Paryskie niespełnienie
Stefania Ordyńska „Port-Vendres”, lata 20. XX w., Olej, płótno
Fot. kolekcja Marka Roeflera / Villa la Fleur
Artykuły

Paryskie niespełnienie

Z tego artykułu dowiesz się:
  • dlaczego najciekawsze w dorobku Stefanii Ordyńskiej-Morawskiej okazują się pejzaże
  • co łączy postać artystki z Tadeuszem Kantorem
  • od którego roku malarka wystawiała swoje prace na Salonach Jesiennych w Paryżu

Obrazy Stefanii Ordyńskiej-Morawskiej – tak po prostu – dają radość, spokój, niesentymentalne wzruszenie. Wreszcie, budują poczucie sensu tego, co codzienne, zwyczajne, proste, podkreślają znaczenie powtarzalności, która nadaje życiu właściwy rytm. A zarazem budzą tęsknotę za tym, co dziś bezpowrotnie minione albo tylko wyobrażone. Przy czym stwierdzenie to w żaden sposób nie powinno deprecjonować tej twórczości rozpisanej między Krakowem a Rzymem i Florencją, między Lozanną a małopolskim Brzeskiem, między Paryżem (co najważniejsze) a Wrocławiem. Mówimy wszak o malarstwie profesjonalnym, równie intuicyjnym co erudycyjnym, w pewnym stopniu mieszczańskim, ale bardziej jeszcze inteligenckim, takim, w którym odbijają się echem zarówno lekcje włoskiego renesansu, jak i Paula Cézanne’a, Georges’a Rouaulta czy Maurice’a Denisa.

Fot. Desa kraków
Paryskie niespełnienie
Stefania Ordyńska „Portret młodej kobiety”, olej, płótno, 58×47 cm

Świat odwiecznego porządku

Najciekawsze są chyba pejzaże, zarówno te powstałe w Polsce, jak i malowane w Paryżu, Bretanii, Prowansji i Pirenejach. Przyjrzyjmy się kilku z nich. Oto kompozycja pt. „Nad Sekwaną” (olej na płótnie): widok wydający się archetypiczną kwintesencją starej, słodkiej – prowincjonalnej – Francji, dziś już przynależny wyłącznie do historii, ale częsty jeszcze w czasach Louisa de Funèsa czy Georges’a Brassensa. A więc całkiem niedawno.

Po prawej stronie znajduje się skromny kościół z wieżą nakrytą spiczastym, bynajmniej nie ozdobnym hełmem. Po prawej – niskie, skromne budynki, już nie chałupy, ale jeszcze nie wielkomiejskie kamienice. Między nimi rzeka, a nad nią most, którego masywny kształt wskazuje na dawną proweniencję. Bulwary wydają się solidne, a drzewa w tym słonecznym dniu dają wystarczająco dużo cienia. Nic dziwnego, że na brzegu zeszło się czterech mężczyzn w roboczych ubraniach. Miejscowych rzemieślników? Flisaków? Handlarzy rybami? Ich nieco przygrube, syntetyczne sylwetki otoczyła artystka ciemnym konturem, który nie dominuje jednak nad żółcią i bielą koszul, błękitem i brązem spodni, zielenią uniformów, odbijających się od przejrzystej tafli wody…

Postacie nie zostały spersonalizowane, a jednak zdaje nam się, że rozumiemy ich życie. Trzech siedzących rozmawia zapewne o tym, jak minął dzień pracy. Stojący zdaje się namawiać ich do czegoś. Do wyjścia na ryby? A może do partyjki pétanque? Albo kieliszka pachnącego lukrecją i anyżkiem pastis? Dzień jak co dzień.

Fot. Desa Unicum
Paryskie niespełnienie
Stefania Ordyńska „Nad Sekwaną”, olej, płótno, 65×81 cm

Na beztroskie pytanie: „Ça va?”, nieodmiennie pada równie beztroska odpowiedź: „Tout va bien”.

Podobną scenę widzimy na obrazie zatytułowanym „Les Quais” (Nabrzeża): tutaj kilku mężczyzn w cieniu masywnej barki zarzuca wędki, najwyraźniej starając się niezobowiązująco „zabić czas”, kilku innych, zapewne robotników rzecznych, zasnęło niemal wprost na ziemi, założywszy pod głowy jakieś koce czy plandeki. Uwagę zwraca „ruchliwa” kompozycja przedstawienia: oparta na rytmach wyznaczanych przez zakola rzeki, pnie drzew przypominające młoteczki fortepianu, poziomy przejrzysto białych chmur na czystym niebie, wreszcie – napięte łuki i wsporniki dwóch mostów. Intryguje też swoista asymetryczna symetria przedstawienia: mimo że wszystkie elementy pozostają wysunięte w lewo bądź w prawo, wyraźnie wyczuwamy, że „środek ciężkości” pozostaje na właściwym miejscu.

Są też kobiety. Les tisseruses, czyli tkaczki – choć w tym przypadku chodzi raczej o żony rybaków – siedząc na brzegu morza albo rzeki, naprawiają sieci. Wszystko na tym płótnie jest surowe, ciężkie, ciemne: skupione postacie kobiet, które usiadły na kamienistym brzegu, prostując nogi i garbiąc plecy. Łodzie ostro wbijające się z wody w ziemię. Sczerniałe korony niskich drzew. Budynek z niewielkim okienkiem i schodami, którego kolor zlewa się niemal z kolorem plaży – na pewno nie dom mieszkalny, raczej jakiś magazyn. Niespokojne, szaro-sino-białe niebo, walczące o prymat z ziemistą zielenią odległego wzgórza. Ten obraz to zapis trudu. Ale trudu koniecznego – takiego, który ma sens.

Mistyka codzienności

Nie wiadomo, gdzie artystka namalowała to płótno. Ale tak jak w poprzednich jest w nim coś, co odsyła do arcydzieła literatury prowansalskiej: „Poematu o Rodanie” Frédérica Mistrala, dzieła, które dla mieszkańców południa dzisiejszej Francji ma takie znaczenie jak dla nas „Pan Tadeusz”, a zarazem „Ballady i romanse” Mickiewicza. To opowieść o żyjącej rzece, od której zależy trwanie i śmierć, która emanuje cudami i daje chleb, skazuje na trud i ryzyko. Z którą wiąże człowieka – i to najważniejsze – więź wprost mistyczna.

Tę mistykę codzienności malarka dostrzegała zresztą nie tylko między Sekwaną, Rodanem, Loarą i Garonną. Na jednej z aukcji (na których jej prace pojawiają się dość regularnie) pojawił się przed kilku laty jej obraz, którego atmosfera (bo bynajmniej nie styl) przywodzi na myśl Wyspiańskiego: oto zbiór ni to chałup przykrytych strzechą, ni to chochołów, ni to postaci ludzkich ukrytych pod baranicami… Prawie daje się słyszeć głos Czesława Niemena z Wajdowskiej adaptacji „Wesela” – zresztą jednego z jego najbardziej malarskich filmów. To na pewno zapis gdzieś z południa Polski.

Tak jak emanujący zupełnie innym, niemal idyllicznym nastrojem olej pt. „W letni dzień”. Na pierwszym planie, w prawym rogu widzimy jasnowłose dziecko z koszyczkiem wypełnionym warzywami i owocami w ręku. W tle, zza drewnianego płotu wyłaniają się słoneczniki, a za nimi rozłożysta, kryta strzechą – arcypolska – chata. W obrazie tym objawia się talent kolorystyczny malarki: zachwyca skala odmian zieleni, rozświetlonych letnim dniem, zaskakuje kontrast między pobielonymi ścianami a rdzawo rudym wejściem, uwagę skupia gra świateł i barw kumulujących się w postaci dziecka… To wszystko jest po prostu malownicze – nie ma chyba lepszego określenia.

Fot. Domena Publiczna
Paryskie niespełnienie
Stefania Ordyńska „W letni dzień”, olej, płótno

Siła niedoskonałości

Z całą pewnością Stefania Ordyńska-Morawska nie była artystką doskonałą.

Nawet w pejzażach – w których wyrażała się najpełniej i które naprawdę mogą poruszyć odbiorcę – pojawiają się lekkie zgrzyty, jak choćby skarlała postać na łódce z obrazu „Les Quais”: funkcjonująca nie tylko w innej skali niż pozostałe, ale wywodząca się jakby z innego, bardziej surrealistycznego porządku.

Artystka malowała także kompozycje kwiatowe i portrety. W pierwszym przypadku można czasem odnieść wrażenie, że choć chyba lubiła ten temat, to najwyraźniej sprawiał jej on pewną trudność. Owszem, wśród kompozycji kwiatowych Ordyńskiej zdarzają się prawdziwe perełki, np. delikatne róże, które uchwyciła w szczególnym momencie: dopiero co rozwinęły się w pełni i właśnie pomału zaczynają więdnąć, ustawione w wazonie na czerwono-różowym obrusie, który zlewa się ze ścianą utrzymaną w podobnej kolorystyce. Albo opadające pod własnym ciężarem ukwiecone gałązki róży chińskiej i tulipany, intensywnością barw kontrastujące z ciężkimi, miejscami niemal czarnymi kotarami, na których tle je ustawiono. Jednak niekiedy wydaje się, że bukiet jest trochę nad dzbankiem albo obok niego, że zachwiane zostały proporcje, że coś zgrzyta w kompozycji… Przy czym nawet te drobne „kiksy” mogły mieć szczególny urok, zawieszone w salonie szanowanego prowincjonalnego lekarza czy adwokata.

Fot. Domena Publiczna
Paryskie niespełnienie
Stefania Ordyńska „Martwa natura kwiatowa w wazonie”, olej, płótno, 54,5×38,5 cm

Klientów i znajomych malarki łatwo sobie wyobrazić, wszak czasem ich portretowała. To postacie jakby z ilustracji do młodzieżowych książek Kornela Makuszyńskiego. Panie w lekkich, funkcjonalnych bluzkach z kołnierzami à la Słowacki albo wiązanych w talii sukienkach, ze starannie „ulokowanymi” fryzurami w równym stopniu wyrażają optymizm ówczesnej nowoczesności i mieszczańską stateczność…

Kto mógł przewidzieć, że cały ten świat zniknie – i to w dramatycznych okolicznościach? Los nie okazał się łaskawy także osobiście dla Stefanii Ordyńskiej-Morawskiej. Choć z początku wszystko zapowiadało się jak najlepiej…

Chcesz być na bieżąco z przeszłością?

Podanie adresu e-mail i kliknięcie przycisku “Zapisz się do newslettera!” jest jednoznaczne z wyrażeniem zgody na wysyłanie na podany adres e-mail newslettera Narodowego Instytutu Dziedzictwa w Warszawie zawierającego informacje o wydarzeniach i projektach organizowanych przez NID. Dane osobowe w zakresie adresu e-mail są przetwarzane zgodnie z zasadami i warunkami określonymi w Polityce prywatności.

Pokolenia Niechciców

Wiedzę na temat życiorysu artystki zawdzięczamy Jerzemu Wyczesanemu, historykowi sztuki i kustoszowi Muzeum Regionalnego w Brzesku – naturalnemu (i godnemu) następcy lokalnej przedwojennej inteligencji. To on, docierając do rodziny artystki, spiął poszczególne fakty z jej życiorysu w całość, oddzielając twarde fakty od plotek i przypuszczeń.

Okazuje się, że malarka wywodzi się ze specyficznej grupy społecznej – młodszych o pokolenie rzeczywistych „Niechciców”. Urodziła się 16 lutego 1882 roku jako jedno z pięciorga dzieci Aleksandra Stadnika i Marii z Rzepków. Ojciec, absolwent gimnazjum w Bohni, przez długie lata zarządzał dobrami rodziny Woyciechowskich, a następnie Heleny Pruszak Brandtowej (żony malarza Józefa Brandta) w Wielopolu Skrzyńskim. Tym samym, w którym urodził się i na plebanii u wuja księdza spędził dzieciństwo Tadeusz Kantor. Wiadomo zresztą, że jego matka, Helena z Bergerów, przyjaźniła się z familią Stadników.

Obydwie rodziny były jednak zmuszone opuścić Wielopole. Stadnikowie wyjechali już w 1903 roku, gdy Aleksander stracił posadę u Heleny Brandtowej, która – na stałe mieszkając w Monachium – sprzedawała w tamtym czasie majątek odziedziczony po ojcu w Polsce. Na krótko zamieszkali we własnym majątku w Grabinach, a później przenieśli się do Brzezowca koło Brzeska, gdzie – przy dzisiejszej ul. Legionów Piłsudskiego – zakupiła willę, zbudowaną w klasycznym, dworkowym stylu. Dom, który i dziś wydaje się kwintesencją naszych najbardziej sentymentalnych wyobrażeń dwudziestolecia międzywojennego…

Helena Kantor z Tadeuszem i jego starszą siostrą Zofią wyjechali z Wielopola znacznie później, w 1921 roku, gdy po śmierci księdza Józefa Radoniewicza musieli opuścić tamtejszą parafię. Zamieszkali, jak wiadomo, w Tarnowie. Ciekawe, czy obydwie rodziny po przeprowadzkach utrzymywały z sobą choćby tylko sporadyczne kontakty? Czy urodzony w 1915 roku Tadeusz spotkał się kiedykolwiek ze Stefanią, w pewnym sensie swoją przyszywaną ciocią? To pytanie intryguje.

Droga do sztuki

Dziewczynka od najmłodszych lat zdradzała zdolności artystyczne, w których rozwoju mocno wspierał ją ojciec. Zresztą bardzo dbał o ogólną edukację dzieci – dlatego zatrudnił korepetytora. I to nie byle jakiego: Ryszarda Ordyńskiego (urodzonego w Makowie Podhalańskim jako Daniel Blumenfeld).

Ten świeżo upieczony absolwent wydziału filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, nauczyciel gimnazjalny (pracował w Krakowie, Jaśle i Bochni) miał przed sobą wielką karierę. W Monachium zostanie współpracownikiem samego Maksa Reinhardta, tego samego, który wyprowadzi spektakle poza teatr, by tworzyć monumentalne przedstawienia w plenerze. Potem sam będzie reżyserował na scenach Berlina (Deutsches Theater) i Nowego Jorku (Metropolitan Opera), a po wygaśnięciu amerykańskich kontraktów wyreżyseruje kilka klasycznych polskich filmów przedwojennych (m.in. ekranizacje „Pana Tadeusza” z 1928 roku czy „Janka Muzykanta” z 1930). Wojnę spędzi w Paryżu (nad Sekwaną znalazł się już pod koniec lat 30. jako korespondent polskiej prasy) i USA, by po jej zakończeniu wrócić do Polski.

Fot. NAC
Paryskie niespełnienie
Ekipa na planie filmu „Pan Tadeusz”. Ryszard Ordyński piąty z lewej w pierwszym rzędzie, 1928 r.

Na razie jednak 18 stycznia 1903 roku w barokowym kościele parafialnym w Wielopolu Skrzyńskim Ryszard Ordyński wziął ślub – z panną Stefanią Stadnikówną. Małżeństwo nie przetrwa długo, być może dlatego, że każde z małżonków będzie chciało pójść swoją własną drogą. Artyści rozstaną się w 1911 roku, nie doczekawszy 10. rocznicy ślubu, ale pozostaną w przyjaźni, kibicując sobie nawzajem (zresztą reżyser jeszcze trzykrotnie zawrze związki małżeńskie – na różnych kontynentach).

Spotkania nad Sekwaną

Biorąc ślub, Stefania zaczynała studia na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. W 1908 roku otrzymała rekomendacje od władz uczelni, które umożliwiły jej podróż studyjną do Rzymu i Florencji. Zapoznawszy się z pulsującymi we Włoszech antykiem, gotykiem i renesansem, rudymentami kultury europejskiej, udała się tam, gdzie rozgrywała się nowoczesność sztuki: do Paryża (który już za kilkanaście lat ustąpi miejsca Nowemu Jorkowi).

Z zadziwiającą łatwością włączyła się w pulsujący rytm życia artystycznego francuskiej stolicy. Wystawiała na Salonach Jesiennych, wystawach, które od 1903 roku organizowały kalendarz działających nad Sekwaną artystów (zwłaszcza po 1905 roku, kiedy to na tej prezentacji pojawił się Henri Matisse, a krytyk Louis Vauxcelles zakrzyknął: „Mais c’est la cage aux fauves!” – „Ależ to klatka z dzikimi zwierzętami!”, dając nazwę nowemu nurtowi w malarstwie, fowizmowi). Po raz pierwszy Ordyńska pojawiła się na Salonie już w 1910 roku, prezentując portret, ale jej twórczość zauważono dwa lata później, gdy pokazała dwie akwaforty: „Pont Neuf” i „La Vague”… Marcin Samlicki, krajan Ordyńskiej (urodzony w Bochni oddalonej od Brzeska o kilkanaście kilometrów), podobnie jak ona działający w Paryżu malarz, a zarazem korespondent prasy polskiej, na łamach warszawskiego tygodnika „Świat” (1912, nr 46, s. 5) zwracał uwagę na „efektownie przeprowadzone oświetlenie i ładnie kolorowo wyzyskane przejścia w tonach”.

Fot. kolekcja Marka Roeflera / Villa la Fleur
Paryskie niespełnienie
Stefania Ordyńska „Port-Vendres”, olej, płótno, lata 20. XX w.

Jej prace pojawiały się też na wystawach w Amsterdamie, we Florencji, w Brukseli, Nowym Jorku i Chicago. A Polsce w Krakowie, Katowicach, Łodzi ( 1937 )
i w Warszawie ( 1938 ).

Zresztą brzeska artystka miała też sporo prezentacji indywidualnych – i to w prestiżowym galeriach (w samym Paryżu pokazywała swoje prace publicznie m.in. w 1932, 1933, 1955 i 1959 roku). Duże znaczenie miała prezentacja w galerii Artistes Modernes w marcu 1915 roku, którą zorganizowało Towarzystwo Artystów Polskich w Paryżu – pracami Ordyńskiej zachwycił się wtedy Leopold Zborowski (przypomnijmy: odkrywca i spadkobierca Modiglianiego, marszand promujący m.in. Chagalla, Maillola czy Utrilla).

Malarka z łatwością znajdowała też kupców na swoje prace (do dziś we francuskich antykwariatach i aukcjach sztuki jej obrazy pojawiają się dość regularnie).

Ordyńska obracała się w najciekawszych kręgach artystycznych Montparnasse’u: znała Guillaume’a Apollinaire’a (bądź co bądź Polaka, który pierwotnie nosił nazwisko Kostrowicki), Maksa Jacoba, katolickiego Żyda, który stanie się ofiarą Zagłady, Mojżesza Kislinga, pochodzącego wszak z Krakowa, Leopolda Zborowskiego, marszanda i odkrywcę talentów, znanego z portretów Modiglianiego (kolejnego polskiego Żyda, urodzonego w Zaleszczykach). Przyjaźniła się z Olgą Boznańską… Podczas I wojny światowej znalazła się w grupie 32 artystów współpracujących ze Stefanią Łazarską, która wpadła na pomysł, by szyć szmaciane lalki, których sprzedaż wspomogłaby finansowo zubożałych polskich imigrantów – okazały się tak piękne, że zaprezentowano je na wystawie w Luwrze, a na rynek amerykański wprowadzał je sam Ignacy Paderewski.

Złym zrządzeniem losu

Ordyńska dużo podróżowała. Wiadomo, że w 1916 roku była w Rákoskeresztúr pod Budapesztem (dziś ta dawna osada stanowi część jednej z dzielnic stolicy Węgier), w 1917 – w Lozannie, a w 1919 roku w Brnie, gdzie w Misji Polskiej odebrała paszport. Wkrótce zajrzała do Polski, by w brzeskim kościele św. Jakuba wziąć udział w obrzędzie chrztu swojego siostrzeńca, syna Zofii, Władysława Stefana Goosa – została jego matką chrzestną (20 czerwca 1919 roku). Rok później ponownie wyszła za mąż (26 października). Tym razem jej wybrankiem był młodszy o cztery lata warszawianin, inżynier elektryk Włodzimierz Morawski.

Pech sprawił, że znalazła się w Warszawie późnym latem 1939 roku: przygotowywała dużą wystawę w Zachęcie, która miała być rodzajem artystycznego triumfu w kraju rodzinnym. Do wystawy nigdy nie doszło, a wybrane do niej prace spłonęły podczas powstania warszawskiego. Artystce nie udało się również wrócić do Paryża. W czasie okupacji straciła tamtejsze mieszkanie przy Rue d’Amsterdam (bardzo historycznej: kiedyś mieszkali tu m.in. Alexandre Dumas i Édouard Manet), a także pracownię przy Place de Clichy. Przy okazji zniknął niemal cały dorobek jej życia.

Zamiast w Paryżu znalazła się w domu swojej siostry w Brzesku, gdzie – wykorzystując swoje artystyczne zdolności – włączyła się w działalność Armii Krajowej: zajmowała się fałszowaniem dokumentów.

W podziemiu walczyli również jej dwaj ukochani siostrzeńcy. Obydwaj nie przeżyli wojny. Czesław Goos ps. Gordon zginął 17 czerwca 1944 roku – przed bramą własnego domu! – zamordowany przez granatowego policjanta. Losy drugiego, Władysława Goosa ps. Budzio nie są do końca jasne. Zabito go Krakowie. Albo w więzieniu gestapo przy ul. Montelupich albo w egzekucji publicznej na Dąbiu. Co szczególnie tragiczne, stało się to na kilka dni przed opuszczeniem miasta przez Niemców, w styczniu 1945 roku.

Powojenne rozchwianie

Po zakończeniu wojny Stefania Ordyńska-Morawska najwyraźniej nie wiedziała, jak na nowo poukładać sobie życie. Z Brzeska wyjechała do Krakowa, gdzie w październiku 1945 roku wstąpiła do Związku Polskich Artystów Plastyków. Jednak najwyraźniej nie odnalazła się w tym środowisku (a przypomnijmy, że pod Wawelem atmosfera dojrzewała właśnie do wielkiego wybuchu nowoczesności, który miał nastąpić na przełomie lat 1948 i 1949, gdy w Pałacu Sztuki przedstawili się m.in. Maria Jarema, Tadeusz Kantor, Jerzy Nowosielski, Erna Rosenstein czy Marek Włodarski). Tęskniła za Paryżem.

W czerwcu 1947 roku malarka znów znalazła się w Paryżu, zajmując mieszkanie przy Rue Pierre Demours 25. Jednak to już nie było to samo miasto.

Zniknęła większość żydowskich znajomych, Henryk Epstein zginął w Auschwitz, Otto Freundlich – na Majdanku. I choć Francja – za sprawą generała de Gaulle’a i odważnych maquis – została wpisana do grona zwycięzców wojny, to przecież gdzieś w ukryciu tlił się wstyd kolaboracji. Bo przecież niektórzy w niemieckiej okupacji dostrzegali dla siebie szansę. I byli wśród nich także artyści: Derain, de Vlaminck, van Dongen, a więc czołowi fowiści, przyjęli nawet zaproszenie Goebbelsa i w 1941 roku odbyli tournée po III Rzeszy… A kiedy w 1942 roku w Oranżerii otwierano retrospektywę Arno Brekera, ulubionego rzeźbiarza Hitlera, na wernisażu stawiła się paryska śmietanka towarzyska – z Serge’em Lifarem, Jeanem Cocteau czy Sachą Guitry na czele. (Znakomicie opisał to zjawisko amerykański dziennikarz mieszkający w Paryżu Alan Riding w książce pt. „A zabawa trwała w najlepsze”).

Sztuka straciła swoją radosną niewinność. Zresztą jej centrum coraz wyraźniej przenosiło się za Atlantyk. Na to wszystko nałożyły się banalne, ale nieznośne problemy życiowe: powojenna bieda nie pozwalała ludziom na artystyczne zakupy, a czynsz trzeba było płacić. Brak własnej pracowni skazywał zbliżającą się do siedemdziesiątki malarkę na tułaczkę po mansardach przyjaciół. Choć nawet wtedy zdarzały się sukcesy: i tak np. w 1950 roku na Wystawie Sztuki Sakralnej w Rzymie jej obraz pt. „Opłakiwanie Chrystusa” zawisł obok dzieł Chagalla.

W sierpniu 1962 roku ostatecznie zdecydowała się jednak na powrót do Polski (w tym samym mniej więcej czasie prezydent Rzeczypospolitej na uchodźstwie przyznał jej Oficerski Order Odrodzenia Polski). Zamieszkała we Wrocławiu, gdzie znalazła się jej najbliższa rodzina. Tu zmarła 10 lutego 1968 roku. Jej grób można znaleźć na wrocławskim cmentarzu Grabiszyńskim, gdzie pochowano ją obok siostry Heleny i jej męża Zygmunta Golonki.

*
A co ze twórczością uprawianą przez artystkę z Wielopola Skrzyńskiego? Jej prace znajdują się w Muzeum Narodowym we Wrocławiu oraz w Muzeum Sztuki w Łodzi, w większości jednak są rozproszone w prywatnych mieszkaniach – nie tylko zresztą kolekcjonerów. I dobrze. Tworzyła bowiem obrazy domowe. W najlepszym znaczeniu tego słowa.

Fot. Desa Unicum
Paryskie niespełnienie
Stefania Ordyńska „Zamek w Concarneau”, olej, płótno, 71,5 x 58,5 cm

I tu pojawia się jeszcze jedna kwestia. Ostatnio nazwisko Stefanii Ordyńskiej-Morawskiej pojawia się w modnym dzisiaj kontekście polskiej sztuki kobiecej (m.in. obok Niny Aleksandrowicz czy Zofii Piramowicz). Trudno się temu dziwić, zdawszy sobie sprawę z niezwykłej witalności, samodzielności i odwagi tych – jakże licznych! – Polek starających się, nierzadko z sukcesem, wybić na trudnym, paryskim rynku sztuki. Dziś często niesłusznie zapomnianych. To naprawdę bogaty, wart penetracji mikrokosmos.

Ale można też przyjąć zupełnie inny paradygmat. I opowiedzieć o małopolskiej paryżance jako o przedstawicielce szczególnej formacji kulturowej i intelektualnej, która wywodziła się z polskiej prowincji, wyrastała ponad nią, a jednocześnie nadawała jej specyficzny – w pewnym sensie ponadprzeciętny – wymiar. Niestety, formacji wraz z wojną i PRL utraconej już chyba na zawsze.

Pamięci prof. Adama Wodnickiego

Artykuł pochodzi z kwartalnika „Spotkania z Zabytkami” nr 2/2024


Agnieszka Sabor

Jest historyczką sztuki i publicystką. Autorka recenzji, wywiadów oraz sylwetek artystów. Publikowała m.in. w "Tygodniku Powszechnym" oraz "Rzeczpospolitej". Kuratorka wystaw.

Popularne