Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Mam przed sobą zdjęcie, które można by stosować jako zamiennik abstrakcyjnych wzorów stosowanych w teście Hermanna Rorschacha: do badania ludzkiej psychy Szwajcar zaproponował plamy atramentu, o których opowiadali pacjenci, a on w tych opisach wyłapywał znacznie więcej niż tylko opis kleksów na papierze. Dostrzegał to, co pozostawało na co dzień ukryte, niewypowiedziane, poza granicą bezpiecznych tematów. Abstrakcja atramentowej plamy daje – zdawałoby się – bezpieczne schronienie. Nic bardziej mylnego.
Podobnie z tą fotografią, a także całą fotografią dawno już wyrzuconą poza nawias współczesności. Jest na tyle osobna, przedstawia świat tak niepojęty dla patrzących, że łatwo wpaść w Rorschachowską pułapkę i bez baczenia na nic wygadać się o najgłębiej skrywanych tajemnicach. Jeśli spojrzeć na to zdjęcie, widać kulisowe ustawienie kolejnych wyłaniający się planów: gęsta warstwa zieleni na zboczu – jak się domyślam – stromo zbiegającego ku zatoce, na negatywie tak nieczułym na wszelkie niebieskości lustro wody pozostało niemal całkiem białe; na tej wodzie zacumowany statek, najwyraźniej nie ma tu ani portu, ani nawet przystani, bo cumuje na redzie. Odnotowuję, że to parowy dwumasztowiec, tyle na razie wiadomo, a także to jeszcze, że do jego lewej burty zacumowały jak przyklejone dwie całkiem spore łodzie. Dalej, po lewej, fragment jednej kulisy łagodnie wznoszących się pagórków, wysepka na wysokości statku, ale już za cyplem tworzonym przez lewy pagórek, w końcu łagodnym ramieniem całość jest obejmowana przez wysoki brzeg po prawej – podobnie jak przez lewy, cały upstrzony jak kuropatwa: cętki na zmianę białawe i ciemnosepiowe. Biel to skała, sepia – bujna roślinność, makia, nazywana zaroślową formacją roślinną. Powstaje tam, gdzie pierwotnie stały lasy, i zawsze jest niewysoka, nie przekracza pięciu metrów wysokości. Bywa luźna (dużo bieli na XIX-wiecznym zdjęciu) lub zwarta (a wtedy dużo sepii).
Znam to skądś – pomyślałem – i poczułem całym sobą zapach dzikiego tymianku: tak było na Krecie, kiedy o świcie przepłynąłem wpław zatokę i znalazłem się na pagórkach po drugiej stronie, pośród kóz i dzikich ziół. To, co z daleka brałem za przejaw zielonej bujności natury, z bliska okazało się uschłym na pieprz skondensowanym aromatem, który dwa razy na dobę uderzał nawet nie tyle w nozdrza, ile wprost do mózgu, o świcie i o zmierzchu. Fotografię domyka wyblakłe niebo, ani o ton nieróżniące się od wody.
Nic się tu nie zgadza z doświadczeniem współczesnego człowieka. W podobnych miejscach nie wita go pustka, lecz coś, od czego ucieka, zazwyczaj wielki tłum jemu podobnych, którzy z roku na rok powtarzają rozpaczliwy gest poszukiwania niemożliwego – miejsca z dala od ludzi. Nie ma już pustych niezabudowanych przestrzeni, są zmultiplikowane w nieskończoność niedokończone budynki, hotele stłoczone nad wodą tak blisko, że bliżej się nie da. Nawet fotografia nie ma już nic wspólnego z tą, na którą patrzę: oddaliła się jej namacalność, został niezmieniony jedynie fotograficzny gest uwieczniania czegoś ważnego, ładnego, albo – jak w przypadku fotografów zawodowych – czegoś zamówionego.
Dwumasztowy parowiec wygląda, jakby się unosił w powietrzu, a nie jak namokła skorupa ciążąca w stronę dna. Krajobraz wygląda jak scenografia do filmu o odkrywcach, fotografia zaś, jej istota, uległa obecnie tak wielkiej przemianie, że trudno tym zdjęciem opowiedzieć o niej w ogóle. Już łatwiej o jakimś ciemnym śnie, który się wkradł do umysłu nad ranem.
Kto tym statkiem przypłynął i w jakim celu? Czemu sfotografowano statek? Wreszcie: gdzie dzieje się ta scena? Na razie tylko pytania.
Mniej więcej rok temu jakby znikąd sfrunął do mnie krótki filmik. Dziewczynka, Róża, stoi pośród ruin antycznego miasta i wokalizuje. Słychać, że to był teatr i jest tu nadal – akustyka jest doskonała, słychać każdą sylabę i vibrato, choć to tylko nagranie telefonem i z dobrych paru kroków. Ten film zagnieździł się w mojej głowie, opowiadam go tutaj jak pacjent poddany testowi Rorschacha. Kojarzy mi się z tym zdjęciem, choć między wydarzeniami zieje niemal półtora wieku historii. Miejsca są właściwie tożsame. Statek zacumował, cóż z tego, że 140 lat wcześniej, nieopodal miejsca wyśpiewanego przez Różę. Przypłynęła nim wyprawa austriacka – czy raczej austro-węgierska -wyprawa naukowa. Ale prapoczątek odkrywania jest jeszcze wcześniejszy i gdzie indziej się dzieje: prapoczątek ma nazwisko: Julius August Schönborn. Przyszedł na świat w 1801 roku w Międzyrzeczu, zwanym wówczas Meseritz, w Lubuskiem. Zmarł w wyniku komplikacji zdrowotnych po drugiej wyprawie, 56 lat później w Starym Zdroju, ówczesnym Altwasser, dziś części Wałbrzycha. Specjalności miał kilka: był nauczycielem, archeologiem, orientalistą, filologiem klasycznym – a jakby tego było mało, został odkrywcą zabytków antycznej Licji na terenie południowej Turcji. Czyli właśnie tam, gdzie zacumował i statek i gdzie śpiewała Róża. Nie mam pojęcia, jakie diabły nim gnały, ale zdecydowanie wyrósł ponad miejsce swojego pochodzenia, miasto nawet dziś niespełna 20-tysięczne. We Wrocławiu ukończył gimnazjum, na tamtejszym uniwersytecie uczył się teologii i języków orientalnych, przeniósł się najpierw do Berlina, później do Poznania, gdzie nauczał (m.in. wychowania fizycznego!), uzyskując tytuł profesora. Jego podręcznik do nauki łaciny przyjęły wszystkie pruskie szkoły.
Przeprowadził ją trzy lata później wspólnie z dr. Hermannem Loewem i Heinrichem Kieperem, kartografem i wydawcą map: przez Europę, w tym Drezno, Pragę, Wiedeń, udali się do Stambułu, Izmiru – aż do Licji. Sporządzili mapy gór Taurus, eksplorowali półwysep Teke (Teke Yarımadası), by pamiętnego 20 grudnia 1841 roku dokonać odkrycia wielkiej miary: natrafili na ślady osiedla w Trysie (Gölbaşı), gdzie natknęli się na bogato zdobione sarkofagi w grobie miejscowego władcy i herosa (heroonie). Jak czytam, Schönborn bez trudu rozpoznał rękę Licyjczyków, prawdopodobnie będących ludem nomadów, którzy około VII wieku p.n.e. zaczęli prowadzić osiadły tryb życia: ich groby są łukowato sklepione. Heroon był zdobiony przez fryz złożony pierwotnie ze 152 płaskorzeźb – było to potężne założenie. Opowiadało o całej, dość wyjątkowej społeczności, do której należeli przedstawiciele Grecji klasycznej, miejscowi, czyli mieszkańcy Licji, Egipcjanie i ludzie Wschodu. Co szczególne, opowieści, zaczerpnięte z miejscowej historii i mitów, wyrzeźbiono z niezwykłą precyzją w dwóch rzędach, trochę jak komiks. Była to rzecz niespotykana na skalę całego antyku. Oprócz niewielkiej świątyni i cystern badacz znalazł na miejscu wyłącznie zabytki sepulkralne.
Chciałbym zobaczyć te wydarzenia ich oczami: niestety, z wyprawy zachowały się tylko rysunki, to jednak co innego, szczególnie że skupiały się na odkrytych artefaktach, nie na życiu wyprawy. Na miejsca i wydarzenia nakładają się współczesne zdjęcia, a nigdy nie oglądałem smutniejszej reklamówki z Turcji niż fotografia z przemysłowego Gölbaşı. Inne fotografie są zaś przesłodzone, kolorowe, widać na nich ponurą makię pod wypalonym niebem, ale nie czuć miejscowych aromatów. Opowiadają zupełnie inną historię. Ich wyprawa musiała upływać pod znakiem zapachu przepoconych końskich derek, dymu z ogniska i morza – tak to sobie wyobrażam. Po dekadzie Schönborn wrócił do Trysy, już w innym zespole: z dwoma Anglikami, Edward Falkenerem, architektem, i porucznikiem Thomasem Sprattem. Była szansa na zdjęcia, bo tym razem zabrali z sobą aparat do dagerotypii: lecz, pech, dagerotypów nie udało im się wywołać.
I tak powracam do statku zawieszonego w pustce między niebem a niebem. Jest 1881 rok, od pierwszej wyprawy Juliusa Augusta Schönborna minęły cztery dekady. Jego śladem, korzystając z pozostawionych przez niego pamiętników, wyruszyła kolejna ekspedycja, tym razem austriacka. Poprowadził ją Otto Benndorf i choć głównym celem była dokumentacja antycznych inskrypcji, to przy okazji niejako powtórnie odkrył heroon z Trysy.
Okręt w zatoce to Taurus, wojenny okręt pod austriacką banderą. Jego marynarze pomagali archeologom Benndofra pakować i znosić skrzynie z reliefami. (Dziś w Kunsthistorisches Museum w Wiedniu, dokąd zostały wywiezione za zgodą władz tureckich). Widać ich na niektórych ujęciach: jeden z nich pozuje w swobodnej pozie, oparty tyłkiem o kamień, być może pozostałości ściany, obok otworu drzwiowego. Ręce trzyma założone, nawet jego kołnierz marynarskiej koszuli wygląda na rozchełstany. W jego prostokąt wpisały się żwir, białe bloki kamienne zwalone na kupie, kępy traw, zarośla makii, biel morza i niewielki, krzywo postawiony Taurus na redzie, mały jak kijanka.
Inne zdjęcie: na pierwszym planie trawy, kamienie, jarzące biało trawy i krzewinki, niskie drzewko o gęstym pokroju, do cna objedzone z kory przez kozy, jedno, za nim drugie i trzecie, odsadzone w bok, jakby przekręciło się z całą masą korzeniową pod wpływem ulewy.
Obok drzewek rozlokowała się malownicza grupa: jeden nie zwraca uwagi na fotografa, leży w trawie i patrzy w kierunku morza, dwóch miejscowych siedzi (jeden podtrzymuje twarz na ręce wspartej na kolanie), trzeci stoi. Za nimi, w oddali, mury poprzecinane schodami, oknami, jakieś blanki, gdzieniegdzie spore odcinki muru tynkowanego, cała reszta to lity kamień.
(Podobnie – przypomniało mi się – było w Albanii, kiedy po całym dniu samochodowej wspinaczki dotarliśmy do wsi nad rwącą rzeką: wszystko wyczyszczone do gołego kamienia, obnażone, zimne nawet w tamten upalny, letni dzień). Na murach rozlokowała się kolejna grupka, tym razem pięciu mężczyzn – to się nie zmieni, na zdjęciach będą tylko oni. Trzech miejscowych siedzi i stoi po lewej, na prawo od nich dwóch marynarzy. Nad blankowaniem biel morza i tym razem wyolbrzymiony mocą teleobiektywu Taurus wisi pośród bieli, domkniętej tylko cieniem cypla, obrębionego dołem białą falbanką miasta.
A potem następuje to, co może najbardziej uderza: w tamtej, XIX-wiecznej współczesności, którą dziś z musu czytam z odrealnionych, tonowanych sepiowo obrazów, ci miejscowi, Licyjczycy, musieli się wydawać – przynajmniej w pierwszej chwili – ciekawi przez swój ubiór: szarawary, dziwne papucie, fezy i mycki, koszule z szerokimi rękawami, niekiedy kindżał w fantazyjnej pochwie ze srebra. A jednak jest między nimi a ich przodkami jakiś rozziew, przepaść nie do zasypania. To widać najlepiej na fotografiach czysto technicznych, dokumentujących same odkrycia: mur z fryzem, na nim skoczne figurki odziane w swobodne szaty, tak dokładnie oddane, że powstaje wrażenie, jakby ta kamienna szata rzeczywiście odziewa ich kamienne ciała.
Miasto było osadą rolników, którzy wcześniej wypasali kozy, dokoła były rozlokowane osady obronne, więc rolnicze tereny nie ciągnęły się bez końca: skąd więc ten rozmach, a co za nim idzie – pieniądze na tak ostentacyjną ostatnią siedzibę miejscowego wielmoży? Na pewno nie z myta, które pobierali na górskiej przełęczy, byłoby tego za mało. „W Trysie znaleziono pieczęć grecko-perską. Mógł to być podarunek gościnny albo łup z jakiejś wyprawy rabunkowej. Mogła być używana przez jakiegoś arystokratę̨ lub nawet lokalnego dynastę̨. Dostarcza ona wglądu w świat otaczający rezydującego w Trysie księcia, władającego tą częścią Licji, która wówczas wchodziła w skład jednej z perskich satrapii imperium Achemenidów. Przedstawiona na niej scena walki między persko przyodzianym kawalerzystą a ciężkozbrojnym greckim hoplitą świadczy o tym, że mówimy o społeczeństwie zmilitaryzowanym. Militarny wydźwięk zachowują̨ również̇ reliefy, przechowywane od lat 40. XIX wieku w Muzeum Brytyjskim, oraz słynna inskrypcja, zapisana w języku licyjskim, na filarze z Ksantos” – pisze niemiecki badacz Frank Kolb w pracy „Mauzoleum bohatera: heroon z Trysy”.
Jest jeszcze zdjęcie, o którym chciałbym tu opowiedzieć, bo wygląda jakby tu nie pasowało. Autor zdjęć odchodzi na chwilę od murów i zwraca oczy w stronę obozu. Zdjęcie ma pionową kompozycję, poręczną, bo jego tematem jest m.in. niewielkich rozmiarów, podobny do wigwamu namiot wykonany – jak podejrzewam – z żaglowego płótna. Wokół niego walają się pudła, skrzynki, cały ten obozowy bajzel, którego wcześniej mogłem się tylko domyślać. Przed nim zaś prostokątny wiklinowy kosz z gatunku tych podróżnych – lekki i poręczny, jeśli pomyśleć o podróży z perspektywy ludzi, którym towarzyszyły konie, osły i muły. Na nim rozstawiono talerze i butelkę wina. Są też dwa fotele i taboret, podróżne, składane mebelki, wykonane z lekkiego drewna, płótna i rzemienia. Na lewo od stołu stoi wysoki mężczyzna z ciemną brodą: stoi swobodnie, cały ciężar ciała przerzucił na prawą nogę, lewa tylko dotyka gruntu, utrzymując stojącego w równowadze. Ma na sobie białą, chyba wojskową bluzę, dwurzędową, ciemne spodnie i skórzane buty za kolana. Wyglądałby jak muszkieter, jednak zamiast muszkietu jego podniesiona lewa ręka trzyma uchwyt patelni. Dopiero wtedy wpada w oko ten kształt poniżej jego postaci: podobny do wiaderka kociołek z wystającą rączką chochli. A więc oni tam byli, żyli, gotowali sobie, targowali się zapewne zajadle z miejscowymi o cenę jajek i drobiu, o wino się nie martwili, bo pewnie przypłynęło na statku. Spoglądając uważnie na tę fotografię, myślę, że cząstkowe przeniesienie w czasie i przestrzeni bywa jednak możliwe.
By tak się jednak stało, trzeba przekaźnika. Był nim w tym wypadku urodzony w 1844 i zmarły w 1920 roku Wilhelm Burger – tak nazywał się fotograf, który wykonał zdjęcia podczas tzw. pierwszej wyprawy Lanckorońskiego. Nazwisko Karola Lanckorońskiego pojawia się nie przypadkiem: to on właśnie uważał, że taka wyprawa śladami Schönborna może przynieść wspaniałe efekty, wyłożył więc na jej sfinansowanie niemałe pieniądze. Ale na niego dopiero przyjdzie czas, jeszcze się tu pojawi, na razie o Burgerze.
Udało mu się wybić w swoim fachu na tle swojej epoki. Choć pierwotnie kształcił się w malarstwie, to po drodze skręcił w stronę nowej techniki rejestracji.
W latach 1864–1866 wykładał fotografię na Uniwersytecie Wiedeńskim – tu należy dodać, że w wielu regionach nieistniejącej Polski na fotografię w tych latach spoglądano jeszcze zabobonnie, a pierwsze próby jej wykładania podjęto dopiero pół wieku później. Rok później dołączył do wiedeńskiego Towarzystwa Fotograficznego. Burger wsławił się jako fotograf świata: towarzyszył kolejnym wyprawom naukowym i komercyjnym, fotografował odkrycia, stosując nowoczesny sprzęt zapewniający trwałość rezultatów. Zasłynął zdjęciami z dalekich wypraw, na skraj znanego świata. Brał udział w komercyjnej ekspedycji naukowej do Azji Wschodniej, a wykonane przez niego fotografie uważa się za wyjątkowo dobre przykłady pracy z suchymi płytami. W 1872 roku wraz z hrabią Wilczkiem popłynął na pokładzie statku Isbjörn na wyspy w pobliżu Nowej Ziemi, gdzie napotkał Admirala Tegetthoffa, statek ekspedycji polarnej. Z tego spotkania wykonał serię widoków stereoskopowych: sądząc po dostępnym materiale, są niezwykle wysokiej jakości.
Próbował w fotografii rozmaitych technik: suche płyty czy mokry kolodion (którego warstwę należało wylać na szybę negatywu w namiocie dosłownie na kilka chwil przed wykonaniem zdjęcia; suche stawały się bezużyteczne). Kombinował nawet z najwcześniejszą techniką z pierwszych czasów fotograficznej reprodukowalności, czyli z negatywem papierowym. Do Trysy pojechał wyposażony w tzw. suche płyty, produkowane już fabrycznie, co umożliwiło robienie zdjęć również innym członkom wyprawy, niebędącym zawodowymi fotografami. Burger opracował nawet dla „Photographischee Correspondenz” zasady rozsądnego przygotowania fotograficznego ekspedycji badawczej. Jak czytam, zalecił poręczny format 15×21 cm – a mowa o wymiarach szklanego negatywu, z którego następnie wykonywano odbitki stykowe, oszacował też wagę jednej fotografii. Wynosiła równy kilogram. Przyjmował, że należy z sobą zabrać około 200 klisz i wszystkie konieczne sprzęty laboratoryjne – razem dobytek fotografa ważył tyle, że według obliczeń Burgera do jego transportu były potrzebne trzy juczne konie lub jeden koń i wielbłąd. Rzadko nadarza się okazja, by tak głęboko zajrzeć na fotograficzne zaplecze: ono również było znojne w gruncie rzeczy mimo stosowania wspaniałej optyki i stosunkowo niewielkich negatywów. Już trzy dekady wcześniej bracia Bisson upamiętniali francuskie zabytki, używając negatywów o rozmiarach kilkakrotnie większych, bo 30×40 cm. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak to wszystko wyglądało w transporcie.
Nie opuszczam Trysy, na razie tylko zawieszam głos.
Tekst pochodzi z numeru 7/2023 kwartalnika „Spotkania z Zabytkami”.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Oryginalny i odświeżający widzenie XX-wiecznej fotografii dorobek Danuty Rago został niedawno przywołany wystawą „Fabryka Złudzeń” przez Fundację Archeologia Fotografii. Digitalizowane przez FAF archiwum udowadnia, że zapomniana fotoreporterka potrafiła z artystycznym zmysłem tworzyć zarówno pierwsze sesje reklamowe, ciekawą estetycznie dokumentację industrializacji,...
Namalowany około 1890 roku obraz przez lata uchodził za zaginiony. Nie było nawet pewne, czy nadal istnieje. Po raz ostatni prezentowano „U źródła” Henryka Siemiradzkiego w 1890 roku na wystawie w Glaspalast w Monachium. Teraz – po zabiegach konserwatorskich –...
Islandia w obiektywie Walerego Goetla ( 1889 – 1972), profesora i rektora AGH w Krakowie, taternika.