu ich kiedyś nie zabraknie, urodzony w Wiedniu w 1848 roku Lanckoroński najpierw się pokornie uczył, w najlepszych szkołach zresztą, bo w Szkole Głównej (Hauptschule) Michaela Zollera i Franza Aloysa Bernarda w Wiedniu, nie zapominał też o wykształceniu artystycznym i od 1858 roku pobierał lekcje rysunku u wiedeńskiego orientalisty Leopolda Carla Müllera. Następnie przyszła kolej na Schottengymnasium – jak czytam, elitarnej szkole o profilu klasycznym. Tam też w 1866 roku uzyskał świadectwo maturalne, by w grudniu tego samego roku zapisać się na Uniwersytet Wiedeński. Wybrał studia prawnicze, ukończył je z dyplomem doktora obojga praw w 1873 roku. Następne lata spędził za granicą, w Paryżu i Londynie, podejmując dodatkowe studia.

Czytam, że wpływ na rozwój intelektualny Karola Lanckorońskiego mieli Wilhelm von Hartel, filolog klasyczny i późniejszy minister oświaty w rządzie Austro-Węgier, a także Adolf Exner, profesor prawa rzymskiego. Z kolei zainteresowania teatralne zawdzięcza zapewne stryjowi, hrabiemu Karolowi Michałowi, który był w latach 1856–1863 wielkim podkomorzym i sprawał nadzór nad cesarskimi zbiorami sztuki, był przy tym wybitnym znawcą i miłośnikiem teatru, wieloletnim dyrektorem wiedeńskich teatrów dworskich. Piszę o drodze intelektualnej Lanckorońskiego, żeby uświadomić – również sobie – z jakiej klasy człowiekiem mam do czynienia. Rzadko się takich dziś spotyka –

to, jak się często wydaje, wymarła gałąź ludzkości: połączenie wielkiego majątku z intelektem zaprawionym w studiach, podczas podróży i dzięki pobocznym zainteresowaniom.

Repr. Magdalena Trybulska – ze zbiorów Zamku Królewskiego na Wawelu
Cała sztuka w tym, co najprostsze
Jacek Malczewski, „Scena na ulicy w Adalii (Analyi)”

Wyprawy opisane i docenione

Bo gdzież go nie poniosło! Najpierw te studia, o których już była mowa, następnie Włochy, Grecja, cały Półwysep Apeniński. Włochy ulubił sobie szczególnie, co roku spędzał w nich parę tygodni. Następnie Hiszpania, Egipt, Palestyna, Syria. Potem przez Hamburg dostał się do Anglii, Danii i Szwecji. Od 1882 roku przez cztery lata – bo jego środki były na tyle niezmierzone, że swoje podróże mógł rozkładać na lata – badał Azję Mniejszą: w 1882 roku bierze udział w wyprawie Ottona Bendorfa, potem z Rodos dostał się do Adalii (Antalyi), w kolejnym roku do Cylicji i znów w Anatlyi. W 1884 roku krótko zwiedza południową Francję, a we wrześniu tego samego roku rozpoczyna podróż naukową na tereny Anatolii, zorganizowaną i sfinansowaną przez siebie. Wzięli w niej udział profesorowie Felix von Luschan, George Niemann, Eugen Petersen, Wilhelm von Hartel oraz fotograf Johann Georg Wasmuth, a także – już jako goście Lanckorońskiego, nie zaś pełnoprawni członkowie wyprawy – Marian Sokołowski, Moritz Hartel, fotograf, i malarz Jacek Malczewski – nie oficjalny rysownik wyprawy, jak by się można spodziewać, tylko gość właśnie. Łączyła ich z Lanckorońskim nie tylko więź mecenatu, lecz także przyjaźni. To była wyprawa naukowa pełną gębą, jej pokłosiem była dwutomowa książka, wydana w trzech językach (niemieckim, francuskim i polskim) – „Städte Pamphyliens und Pisidiens” (UnterMitwirkung von G. Niemann und E. Petersen, herausgegeben von Karl Grafen Lanckoroński, Wien 1890 i 1892), wersja polska: „Miasta Pamfilii i Pizydii” (Kraków 1890 i 1896), wersja francuska: „Les Villes de la Pamphylie et de la Pisidie” (Paris 1890 i 1893). Te badania i wyniki opublikowane w dwutomowym dziele przyniosły Lanckorońskiemu międzynarodową sławę. Został członkiem niemieckiego i austriackiego Instytutu Archeologicznego, Akademii Umiejętności w Krakowie, członkiem korespondentem Akademie der Wissenschaften w Wiedniu. W 1907 roku otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego, taki tytuł przyznał mu również uniwersytet berliński. Jakby tego było mało, łożył na odrestaurowanie katedry w Akwilei, a prace te zakończono monumentalnym wydaniem „Der Dom zu Aquileia. Sein Bau und seine Geschichte” (Unter Mitwirkung von Georg Niemann und Heinrich Swoboda, herausgegeben von Karl Grafen Lanckoroński, Wien 1906).

Pozowanie na kamieniu

Pojedzie jeszcze w podróż dookoła świata, wyda o tej podróży książkę, odwiedzi Korfu, Albanię, a potem z synem Antonim Glasgow, Edynburg i Islandię. Z córką Karoliną pojedzie jeszcze do Hiszpanii i Portugalii. Na tym urywają się jego wielkie podróże.

To wszystko, jakaś chorobliwa wręcz ruchliwość, nie przeszkadzało mu wcale w prowadzeniu życia politycznego – był dziedzicznym członkiem austriackiego parlamentu, zajmował wysokie funkcje państwowe, w tym wielkiego podkomorzego. Ale to zostawiam na boku: na całego Karola Lanckorońskiego mało byłoby książki.

Repr. Magdalena Trybulska – ze zbiorów Zamku Królewskiego na Wawelu
Cała sztuka w tym, co najprostsze
Jacek Malczewski, „Członkowie wyprawy opisują ruiny pałacu Kilic Aslana w Konyi”

Wracam do punktu, w którym go zostawiłem, w tym samym miejscu, gdzie kilkadziesiąt lat wcześniej skromnie urodzony Julius August Schönborn z Międzyrzecza odkrył ku swojemu zdumieniu wspaniałe pozostałości sepulkralne Licyjczyków. Sam Lanckoroński tak pisał o wyprawie: „Szereg wycieczek do kilku ruin na równinie pamfilijskiej przekonał mię ku memu zdziwieniu o wielkiej obfitości znaczących starożytnych pomników, powstałych po największej części w czasach cesarstwa rzymskiego, między pierwszym a drugim wiekiem naszej ery, które są tu rozsiane w okręgu kilku mil, a nie były opisane nigdy lub też niedostatecznie. Jeszcze bardziej zachwyciła mię wspaniała okolica, której żadna inna znana mi nie przewyższa, a rzymska Kampania w przybliżeniu tylko dorównywa. Wszystko to wpłynęło na postanowienie, aby się zabytkami tymi bliżej zająć. (…) udaliśmy się do pobliskiego Perge dla wykonania planu tego miasta. Część zimy roku 1882 na 1883 użyłem na to, aby w Konstantynopolu wejść za pośrednictwem naszej ambasady w stosunki z centralnymi władzami tureckimi w interesie naszych przyszłych poszukiwań (…). Następnej wiosny wróciwszy z podróży po północnej Syryi, wzdłuż południowego wybrzeża Małej Azyi, przebiegłem znowu płaszczyznę pamfilijską i zabawiłem kilka dni w Adalii. Po tym powtórnym pobycie odjechałem do kraju z zamiarem jak najprędszego powrotu na czele naukowej ekspedycji, która by miała na celu zbadanie i opisanie klasycznych ruin pamfilijskich, a w części i sąsiednich pizydyjskich”.

Na opis Lanckorońskiego nakładają się dwie kroniki: rzeźbiarska z fryzu w heroonie w Trysie i ta druga, rysunkowo-malarska, autorstwa Jacka Malczewskiego.

Jego rysunki zachowały się w zbiorach rodziny Lanckorońskich, przekazała je na Wawel córka Karola, prof. Karolina Lanckorońska, jako dar dla narodu. Malczewski ukazuje na nich życie obozowiska, równie barwne, a może nawet barwniejsze niż to ukazane na wcześniejszych zdjęciach Wilhelma Burgera i tych, które powstały już podczas wyprawy Lanckorońskiego. Różni je coś, co musimy tu sobie odtworzyć, żeby mieć jako takie pojęcie o przewagach i minusach XIX-wiecznej fotografii wobec współczesnego jej malarstwa czy rysunku. Fotografia, uważa się dość powszechnie, jest ścisłym odwzorowaniem natury: cóż jednak począć ze zdjęciami pozbawionymi koloru, niewidzącymi barwy niebieskiej (stąd blade, niewypełnione nieba), co zrobić z niską światłoczułością materiałów negatywowych? Niska światłoczułość oznacza długi czas naświetlania: to dlatego marynarze siedzą na kamieniach, miejscowi kucają w cieniu, członkowie wyprawy zastygają w malowniczym bezruchu. Rysunek, to prawda, powstaje dłużej, ale przecież wyobraźnia malarza, jego sprawność pamięciowa służą mu pomocą: w kilku pociągnięciach szkicuje całą scenę, a potem ją dopracowuje. Dlatego przywiezione przez Malczewskiego obrazki z wyprawy są tak pełne życia i tak wiele mówią – o wiele więcej niż fotografie – o życiu obozowiska.

Sceny poza zasięgiem fotografii

Repr. Magdalena Trybulska – ze zbiorów Zamku Królewskiego na Wawelu
Cała sztuka w tym, co najprostsze
Jacek Malczewski, „Widok obozu w nocy”

A było ono malownicze: ot, choćby pierwsze dzieło, „Noc w Aspendos” („Widok obozu w nocy”), na którym jasnymi plamami odcinają się na tle wieczornego pejzażu cztery płócienne namioty (z wejścia do jednego, pierwszego z prawej, wyłania się nawet sylwetka mieszkańca, przed innym, pierwszym od lewej, siedzą przy ognisku dwaj mężczyźni w fezach, na namiocie rysują się ich cienie wyolbrzymione przez ogień). Między namiotami, na pierwszym planie, dyskutuje grupa trzech mężczyzn, jeden z nich trzyma latarkę ze świecą, przysłuchuje im się koń. Po prawej są załatwiane sprawy natury gospodarczej: to dwaj miejscowi, poznać ich po nakryciach głowy i kapciach z zawiniętym noskiem: jeden obładowany cebrzykami idzie po wodę, drugi wraca z zebranym chrustem. Na wysokości drugiego rzędu namiotów jest pośrodku niewielka budowla, której przeznaczenia trudno dociec – dla tych, którzy tam byli, musiało być jasne. W każdym razie niewielki, prostokątny kształt z rozświetlonym otworem drzwiowym, w środku zaaferowany cień człowieka. Wreszcie, na przedostatnim planie, to, co najważniejsze: ledwie cienie zarysowane na tle nieba, mury i kolumny, dla których oni wszyscy tam się udali. (Jest jeszcze ostatni plan, ledwie odmalowany: księżyc za chmurami nocy). Nocny obóz, podgrupy, dyskusje, ruch: tu XIX-wieczna fotografia nie miała czego szukać, cała ta scena znajdowała się poza jej zasięgiem. Scena pod parasolem: choć fotograficzne przedstawienie tej scenki rodzajowej byłoby możliwe w latach 80. XIX wieku, nie przypominam sobie ani jednego zdjęcia z Fototeki Lanckorońskich, które wnosiłoby ten rodzaj ożywienia. Z pozoru nic nadzwyczajnego, ujęta od tyłu sylweta rysownika wychylonego do przodu, żeby lepiej widzieć obiekt zainteresowania – nie bardzo wiem jaki – rozpięty nad nim parasol, składany stołek o trzech nogach i płóciennym siedzisku, jakaś teka i torba na przybory rzucone na ziemię, rozłożona sztaluga. Dookoła makia (zarośla typowe dla obszaru śródziemnomorskiego – przyp. red.), w tle po lewej koń w parowie i prowadzący go człowiek.

Chcesz być na bieżąco z przeszłością?

Repr. Stanislaw Michta – ze zbiorów Zamku Królewskiego na Wawelu
Cała sztuka w tym, co najprostsze
Jacek Malczewski, „Autoportret artysty przy pracy”

Malczewski wiele, może zbyt wiele uwagi poświęca niekoniecznym szczegółom, jak choćby kaburze na pistolet u paska malarza: może w ten sposób chciał oddać awanturniczy charakter całej wyprawy, jakieś niebezpieczeństwo, które się czai?

Cała sztuka w tym, co najprostsze: w wychyleniu malarza do przodu, żeby lepiej widzieć, w skupieniu i napięciu ciała, doskonale czytelnym mimo luźnego ubrania. Również po takie migawki z życia fotografia w tamtych czasach jeszcze nie sięgała.

Polski Don Kichot i Sancho Pansa

Repr. Magdalena Trybulska – ze zbiorów Zamku Królewskiego na Wawelu
Cała sztuka w tym, co najprostsze
Jacek Malczewski, „Tańcząca melanda”, kartka ze szkicownika

Jest też rysunek fragmentu fryzu, z dumną adnotacją „Znalazłem z Dr Petersenem”. Poprzednie dziełka wykonał Malczewski w technice tuszu lawowanego, skutecznej, ale wymagającej wielkiej wprawy: każdy błąd w sekundę wsiąka w papier i niewiele da się poprawić. Płaskorzeźbę odrysował ołówkiem i też nie jest to dokumentacja, jakiej można by się spodziewać po rysowniku zatrudnionym do udokumentowania rezultatów wyprawy – to daleko posunięta interpretacja, tak luźna, że nieomal nieprzedstawiająca. Można się tylko domyślać ruchu szat, ciała pod nimi, jest ogólny zarys, ale żadnej dosłowności. (To kolejny klocek do układanki o wielkości Lanckorońskiego, który wybrał właśnie Malczewskiego i nie nakazał wiernie trzymać się rzeczywistości).

Wreszcie najbardziej dopracowane z prezentowanych tu dzieł Malczewskiego: miejska scena, gdzie znalazło się miejsce na wszystko: a jakże, na konia, tym razem starannie wymalowanego z profilu, na grupę badaczy w korkowych hełmach, jest nawet miejscowy Żyd w chałacie i fezie, są miejscowi na koniach, widoczni tylko częściowo, bo zasłonięci przez pierwszoplanową grupę. Jest też miejsce na koloryt lokalny: po raz pierwszy kobiety, stojące tu pod murem po lewej stronie sceny – bo właśnie jak scena operowa to wszystko wygląda, jakieś „Baśnie z tysiąca i jednej nocy” w wielkim włoskim teatrze – i dwóch kucających mężczyzn. Nad murem minarety i kopuła meczetu, są drzewa, jest turecka ulica, jakie się jeszcze dziś widuje, z budynkami o drewnianych balkonach wysadzonych poza obręb murów, zwieszających się ponad ulicą. Moją uwagę przyciąga jedna z tych postaci, które opracowano najszczegółowiej przez dodanie brązowego koloru: to ten korpulentny pan po prawej, już niemal w bramie domu, stojący twarzą do widza. Lanckoroński.

Fot. Domena Publiczna
Cała sztuka w tym, co najprostsze
Karol Lanckoroński

Na zdjęciach wygląda zawsze marsowo: wysokie czoło, wielka broda, poważna mina. Wielki pan, władczy, przyjmujący należne sobie pozy. Malczewski łapie go na drobnostkach. Trzeba się odrobinę naszukać, ale warto wyrwać się poza lamy zadrukowanego papieru i znaleźć w odmętach internetu dwa obrazy.

Pierwszy z nich przedstawia dwóch mężczyzn, ciemne sylwety sunące konno po błotnistej drodze nad złotawo-zielonkawą wodą, pod zachmurzonym niebem. Gdyby nie ta woda z innego kosmosu, nie nasza, mógłby to namalować jakiś Gierymski. Ale to Malczewski: „Don Kichot i Sancho Pansa”, czyli Lanckoroński i jego malarski sługa (w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie). Drugi, znacznie marniejszy obraz, przedstawia Lanckorońskiego z trzecią żoną: ona nieudana, drewniana, widać, że malarza ani ziębi, ani grzeje – ale on, niby ten sam co na zdjęciach, zupełnie inny, swojski, z chochlikiem w oczach. Warto zobaczyć, bo oddaje głębię przyjaźni łączącej dwóch ludzi.

Fot. Domena Publiczna
Cała sztuka w tym, co najprostsze
Jacek Malczewski, „Don Kichot i Sancho Pansa”

Bo jest w tej całej historii passus, nieopowiedziany, domyślny, o przyjaźni i wzajemnym zaufaniu, o wzajemnym podziwie. Jest też – co odkryłem ze zdumieniem – inny Malczewski, nie ten od kobiet Herkulesów, tylko złodziejaszek scenek, drobny podglądacz życia wielkich badaczy, człowiek.

Artykuł pochodzi z kwartalnika „Spotkania z Zabytkami”, nr 8/2023


Wojciech Nowicki

Pisarz i kurator wystaw fotograficznych. Opublikował eseje o fotografii "Dno oka", "Odbicie" i "Tuż obok", a także tomy prozatorskie "Salki" i "Cieśniny". Współautor, wraz z Katarzyną Mirczak książki "Przerwa na światło. Fotografie polskich podróżników i badaczy". Zajmuje się także krytyką kulinarną. Mieszka w Krakowie.

Popularne

Kalwaria Zebrzydowska – krajobrazowy zespół manierystycznego parku pielgrzymkowego

Jadący w kierunku Zakopanego pociąg wyraźnie zwalnia, lecz pasażerów to nie irytuje. Jest sobota, początek lata – większość z nich podróżuje już którąś godzinę, jest zmęczona długą jazdą. Ale po minięciu stacji „Kalwaria Zebrzydowska–Lanckorona” nawet znudzone dzieci wyglądają przez okna. Skład wjeżdża...