Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
W wydanym w 1882 roku trzecim tomie „Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich” miejscowość, w której 20 sierpnia 1845 roku przyszedł na świat Adam Chmielowski, pierworodny syn Józefy i Wojciecha, została opisana w następujący sposób: „Igołomia, wieś i folwark nad Wisłą, powiat miechowski w gminie i parafii Igołomia. Leży (…) przy trakcie powiatowym od granicy austryackiej po nad Wisłą w Sandomierskie prowadzącym; najbliższa stacya pocztowa w Brzesku nowem o wiorst 9. W r. 1827 było tu domów 65, mieszkańców 525; obecnie ludność tej wsi wynosi 553 głów męz. 269, kob. 284, domów murowanych – 3, drewnianych 64, osad włośc. 46” itd.
I jeszcze: „Znajduje się w Igołomi obszerny dwór murowany, pałacem nazywany, na początku bieżącego wieku przez hr. Przyrębską wzniesiony (…). W rozkosznem położeniu, zkąd wspaniały roztacza się widok na w oddaleniu płynącą Wisłę i widniejące zdala Niepołomice i gęsto po za Wisłą rozsiane wioski, a po nad tem sinieją wyniosłe grzbiety Karpat. Znać, że to dwór pański, a położony na frontonie napis Iste mihi angulus videt przekonywa, że ulubiona była to siedziba dawniejszych właścicieli”.
Jak to czytać? Pięknie, dworek i ukochane widoki, wije się rzeka, ale straszne zadupie. Chyba właśnie tak to trzeba napisać. Miejsce nie musi mieć żadnego wpływu na dalsze losy człowieka, ale jednak: ówczesna Igołomia nie zwiastuje przyjścia na świat bohatera. Podkomórek celny, a więc celna komora niższej rangi, podlegała ojcu Adama, Wojciechowi. Matka Józefa pochodziła z Borzysławskich i jak większość lepiej urodzonych kobiet była panią domu. Zwykła rodzina, zwykła wiocha, tyle że ta granica tuż obok.
Jeśli więc nie miejsce narodzin wprowadza we wnętrze człowieka, to trzeba zacząć jeszcze raz. Lata temu kupiłem w Krakowie zdjęcie, kosztowało kilka złotych. Stało w antykwariacie na półce za ladą, oparte o książki: bezwartościowy, choć ładny obrazek, wystawiony dla ozdoby. Antykwariuszka myślała, że to druk wycięty z jakiegoś pisma o sztuce, przedstawiający ulicę zagranicznego miasta.
Zdjęcie jest monochromatyczne, ale nie zwyczajnie czarno-białe, tylko niebiesko-białe, przy czym trudno ten kolor nazwać po prostu niebieskim, bo się narzuca skojarzenie z błękitem, tu zaś przeważa zielononiebieska barwa grynszpanu. Ta prosta i do dziś używana technika fotograficzna nosi nazwę cyjanotypii, została wynaleziona bardzo wcześnie, bo już w 1842 roku. Chętnie używano jej do reprodukcji koronek, drobnych i skomplikowanych przedmiotów widzianych w negatywie: co położono na papierze, pozostawało białe, tło zaś pokrywało się jednolitą niebieskością, od zielonkawej po niemal granat. Angielka Anna Atkins była jedną z wczesnych mistrzyń tej techniki: układała na papierze złożone kompozycje roślinne, m.in. stworzyła cały tom 300 zdjęć alg w 1843 roku, które dziś są reprodukowane gdzie popadnie, od okładek książek aż po tapety. Cyjanotypie mają matową powierzchnię, łatwo pomyśleć, że to farba drukarska, a nie fotografia, tym bardziej że powielano je na papierze do akwareli albo rysunku, bywa, że bardzo grubym i sztywnym. Tak właśnie jak jest w przypadku mojej fotografii.
Uliczka przedstawiona na zdjęciu jest położona w centrum Krakowa, nazywa się Kapucyńska. Z jednej strony kończy się Podwalem (które po jednej stronie jest niezabudowane, bo okalają je Planty), z drugiej Loretańską, a właściwie bramą kościoła Kapucynów. Cała ta dzielnica jak wiele z tych obszarów w Krakowie, które wykraczają poza krąg Plant i Kazimierz, jest stosunkowo nowa: w olbrzymiej większości powstała dopiero u schyłku XIX wieku. Z wyjątkiem m.in. kapucyńskich zabudowań budynki nie narastały tu powoli ani od dawna. Na zdjęciu widać figurę Matki Boskiej na wysokim cokole u wjazdu na ulicę: do dziś stoi w Krakowie, ale o kilkaset metrów dalej, zamyka ul. Jagiellońską od strony Plant. Po prawej mur. W głębi krzyż drewniany, stojący do dziś, brama i kościół Kapucynów. Po lewej coś, co wygląda jak bardzo wysoki, drewniany parkan: trzeba trochę wiedzieć o historii miasta, żeby rozpoznać te deski.
To tzw. rajtszula, ujeżdżalnia koni, niejedyna zresztą w mieście w tamtych czasach, pod koniec XIX wieku. Najbardziej chyba znana należała do ordynata mysłowickiego Aleksandra Mieroszewskiego i była położona nieopodal, przy ul. św. Marka. Mieroszewski wystawił ją sobie, wspomagany artystyczną konceptem brata Ignacego, „murowaną, krytą (…), w rzymskie malowania zdobną, urządzili ogródek z altaną perspektywicznie w kolumnadę. W rogu stała grupa gipsowa Ifigenia w Aulis, roboty Ignacego, bo tam w tym domu miał pracownię rzeźbiarską” – jak to opisywał bratanek Aleksandra, Stanisław Mieroszewski. Był to olbrzymi budynek, pierwsza budowla w stylu neogotyckim w mieście. Dziś już nie istnieje, w jej miejscu postawiono kamienice czynszowe.
Rajtszula z ul. Kapucyńskiej, zwana rajtszulą pod kapucynami, również nie przetrwała, spłonęła na początku XX wieku, choć ostatecznie los był dla tego skrawka miasta nieco łaskawszy niż w przypadku ujeżdżalni Mieroszewskiego: w jej miejsce postawiono wytworny budynek Akademii Handlowej, dziś będący siedzibą technikum. Nic go nie wiąże z dawną drewnianą budą, którą łatwo pomylić z parkanem.
Za tymi deskami, w konnej ujeżdżalni, siedział swego czasu młody, nastoletni jeszcze więzień, student Adam Chmielowski. Należał do oddziału powstańców styczniowych, którzy uciekając przed Rosjanami, przeszli Wisłę i oddali się w austriackie ręce – bo były to czasy, kiedy za rzeką było Królestwo Węgierskie , należące do Cesarstwa Austrii. Powstańców, głównie bardzo młodych, odprowadzono najpierw do Krakowa, gdzie nocowali właśnie w ad hoc zorganizowanym areszcie, w budzie rajtszuli, na ulicy równoległej do mojej Studenckiej, to dosłownie dwie minuty spacerem, a następnie do Ołomuńca, skąd młody Chmielowski, sierota, nawiał z kolegą. Ale to inna opowieść.
Człowieka raz wciśniętego w sztywny kostium hagiografii trudno na powrót uczłowieczyć: zewsząd czai się podejrzenie przyszłej świętości, rozmodlenie i jasne widzenie znaków dotyczących jego samego i bliskich mu osób. Na szczęście z Chmielowskim jest inaczej.
Z tego, co o nim wiadomo, jeszcze zanim zakiełkowała w nim pierwsza myśl o życiu poświęconym Bogu i biedakom (bo myśl o tzw. świętości, którą go namazano pośmiertnie, zapewne nie zakiełkowała w nim nigdy), młody Chmielowski był osobą wielce ciekawą. Jego dzieciństwo i młodość naznaczyły liczne utraty: po pierwsze, miejsc zamieszkania. Ojciec Adama prowadził kolejne komory celne, przenosił się z rodziną z jednej dziury do drugiej, a wiązało je tylko jedno – położenie przy kordonie granicznym. Po drugie, naznaczyły go straty natury cielesnej: jako dzieciak stracił palec u ręki. W wakacje jeździł do wujostwa na wieś – zanim się jeszcze przywitał z domownikami, dostawał do ręki strzelbę i polował, choć jak później twierdził, z marnym skutkiem. Raz zrobił z siebie idiotę, bo polując na kuropatwy, upolował dudka (trudno o dwa bardziej niepodobne do siebie różne ptaki), o czym chętnie rozprawiał w podeszłym wieku. Któregoś dnia proch rozerwał zamek strzelby, jakiegoś antyku ładowanego przez lufę, nabijanego stemplem. Palec trzeba było amputować. Niby drobnostka, ale na młodego chłopaka musiała wpływać dewastująco.
Na tym nie kończy się lista strat. Przed urwanym palcem jego rodzice porzucili życie włóczęgów i wreszcie osiedlili się na dobre, na swoim. Ojciec zajął się gospodarką: ale tuż potem ciężko zachorował, leczył się w Warszawie i tam zmarł. W tamtych czasach nie było dla niego ratunku – zdaje się, że miał raka. Sprzedaż majątku załatwiona przez matkę jeszcze za życia ojca, już wtedy obłożnie chorego, też odbyła się ze stratą, więc to musiało boleć, nawet jeśli pierworodny syn Chmielowskich był wtedy wciąż dzieckiem – śmierć ojca wypadła ledwie parę dni po jego ósmych urodzinach. Kolejne przenosiny, tym razem na stałe do Warszawy, do rodziny matki: za pieniądze ze sprzedaży majątku kupili dom z ogrodem i jakimiś zabudowaniami, zapewne drewnianymi. Gnieździli się całą rodziną na piętrze, matka i czworo rodzeństwa, w dwóch pokojach. Resztę podnajmowali, dom zarabiał na ich utrzymanie.
Niedługo to trwało, dwa lata: wysłano go wtedy, zapewne za radą przyjaciela rodziny i dzięki jego wstawiennictwu, do szkoły kadetów w Sankt Petersburgu. Tam szkoła była darmowa, bo Adam dostał państwowe stypendium. (W opowieści o nim pieniądze pojawiają się nieustannie i zawsze są problemem). Stara się, uczy się pilnie języka, ale jest hardy, pewnego dnia nie słucha rozkazów, podczas ćwiczeń, zamiast się poddać, jak było nakazane, atakuje: dostaje naganę, ale dostrzega go sam car i odznacza. Nocami pod kołdrą jednak płacze, jest osamotniony, wyrzucony daleko poza nawias tego, co dobrze znane, pośród obcych ludzi. Kiedy jednak wraca na wakacje do Warszawy, Józefa jest przerażona, bo dla popisu przywitał się z nią po rosyjsku: mówi do niej „maminka” (mamusiu), a ona decyduje, że koniec z Petersburgiem, teraz pójdzie do polskiej szkoły. (Taki był ten czas, dla wielu sprawy dziś niewielkiej wagi urastały do rangi atomowego konfliktu). Rozpoczyna naukę w warszawskim Gimnazjum Realnym, szkoły polskiej, choć do szkoły elementarnej nie chodził, zapewne uczył się w domu. Otrzymał nawet domowe świadectwo: „Pan Adam Chmielowski nauczył się przez 10. miesięcy całe Religij elementarnej, i całe Historyj świętej. Jeografii o 4ch częściach świata umie, tylko 5tej części świata nie umie. Czyta po polsku jeszcze niepłynnie” – i dalej w tym guście.
Wzięła ich w pieczę rada opiekuńcza, do uzyskania pełnoletniości byli całkowicie uzależnieni od jej decyzji. Jej skład ciągle się zmieniał, jedna rzecz była stała: rada skąpiła pieniędzy. A na dodatek młody Chmielowski wyrywał się tam, gdzie prześwietne grono nigdy by go nie puściło: do manifestacji (prawdopodobnie), do bijatyki z wojskiem i policją (też nie wiadomo do końca, ale koledzy z gimnazjum prali się z sołdatami rosyjskimi – wielu zginęło). Gimnazjaliści się burzą, coś ciężkiego wisi w powietrzu, jakiś nastrój niewypowiedziany.
Na razie jednak w 1861 roku Adam idzie na studia, do Nowej Aleksandrii, dzisiejszych Puław, bo tam założono jedyną odtąd wyższą uczelnię z wykładowym językiem polskim. To Instytut Politechniczny i Rolniczo-Leśny. Chmielowski pozna w nim wielu młodych, sobie podobnych, najbliżej zwiąże się z Maksymilianem Gierymskim. Stamtąd w 1863 roku ruszył do powstania styczniowego, walczył u boku Frankowskiego (ten potem zawiśnie w Lublinie) i Mariana Langiewicza. Powstanie wybuchło nagle i przedwcześnie: Rosjanie planowali wziąć do wojska tych najbardziej rozwydrzonych, zapalczywych młodzieńców, znanych z ulic Warszawy i innych miast – i mieli ich wziąć z imiennych list, a nie jak dotąd, na drodze losowania. Adam dobrze jeździł konno, szybko znalazł się w doborowym oddziale żuawów (czyli lekkiej piechoty) śmierci Francuza Rochebrune’a. Oni wszystkich osłaniali, nie cofali się, bili się tak, jak wskazywała nazwa, do końca: tacy trochę straceńcy, trochę rzeźnicy, lepiej od pozostałych wyszkoleni, karniejsi. To była bardzo ciężka służba. Z Langiewiczem po bitwie pod Grochowiskami przeszli do Galicji, tam ich aresztowano, resztę znamy, rajtszula obok mojego domu, Ołomuniec, brawurowa ucieczka – i znów powstanie.
Pod koniec września 1863 roku podczas potyczki pod Mełchowem niedaleko Częstochowy wraz z pułkownikiem Chmieleńskim, swoim dowódcą, znalazł się na pagórku pod ostrzałem. Stali, bo dowódca kazał stać i czekać. Kule podziurawiły im kurtki i nakrycia głowy, ale oni pozostali nietknięci: dopiero na koniec, kiedy ruszali, pod wierzchowcem Chmielowskiego wybuchł granat. Konia rozerwało, wybuch pogruchotał kości nogi jeźdźca. Został opatrzony i namaszczony na wszelki wypadek, a potem bezradni towarzysze zostawili go w chacie jakiejś babiny, leżącego w malignie, niemal dogorywającego. (Mieli wytłumaczenie: Rosjanie deptali im po piętach). Nogę amputowano Adamowi w rosyjskim ambulatorium, była wojna, więc bez środków znieczulających, bo ich brakowało. Ponoć połknął zapalone cygaro. Do końca życia czuł bóle fantomowe, ale o tym, jak ją stracił, opowiadał niechętnie: zdaje się, że po latach pomysł powstania uważał za sztubacką nieostrożność i wielką głupotę.
Mało jeszcze? Była i inna utrata – był zakochany i chciał się żenić, ale ojciec niedoszłej panny młodej, choć udawał najlepsze zamiary, odrzucił kandydaturę Chmielowskiego, a może nawet nigdy jej nie brał poważnie pod uwagę. Tę, w której się kochał, wydano za młodszego od niej, ale majętnego mężczyznę. Zdaje się, że uczucia z tego nie było. Kiedy za niego wychodziła, chyba nawet niezbyt dobrze go znała.
Po amputacji nogi kurował się przez długie miesiące, po których udało mu się, chyba dzięki – być może płatnej – protekcji, przedostać do Paryża: tylko tam można było w owym czasie spotkać lekarzy, którzy potrafili wykonać i dopasować ostatni krzyk mody w dziedzinie protetyki narządów ruchu – protezę z gutaperki.
Chmielowski nie ma grosza, zaraz po przyjeździe nieporadną, pełną szkolnych błędów francuszczyzną zwrócił się do komitetu pomocy. Dostał kilkadziesiąt franków zapomogi, a potem zapewne więcej. (Francuskiego nauczył się potem, a dzięki protezie będzie tylko lekko kulał).
Nadal nie ukończył studiów, bo ledwie je zaczął, a już rzucił się do powstania. Chciał malować, malował nawet w Paryżu, wynajmując się jako podwykonawca, ale rada opiekuńcza uważa, że to mrzonki, zawód niepewny: ma zostać inżynierem. Grzecznie wyjeżdża na politechnikę do Gandawy, ale – już nieco mniej grzecznie – niemal natychmiast ją rzuca. Ostatecznie dzięki prywatnemu stypendium rok później zapisze się na studia malarskie w Monachium. Te studia, jak czytam, dlatego były najlepsze z możliwych, że nauczycielami byli głównie marni malarze, ale do niczego nie zmuszali i każdy robił, co mu się żywnie podobało. W Monachium kuśtykał po kawiarniach, po muzeach, na akademię, malował – czy raczej uczył się malować. Sam zawsze był najostrzejszym sędzią własnych prób: niewiele jego obrazów przetrwało. Po pierwsze dlatego, że nie był zbyt płodnym, rozchwytywanym malarzem, a po drugie – dużą część dorobku zniszczył w chwilach chandry, może czegoś więcej, w tych napadach czarnowidztwa i samooskarżeń, które – jak zauważali jemu współcześni – zbyt często brały go we władanie. Ale w Monachium zamieszkał wspólnie z młodymi Gierymskimi, Aleksandrem i Maksymilianem, jak on studiującymi malarstwo, więc miał jakąś namiastkę rodziny. Poznaje resztę malarzy Polaków, Stanisława Witkiewicza, Józefa Chełmońskiego, Leona Wyczółkowskiego, całą tę falangę młodych malarzy, którzy potem odmienili polską sztukę.
Strata kolejna: po roku cofnięto mu stypendium artystyczne, nie wiedzieć właściwie dlaczego. Ale on nadal studiuje, wystawia, niszczy obrazy. Bliscy nazywają go Platonem, noszą mu swoje dzieła do oceny: dla polskiej grupy jest jak wyrocznia. Oczytany, umie mówić, potrafi podpowiedzieć właściwsze tematy, tylko z własnym malowaniem ma problemy. W listach jest bezwzględnie szczery: gdyby je czytać, nie wiedząc, jak malował, można by sądzić, że na tym polu nie pozostawił po sobie niczego wartościowego.
W jego biografiach, w których wątki malarskie są jednak podporządkowane bezwzględnie religijnym, można odczytać, że największe, co po sobie zostawił, to malarstwo religijne, a jego opus magnum to niedokończony, jakby szkicowy tylko (jak często u niego) „Ecce homo”, wizerunek skatowanego, koronowanego cierniem Chrystusa.
Ja, jego krakowski sąsiad po latach, z tym się jednak nie zgadzam. Kiedyś, dawno już temu, po raz pierwszy zupełnie świadomie wkroczyłem na piętro Sukiennic i zobaczyłem jego niewielkie obrazy. Zrozumiałem wtedy, jak bardzo Sukiennice są naładowane płótnami: są tu obrazy przykuwające uwagę, jak choćby „Szał uniesień” Podkowińskiego – tak kampowy w swojej otwarcie niedzisiejszej erotycznej wymowie, że aż staje się niemal sympatyczny współczesnemu widzowi – są całościenne nudziarstwa historyczne, jest Piotr Michałowski, który co prawda, jak nas uczą, wielkim malarzem był, ale z rysunkiem był bardzo na bakier. I są skromne obrazki Adama Chmielowskiego: odważne, jednocześnie jarzące się kolorem i zgasłym światłem, zwiastujące nadejście nowego w malarstwie polskim. Bo trzeba pamiętać, że Sukiennice to galeria sztuki polskiej XIX wieku, a on, Chmielowski, i jego niektórzy koledzy zapowiadają już wiek następny.
Takim go poznałem. Podziwiałem go, a potem przyszło zdumienie: dlaczego on to wszystko porzucił?
Co zostaje po człowieku, który umierał – jak zapisano – w opinii świętości: jego obrazy, bo zanim nadeszła faza oddania się wierze i służbie ubogim, miał zamiary nie tyle światowe, ile związane z życiem cyganerii. Chciał malować, jak mu się podoba, nie patrząc na oceny (choć się nimi przejmował), w stylu, który określano jako zbyt nowy. Malarstwo polskie tkwiło jeszcze wtedy w historycyzujących sosach, Chmielowski maszerował wprost w kierunku nasyconego symbolizmem Böcklina i impresjonistów. Więc zostaje sztuka, to raz. Dwa, pamięć: dziś trudno nie odnieść tego wrażenia, lepiej dopasowana do żywota świętego niż za jego życia. Wreszcie niewielka wunderkamera à rebours, całe to nagromadzenie przedmiotów związanych (lub nie) z Adamem Chmielowskim – bratem Albertem. A więc niech tu znajdą swoje miejsce, bez ładu i składu, kołek drewniany, na który zapinał burkę, jego binokle, sztuczna noga, nie wiadomo, czy naprawdę jego, a skoro ona, to i proteza zębowa. Są i albertyńskie sandały z epoki, ale raczej nie jego własne. Są karteluszki jakieś, świstki z notatkami, instrukcje dla sióstr. Jest tapczan, z epoki co prawda, ale zdaje się, że na nim nie spał, i trochę pism: ulotne myśli i krótkie teksty o sztuce. Telefon, który sam zmajstrował: były dwa, jeden się spalił w pożarze samotni na Kalatówkach, służyły do komunikacji między albertynkami i albertynami. Są pas i sznur, którymi nakładał sobie karę. Wiadomo, że nosił jeszcze pas nabijany ćwiekami, które wbijały mu się w ciało; tak jakby nie było dość udręczone. Zostały domy, które zakładał, i został zakon, została myśl, by służyć najuboższym. I zostali biedni: oni są zawsze.
Z tego nagromadzenia nie da się wywieść opowieści o człowieku i jego wielkiej przemianie.
Trzeba wrócić do „Ecce homo”: kiedy malował ten obraz, miała w nim nastąpić przemiana – musiało się w nim przełamać coś, co być może wcześniej przeczuwał, a być może nie.
Sam opowiadał, jak pod Mełchowem postanowił się o nic nie modlić, kiedy do nich strzelali jak do wystawionych na górce kaczek: skoro nie modlił się wcześniej, nie miał powodu i wtedy. Kiedy leżał unieruchomiony ze zgruchotaną nogą, patrzył na fontanny piasku, powstające w miejscu, gdzie padały kule. Dostrzegał widowisko i jego urodę, nie myślał o śmierci.
Kiedy więc malował „Ecce homo”, zgłosił się do jezuitów w Starej Wsi. Po roku, kiedy zaczął nowicjat, właśnie w tym momencie swojego naznaczonego stratami życia Adam Chmielowski najzwyczajniej zwariował. Można by to powiedzieć w sposób bardziej elegancki: stracił kontakt z rzeczywistością, albo: uznał, że ani jego, ani świata nie ma. Przestał się odzywać, jeść, nie reagował na bodźce. Może pogrążył się w bardzo głębokiej depresji. Jakiś profesor – nazwisko można sobie doczytać – odważył się nawet po latach stwierdzić, że miał atak choroby dwubiegunowej: ale psychiatryczne badania po śmierci pacjenta można porównać tylko z czytaniem przyszłości u wróżki.
Adam przez przyjaciela błagał brata, żeby ten go odebrał, ale przez długi czas bezskutecznie. W końcu, po niemal roku, znalazł się jednak na wsi, na Podolu, między swoimi, ale nie zmieniło się nic: wodził niewidzącym wzrokiem, nie odzywał się, nie tykał jedzenia. Do dnia, w którym przyjechał w odwiedziny ksiądz z okolicy: kiedy odjechał, Chmielowski kazał przygotować konia do drogi i ruszył w pościg. W tym gonieniu za odjeżdżającym księdzem, w gorączce, żeby go jeszcze złapać, zaczyna się ostatni, dla wielu najważniejszy etap życia Chmielowskiego. Niemal natychmiast został tercjarzem, wedle dzisiejszego uzusu językowego – franciszkaninem świeckim. Pod pozorem prac malarskich objeżdżał całe Podole, nawiązywał kontakty, namawiał innych do tercjarstwa. Jeszcze niedawno człowiek niespełna rozumu, odludek odmawiający jedzenia, a teraz rozmodlona dusza towarzystwa, przed którą jedzenie trzeba było zamykać na klucz, najzupełniej dosłownie. W 1884 roku znów zmiana: groziło mu aresztowanie, Rosjanom nie podobała się działalność apostolska. Ruszył do Krakowa, zamieszkał przy Basztowej, też o parę minut spacerem, malował, dostał nawet celę u kapucynów na Loretańskiej (to te zabudowania widoczne w tle na cyjanotypii, o krok od dawnej rajtszuli), tłumaczył na polski tercjarską regułę. 25 sierpnia 1887 roku, jako mężczyzna 42-letni, po poważnych przejściach, zmienił zwykłe ubranie na szary habit: rok później złożył śluby zakonne, zrzucił z siebie dotychczasowe nazwisko, przybierając imię brata Alberta i wstępując do Reguły III Zakonu św. Franciszka, dając tym samym początek późniejszemu zgromadzeniu braci albertynów. Złościła go ta nazwa. Miał się za grzesznika.
Ale nawet przedtem w swoim pokoiku gościł bezdomnych, alkoholików, złodziei. Dzielił się z nimi wszystkim, aż stracił mieszkanie. Mieszkał w miejskiej ogrzewalni, ubłagał władze miejskie, żeby mu ją oddały. Pod opiekę. Był naiwny, zanadto ufał ludziom – ale działał tam, gdzie inni nie chcieli nawet przez chwilę się pokazać. „My nie mamy nad nimi żadnej władzy – mówił – i nie chcemy jej mieć, nie jesteśmy ich przełożonymi, ale towarzyszami”. Taka postawa dała ponoć znakomite rezultaty, liczba bezdomnych w Krakowie spadała w rekordowym tempie. Codziennie prowadził kwesty. Dał bezdomnym zajęcie, prowadząc warsztaty produkcyjne: w ten sposób mieli odzyskać utracone poczucie sensu życia. Umowa z miastem nakazywała objąć opieką również zakład dla kobiet, według słów księdza Badeniego „prawdziwego piekła niewieściego” (a prasa wtórowała o „nieustannych swarach i wrzaskach”, podczas których złość eskalowała do wrzenia: „bywały wypadki mordowania i duszenia własnych dzieci”). Brat Albert otrzymał pomoc dwóch unitek z Białej Podlaskiej, z zawodu tkaczek, które przeprowadziły się do Krakowa. Po nich zjechały kolejne, powstał zakon tercjarek św. Franciszka.
Ich przeor, o. Rafał Kalinowski, miał podsunąć mu myśl założenia miejsca wypoczynku dla zakonnic i zakonników. Pierwsze powstaje w Werchracie niedaleko Rawy Ruskiej, niedaleko za dzisiejszą granicą z Ukrainą. Warunki tam nędzne, niemal nieludzkie, ale brat starszy komuś wyjaśnia: właśnie o to chodzi, żeby nie było łatwo. Po Werchracie są zakładane kolejne miejsca. (A ja się zastanawiam, czy to tylko moje uczucie, że ten uparty kuternoga realizuje wszystko, co sobie założy). Docierają do brata Alberta wieści o Zakopanem, o doskonałych warunkach leczniczych, które tam panują. Osiedlił się tam jego przyjaciel, Stanisław Witkiewicz: Albert rusza do hrabiego Zamoyskiego, który o grosz wygrał przetarg na dobra tatrzańskie i jest ich udzielnym panem. Hrabia chciał dać ziemię albertynom, ale uparty Albert odmówił: zakon nie posiada żadnych dóbr, stanęło na symbolicznej opłacie. Podczas wspólnego spaceru z hrabią Albert naznacza drzewo siekierą, wycina znak krzyża: tu stanie przyszły budynek. Kiedy dom jest gotowy, bracia wnoszą krzyż, figurę Chrystusa odnawia Witkiewicz. Albert, niepoprawny, liczył, że ten się nawróci i też zostanie tercjarzem. Obok pierwszego budynku wkrótce powstał drugi, dla sióstr, i trzeci – domek dla proboszcza przyjeżdżającego odprawić mszę. W domku jest izdebka dwa na dwa metry: tu pomieszkiwał święty i tu można zobaczyć albertyńskie sandały, które prawdopodobnie nie należały do Alberta. To kawałek nad Kalatówkami, piękna okolica, ale reguła jest ostra: siostry na krzyż mogą patrzeć tylko przez dziurkę, dlatego krzyż jest zdejmowany, rozmowy między zakonnikami i zakonnicami są ściśle reglamentowane (pomysł Alberta, zapisany na świstku), nie mogą trwać dłużej niż kwadrans i muszą przy nich być świadkowie. Siostra przełożona na te rozmowy zabierała budzik z klasztoru jak klepsydrę.
Na tym mijają ostatnie lata Albertowego życia. Wobec tej jego części stoję bezradny.
Zmarł w 1916 roku na raka żołądka. Mawiają: w opinii świętości. Ja jednak wolę inaczej: niemal 110 lat temu zmarł człowiek niezwykle ciekawy, który mógł spełnić się w wielu dziedzinach – a wybrał tę, za którą nie ma nagrody.
Tekst pochodzi z numeru 7/2023 kwartalnika „Spotkania z Zabytkami”.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Sam mówił, że są rzeczy, których nie umie wysłowić – wtedy musi je namalować. Był człowiekiem żarliwej wiary, ale jednocześnie podlegał fascynacji Erosem, cielesnością. Również w sztuce łączył odległe światy – Wschód z Zachodem, figurację z abstrakcją. O Jerzym Nowosielskim oraz wystawie „Sztuka widzenia. Nowosielski i inni”...
Zgodnie z polskim prawem rozróżniamy pojęcie ochrony zabytków oraz opieki nad nimi, czyli utrzymania i dbania o to, aby ich stan się nie pogorszył, a w razie potrzeby nawet poprawił. Właśnie ta potrzeba opieki jest w Polsce szczególnie ważna, ponieważ...
W malowidłach na ceramice ateńskiej są zapisane fantastyczne informacje na temat życia codziennego. Przecież nawet mitologiczne sceny osadzano w kontekście życia codziennego – mówi prof. Ewdoksia Papuci-Władyka, archeolożka. Gra pani na gitarze? Oj, nie nauczyłam się. Wie pan, jak to...