
Do czego szefowi MSZ służyli ochroniarze, gdzie pracowała „doborowa obsługa damska” i co oznaczały zapalone światła w Domu Partii opowiada poeta, eseista i krytyk literacki Piotr Matywiecki.
Pana ulubionym warszawskim szlakiem jest Trakt Królewski na odcinku od ul. Wiejskiej do pl. Zamkowego. Wiążą się z nim istotne punkty pańskiej biografii, a także wspomnienia wielu ważnych dla pana osób. Przejdźmy się tym szlakiem, poczynając od Wiejskiej, która zawsze była dla pana środkiem świata.
Wiejska za czasów PRL była ulicą szczególną ze względu na to, że jedna jej strona (prawa, idąc w kierunku pl. Trzech Krzyży) była miejscem niebywale ekskluzywnym – nie tylko dlatego, że mieściło się tam wydawnictwo Czytelnik i legendarna redakcja „Twórczości”, lecz także ze względu na mieszkańców, czyli kulturalny i urzędniczy PRL-owski establishment. A przeciwna strona ulicy to były nieomal slumsy! Po 1989 roku to się kompletnie odmieniło – podupadł dawny establishment, wypiękniała zaś strona przeciwna. W mojej kamienicy (po stronie prawej) mieszkała pani Zofia Hoffmannowa, wdowa po redaktorze „Nowej Kultury”, Pawle Hoffmannie (tym, który wydrukował przełomowy „Poemat dla dorosłych” Ważyka i wtedy go oczywiście natychmiast pozbawiono stanowiska). A po stronie przeciwnej, tej tzw. gorszej, wynajmował mieszkanie Zbigniew Herbert. Dlaczego, wspominając Zofię Hoffmannową, mówię o Herbercie? Bo ona była świetną redaktorką wydawniczą, obsługującą m.in. PIW i Czytelnika, i nigdy nie zapomnę, z jakim pietyzmem i poczuciem skarbu trzymanego w rękach obrabiała redaktorsko maszynopis „Studium przedmiotu”. Zobaczyłem wtedy redaktorkę, dla której wielka literatura jest świętością. Nie wiem, czy są dziś tacy redaktorzy.

Ten cud, jak rozumiem, polegał też na tym, że połączył dwie strony Wiejskiej. Jak pan zapamiętał inne ważne punkty na mapie tej ulicy – wydawnictwo Czytelnik i redakcję „Twórczości”?
Z wydawnictwem łączy się oczywiście słynna kawiarnia Czytelnika, mieszcząca się w mojej kamienicy – w niej przez długie lata zasiadał właściwie cały snobistyczno-literacki warszawski świat. Ale ja tego unikałem jak ognia!
Dlatego, że ten snobizm mnie denerwował! I – to śmieszne –
po prostu przytłaczała mnie architektura tej sali, niski sufit, pod którym czułem się przyduszony. Nigdy w życiu tam nie poszedłem z własnej woli.
A redakcja „Twórczości”?
Przez kilkadziesiąt lat było to absolutnie najważniejsze czasopismo literackie w Polsce. Ktoś, komu było dane tam publikować, uważał, że złapał literackiego Pana Boga za nogi. Dla mnie było niewiarygodnym przeżyciem, gdy pierwszy raz wydrukowano tam moje recenzje i wiersze, jeszcze przed moim debiutem książkowym.
Lwią część swojego życia spędził pan w mieszkaniu, w którym w latach 1946–1951 mieszkał Julian Tuwim. Piąte piętro kamienicy przy Wiejskiej 14 to jego adres po powrocie do Polski. Stamtąd przeprowadził się na Nowy Świat, a wtedy do opuszczonego mieszkania przy Wiejskiej wprowadził się kilkuletni Piotr Matywiecki z mamą i ojczymem. Po śmierci matki przeprowadził się pan ponownie na Wiejską i mieszka tam do dziś.
Ojczym był wicedyrektorem Czytelnika – nie od spraw wydawniczych, tylko gospodarczych – dlatego dostał to mieszkanie. Ale ja się wtedy Tuwimem nie interesowałem, ja po poręczy zjeżdżałem z kumplami.

Nie sposób jednak nie zapytać, jaki wpływ miał adres pańskiego zamieszkania na późniejsze zainteresowanie postacią Tuwima – jest pan przecież autorem znakomitej „Twarzy Tuwima”, książki, o której pisano, że w sposób „brawurowy i skrupulatny odnawia portret wielkiego poety”. A w jednym z najnowszych, niepublikowanych jeszcze wierszy pisze pan o tym, że z duchem Tuwima egzystuje właściwie na co dzień. Buduje pan prywatny mit: „pisałem księgę o Tuwimie / w tym mieszkaniu odziedziczonym po matce. / Pisząc, nie chciałem wyobrażać sobie, jak on tu żył. / Dopiero teraz – minęło znowu wiele lat – widzę go. / Chodzimy po pokojach, / ale on niechętnie wymija mnie w czasie, natręta. / Przepraszam go za moją obecność, / która ośmielała się wskrzeszać jego byt”.
Zapewniam panią, że praca nad „Twarzą Tuwima” nie była w żaden sposób związana z sentymentem do tego miejsca i do tego mieszkania. Sentyment nie był bodźcem.
Wspomniał pan Zofię Hoffmannową. Czy mógłby pan „wskrzesić” jeszcze innych swoich sąsiadów, takich, którzy mogli być też sąsiadami Tuwima?
Całe życie będę wspominać pewnego pana – nazywał się Tadeusiak, który był majstremklepką na naszej ulicy. Obsługiwał wszystkie domy i wszystkie mieszkania przy ul. Wiejskiej. To był wspaniały rzemieślnik z taką starowarszawską etyką rzemieślniczą. Kiedy był już chory i nie mógł działać w swoim fachu, dłubał w kółko przy własnym, wiecznie psującym się samochodzie – chyba tylko po to, żeby znów przy czymś dłubać.

Zbliżamy się do pl. Trzech Krzyży…
Nigdy nie zapomnę dwóch najcudowniejszych gapiów, których w tym miejscu widywałem. Jeden gap nazywał się Adam Ważyk, stawał nieruchomo, otwierał buzię i słupiał – to było zamyślenie jakby na wylot całego żywota. Potrafił tak stać parę minut. Zagapiał się, po prostu go nie było. Drugi gap to Tadeusz Konwicki, który w tym samym miejscu stawał i wpatrywał się w niebiosa, co wyglądało nader romantycznie. Zawsze myślałem: „Jaki to romantyk wyłazi z tego fabularyzatora Konwickiego!”.
Po latach dowiedziałem się, że on miał szajbę – liczył po prostu przelatujące samoloty!
Pamięta pan z lat swojego dzieciństwa ruiny kościoła św. Aleksandra? Leopold Tyrmand w latach 50. na łamach prasy apelował, by je pozostawić i nie odbudowywać kościoła – ruiny miały zostać świadkiem wojennych zniszczeń.
Znakomicie pamiętam! Tym bardziej że Wiejska, część otoczenia placu i Al. Ujazdowskie nie były tak bardzo zrujnowane – podczas okupacji stanowiły przecież dzielnicę niemiecką.
2. Fot. NAC


Plac Trzech Krzyży architektonicznie jest miejscem niezwykłym! To nie pl. Na Rozdrożu powinien się tak nazywać, a właśnie pl. Trzech Krzyży, bo on jest klasycznym rozdrożem. Odchodzi od niego aż dziewięć dróg: Wiejska, Prusa, Książęca, Nowy Świat, Bracka, Żurawia, Hoża, Mokotowska i Al. Ujazdowskie. I co szczególne – teraz to się zatarło, ale w czasach mojej młodości było dojmujące – to, że każda z tych ulic wiodła w inne z charakteru miejsca Warszawy. Bracką szło się w kierunku tzw. dzikiego zachodu, Al. Ujazdowskimi – w eleganckie parki, a idąc Hożą poznawało się Warszawę Prusa. Dzisiaj blisko rogu z Hożą stoi ogromna, bezludna rudera z czerwonej cegły. Nie wiadomo, czemu od lat stoi pusta, pewnie jakieś kwestie własnościowe. Aura tej przytłaczającej kamienicy przypomina mi lata powojenne. Pamiętam, jak wędrowałem w dzieciństwie do swojej szkoły przy ul. Kopernika, a po prawej stronie placu stały dwie nieistniejące już ogromne XIX-wieczne kamienice. W małych okienkach na poziomie piwnic było widać mieszkania ówczesnej biedoty. Chłopcu, który czytał „W piwnicznej izbie”, ta nędza uprzytamniała się jako straszliwy kontrast z jego własnym światem.
Z tą stroną pl. Trzech Krzyży kojarzy mi się powojenny wiersz Julii Hartwig pt. „Odwiedziny” z 1946 roku, w którym wspomina m.in. swoją wizytę w Instytucie Głuchoniemych.
To wiersz z debiutanckiego tomu Julii z 1956 roku pt. „Pożegnania”. Kupiłem go sobie, gdy miałem 13 lat. Byłem chłopcem zaczadziałym poezją.
Plac Trzech Krzyży po okupacji i powstaniu był jednym wielkim warszawskim grobowcem, na całym jego terenie były mogiły i przez wiele miesięcy po wojnie trwały upiorne ekshumacje.
Na groby wojenne czy powstańcze trafiano jeszcze dwa, trzy lata po zakończeniu wojny. Julia Hartwig napisała ten wspaniały wiersz właśnie w tym czasie – w Instytucie Głuchoniemych szukała śladów po swoim ukochanym poecie, Józefie Czechowiczu. Jest w nim ta straszliwa aura ekshumacyjna i głuchonieme dzieci mówiące na migi, niemota zdewastowanego placu.
Wchodzimy w Nowy Świat. Tutaj, nawiązując do pańskiego rozróżnienia ul. Wiejskiej na stronę lepszą i gorszą, chcę przypomnieć słowa Jerzego Andrzejewskiego dotyczące z kolei jego warszawskiego dzieciństwa i ul. Nowy Świat: „Żaden szanujący się warszawiak nie spacerował wieczorami po prawej stronie Nowego Światu. Tłoczno i gwarno bywało jedynie po jednej stronie, natomiast po przeciwnej widziało się tylko ludzi, którzy s z l i”. Zgodnie z tradycją pójdźmy więc lewą stroną, rozglądając się jednocześnie i w lewo, i w prawo.

Zanim na dobre wejdziemy w Nowy Świat, chciałbym kilka słów powiedzieć
o dawnym gmachu KC PZPR – młodzi ludzie nie zdają sobie sprawy z aury tego miejsca w latach głębszego PRL. To było partyjne i polityczne centrum Polski.

Miałem wtedy rozrywkę – przechodząc tamtędy późnym wieczorem albo nocą, starannie patrzyłem, na którym piętrze i w których oknach świeci się światło. I jak Boga kocham, po tym, gdzie się świeci, wiedziałem, co będzie następnego dnia w gazetach! Jak szykowało się poważne polityczne przesilenie, to świeciła się połowa gmachu, jak jakieś małe intryżki, to jarzyły się światełka na samej górze. Atmosfera wokół gmachu była przytłaczająca, ale trzeba powiedzieć, że jest to budynek architektonicznie znakomity. Powstał tuż po wojnie, kiedy dominacja stylu socjalistycznego nie była tak powszechna. Dziś jest jednym z klasycznych dzieł warszawskiego modernizmu.
I zgrabnie sąsiaduje z przedwojennym modernistycznym gmachem BGK. Z kolei w kamienicy usytuowanej w północno-zachodnim rogu ronda (Nowy Świat 15/17) w okresie PRL od 1951 roku znajdował się słynny Klub Prasy i Książki – miejsce ważne i żywe. Tam np. w 1961 roku redakcja tygodnika „Argumenty” organizowała cykl publicznych odczytów pt. „Wielcy filozofowie” – wykłady prof. Leszka Kołakowskiego ściągały tłumy. Bywał pan tam?
Za czasów Gomułki do wielkiej księgarni klubu była przylepiona taka jakby kiszka, mała księgarenka, w której sprzedawano najwspanialsze zachodnie albumy z reprodukcjami malarstwa światowego. Bywałem tam prawie codziennie.
2.


Trudno jest mi darować obecnym władzom Warszawy zlikwidowanie Klubu Książki i Prasy. Strata tego miejsca – które przecież przynosiło Warszawie dochód, a od paru lat miasto nie zarabia na nim nic – jest dla mnie nieomal kryminałem.

Kiedyś było to jedyne miejsce, w którym można było kupić najbardziej ezoteryczne i nisko nakładowe czasopisma kulturalne wychodzące w Polsce, nie mówiąc o wspaniale zaopatrzonej księgarni i punkcie sprzedaży wszystkich ogólnopolskich gazet.
Podobno jest pan zawołanym monografistą kamieniczek Nowego Światu. Ciekawa jestem, skąd taki pomysł i która z nich jest pana ulubioną?
Kamieniczki Nowego Światu to zarodki wielkiej epiki. Jeden z najlepszych znawców starej Warszawy, wielki człowiek opozycji demokratycznej, krytyk literacki i literaturoznawca, Jan Józef Lipski, marzył o napisaniu książki, która byłaby monografią każdej z tych kamieniczek.
Ale nie pod względem architektonicznym – architektura nic go nie obchodziła. To miały być sylwetki mieszkańców, opis pokoleń. Pozwolę sobie teraz w imieniu Lipskiego, który nie zdążył zrealizować swojego marzenia, opisać jedną kamienicę – nr 26. Pod koniec XVIII wieku w mieszkali w niej – uroda nazw tych zawodów jest poruszająca – siodlarz, kowal, stelmach, ślusarz, mosiężnik i szynkarz – każdy ze swoją służbą. W latach 60. XIX wieku był tam sklep winno-kolonialny i redakcja czasopisma „Ekonomista”, mieszkał też słynny wówczas rzeźbiarz, pan Ewaryst Zbąski. Przed I wojną światową mieścił się tam magazyn ubiorów męskich i fabryka cukierków, w okresie międzywojennym bar Trocadero i dwie cukiernie, potem kawiarnia Riviera, sklep z bielizną Józefa Marcińskiego, słynna pracownia obuwia Hiszpański, redakcja tygodnika „Świat” i bar jadłodajnia Ździebełko z wódką i – jak pisano – doborową obsługą damską. Mógłbym tak w nieskończoność, mam wszystkie kamienice opisane, około 300 stron, zrobiłem to za Lipskiego.
2. Fot. Rafał Masłow


Oprócz mieszkańców kamieniczek są też przechodnie, bywalcy uliczni, często charakterystyczni. Chciałby pan któregoś z nich przypomnieć?
Wśród stałych przechodniów na Nowym Świecie zawsze wyróżniali się dziwacy. Chciałbym wspomnieć o jednym, który od dawna nie żyje, ale starzy warszawiacy świetnie go pamiętają. Ja pamiętam go z lat 50., początku 60. To był człowiek ogromnej postury, ze dwa metry wszerz i wzwyż, zawsze w zakurzonym szaro-białym chałacie i z mycką na głowie. Snuł się, zachodził do sklepów, do księgarń. Podobno nie był Żydem, choć stylizował się na Żyda. Był tajemniczą postacią, bo milczał. Krążyła legenda, że stracił głos pod wpływem jakichś strasznych przeżyć okupacyjnych. A może powziął ślub milczenia? Nikt nigdy nie słyszał go mówiącego – to była wstrząsająca postać.

Chodźmy już dalej, w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Naprzeciwko pałacu Zamojskiego mamy pałac Staszica, w którym od lat mieści się Instytut Badań Literackich. Młodzieży należy przypomnieć, że przez całe dziesięciolecia PRL IBL dyktował w Polsce hierarchę literacką – tam urzędowali nie tylko prominentni literaturoznawcy, lecz także dyktujący gusta prominentni krytycy literatury. Pisarz, który chciał się liczyć, być zapamiętany, musiał tam zaistnieć. Dwie instytucje – redakcja miesięcznika „Twórczość” i Instytut Badań Literackich – decydowały o być albo nie być ówczesnych literatów.
Z Instytutem Badań Literackich był związany Jan Józef Lipski, pański mistrz i mentor. Czy tam właśnie się poznaliście?
Lipski był duszą IBL nie tylko jako literaturoznawca i krytyk, ale przede wszystkim jako nieustający, wierny i gorliwy emisariusz całej opozycji – jak się potrzebowało nowej „bibuły”, to się szło do Lipskiego. Rozprowadzał ją razem z dzielnie mu towarzyszącą córką profesora Lorentza, Aliną Kowalczykową.
Wiem, że spotykaliście się też w kawiarni Harenda, gdy był pan studentem polonistyki.
To była wtedy kawiarnia do gruntu studencka. Lipski prowadził tam „szkołę jazdy” dla młodziaków, tzn. wybierał sobie upatrzonych łebków albo łebkinie, na moje szczęście ja do nich należałem, zapraszał każdego z osobna do Harendy na kawę i urządzał tam kilkugodzinny wykład z prawdziwej historii Polski i Sovieterii. Zawdzięczałem tym spotkaniom całą swoją polityczną orientację. Przesiadywałem też bez przerwy w Harendzie razem ze swoim przyjacielem tłumaczem Carlosem Marrodánem,
emablowaliśmy nasze koleżanki, naciągając je na niezliczone ilości piwa i kawy i pisząc dla nich w zamian utwory liryczne w takim stylu, w jakim sobie zażyczyły – chciały sonet barokowy, dostawały sonet barokowy, chciały wiersz młodopolski, dostawały wiersz młodopolski, chciały skamandrycki, dostawały skamandrycki – połowa mego warsztatu poetyckiego przy tej robocie się szlifowała.
Inną taką kawiarnią studencką był wtedy Bristol, przed marcem 1968 roku przesiadywało tam środowisko Adama Michnika i tych osób, które potem stały się rdzeniem studenckiego oporu.
Pamiętam 8 marca tamtego roku – na uniwersytet przyszedłem wcześnie rano. Był to Dzień Kobiet, na jezdni przed uniwersytetem ruch regulowała słynna Lodzia milicjantka, kultem otaczana przez partyjną propagandę, towarzyszyła jej ekipa Polskiej Kroniki Filmowej. Jak groteskowa była to inscenizacja, okazało się już kilka godzin później.
Po latach ogromnym przeżyciem dla mnie – pamiętam, że omal się wtedy ze wzruszenia nie rozpłakałem – było wmurowanie przez środowisko uniwersyteckie tablicy upamiętniającej wydarzenia Marca 1968 na dziedzińcu uniwersytetu. Przyszło tam wtedy pół Warszawy.

Z kolei wydarzeniem czasu pierwszej Solidarności – a też, proszę mi wierzyć, waliła na to cała Warszawa – była słynna sesja marcowa w rocznicę wydarzeń Marca 1968 w Audytorium Maximum. Byłem współorganizatorem tej sesji. Tam po raz pierwszy publicznie, bez żadnego tabu mówiono o antysemityzmie w PRL i nie tylko w PRL. Pamiętam też, że dziedziniec uniwersytecki był w czasach pierwszej Solidarności jednym wielkim kiermaszem wydawnictw niezależnych i wszyscy tam przychodzili, żeby to kupować.

Jakie są teraz pana ulubione księgarnie na Krakowskim Przedmieściu? Ma pan sentyment do księgarni im. Prusa?
Przy uniwersytecie jest w tej chwili świetna księgarnia, która została założona jeszcze przez komisję Solidarności uniwersyteckiej, nazywa się Liber, a naprzeciw niej słynna, jedna z najważniejszych księgarń w Warszawie – księgarnia im. Prusa. Przez długie lata byłem niemal codziennym klientem tej księgarni, była jedną z najlepiej zaopatrzonych, nie tylko w wydawnictwa naukowe, lecz także beletrystyczne. Teraz mi się przypomniała jedna cudowna historia – nawiedzał mianowicie od czasu do czasu tę księgarnię prof. Władysław Bartoszewski, który jako historyk zaopatrywał się tam we wszystkie potrzebne mu pozycje historyczne. Kiedyś widzę go w tej księgarni i co mnie zadziwia? Otóż on każdej książki kupuje po dwa egzemplarze! Pytam: „Władku, dlaczego kupujesz po dwa egzemplarze?”.
„Myślisz, że miałbym czas to wszystko przepisywać? – odpowiada. – Przecież ja robię wycinki! Jak wytnę jedną stronę, to mi brakuje drugiej, więc muszę mieć dwa egzemplarze!”.
Pamiętam czas, gdy Bartoszewski był już ministrem spraw zagranicznych i miał w związku z tym solidną obstawę. Byłem wtedy świadkiem, jak raz przyszedł do Prusa, mając u boku dwumetrowych ochroniarzy. Nabrał niezliczoną liczbę książek, kazał tym drabom wyciągnąć przed siebie ręce i kładł im te książki. Gdyby go wtedy napadli, to oni by nie mieli wolnych rąk, żeby go bronić!

Czy pamięta pan charakterystycznych przechodniów tamtych lat, ludzi z Krakowskiego Przedmieścia?
Przy księgarni Prusa przez kilka dobrych lat – dawno to było, ta pani na pewno już nie żyje – siadywała drobniuteńka ślepa stara żebraczka. Przyprowadzał ją syn albo wnuk, lokował we wnęce fasady budynku, ona sobie tam siedziała i żebrała, a on krążył wszędzie, wszędzie go było pełno, a to pomagał jakiemuś przekupniowi, a to kogoś zagadywał, był ruchliwym duchem tej ulicy, co jakiś czas donosił jej jedzonko, a wieczorem zabierał ją stamtąd.
Chciałbym też przypomnieć kolegę ze studiów, który nazywał się Karpisz, Tadeusz Karpisz, ksywkę miał Tadeo. Na początku był jednym ze zręczniejszych animatorów studenckiego życia kulturalnego, niebywale towarzyski, a potem szanowany i lubiany przez uczniów nauczyciel języka polskiego. Dość szybko jednak rzucił nauczycielkę i zmienił się w takiego trochę kloszarda, ulicznego brata łatę, który siadywał na dziedzińcu uniwersyteckim, żeby sobie od czasu do czasu z kimś pogadać. I pił straszliwie. Po pewnym czasie zaczął żebrać. Do mnie miał szczególny sentyment. Uważał się w głębi serca za poetę, a dane mu były tylko dwa druki w życiu – jeden w warszawskiej „Kulturze”, w kolumience wierszy czterech młodych poetów, w której wydrukowano wtedy również mój wiersz. Do końca życia, kiedykolwiek mnie spotykał, mówił: „Piotrek, a pamiętasz nasze publikacje w »Kulturze«?”. Było to dla niego coś ogromnie ważnego. W 1992 roku w Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu zorganizowano wzruszającą imprezę – zjazd emigracyjny pisarzy, ale nie tuzów typu Herling-Grudziński, tylko takich bardzo mało znanych. Pojawiły się więc z zaświatów damy literackie w przedwojennych toaletach. A my chamy w dżinsach. Ci pisarze i pisarki, niektórzy na pograniczu grafomanii, mieli wtedy po raz pierwszy po latach w ukochanej Warszawie swoje pięć minut. Byłem jednym z organizatorów tego zjazdu jako działacz Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Siedzę więc na sali i się wzruszam, gdy nagle widzę z przerażeniem – wchodzi pijany Karpisz! A to groziło śmiercią lub kalectwem, bo on jak się uchlał, to rozrabiał. Truchleję! Karpisz idzie do mównicy! Zgroza. Powiedział mniej więcej coś takiego:
„Państwo czytają nam tutaj te wzruszające wiersze, jak to było na emigracji, a ja wam opowiem, jak nam było tutaj”.
I przeczytał swój wiersz – fantastyczny! Potem wyniósł się do Łodzi do jakiejś dalekiej rodziny i tam szybko umarł.

Jako wielbiciel malarstwa od najmłodszych lat bywał pan częstym gościem w galeriach sztuki. Wiem, jak ważne były dla pana kiedyś dwie wystawy, obie zrealizowane w 1959 roku – pierwsza to prezentacja rzeźb Henry’ego Moore’a w Zachęcie, a druga – wystawa fotografii pt. „The Family of Man” Edwarda Steichena w Salach Redutowych Teatru Wielkiego. To wielkie nazwiska i kamienie milowe w historii sztuki. Pamięta pan może inne wydarzenie, które zapadło panu głęboko w serce?
Tak, był to wernisaż malarza, który się nazywał Krzysztof Henisz. Galeria Kordegarda przy Krakowskim Przedmieściu, od wielu lat wykorzystywana na różne okolicznościowe wystawy związane z kulturą, przez długie lata była po prostu wspaniałą galerią malarstwa, jednym z miejsc moich malarskich wtajemniczeń. Bywałem tam prawie codziennie. Szczenięciem licealnym będąc, gdzieś pod koniec lat 50., zachodzę raz do Kordegardy i trafiam na wernisaż. Henisz, który w późniejszych latach zasłynął jako twórca po malarsku traktowanej ceramiki, którą obkładał fasady i wnętrza i to było jego główne métier, wtedy pokazał się – a to była chyba jego jedyna taka wystawa – jako autor przepięknych, abstrakcyjnych obrazów. Absolutnie się nimi zachwyciłem, do dziś pamiętam, że były oparte na dominancie najprostszego kontrastu błękitu i czerwieni – ta czerwień była autentycznym płomieniem, a błękit był oceanem. To było coś olśniewającego! Tak się zachwyciłem, że postanowiłem się wpisać do wyłożonej księgi pamiątkowej, naskrobałem kilka zdań i sobie poszedłem. Byłem już gdzieś na wysokości kościoła św. Krzyża, gdy słyszę, że gonią mnie jacyś ludzie – doganiają i ściskają tak, że o mało mi żebra nie pękają. To była rodzina Henisza i sam Henisz.
Przez całe lata był pan związany ze Stowarzyszeniem Pisarzy Polskich, do dziś jest pan członkiem PEN Clubu – organizacje te mieszczą się w Domu Literatury (zlokalizowanym w dwóch kamienicach, Pastoriusa i Johna) przy Krakowskim Przedmieściu 87/89. Był chyba czas, gdy Dom Literatury był pana drugim domem?
To był od początku PRL nasz autentyczny pisarski dom. Od lat jest zagrożony, choć chwilowo to zagrożenie zostało zażegnane. Tak jak miasto wyrzuciło kiedyś z Nowego Światu Klub Prasy i Książki, tak chce teraz wyrzucić literatów z Domu Literatury.
Przepiękna, w modernistycznym stylu zaprojektowana i umeblowana sala odczytowa jest miejscem, które pamięta niezliczoną liczbę najwspanialszych wieczorów autorskich. Teraz na wyższych piętrach tego domu jest hotelik, a kiedyś były tam mieszkania pisarzy – mieszkał tam Dygat z panią Jędrusik, Janina Porazińska, Arnold Słucki… Mnóstwo osób. Buzowało życiem to miejsce i jego literacka kawiarnia.
Bywał pan często w tej kawiarni?
Nie, w ogóle. Bo tam, proszę pani, przesiadywali pisarze, a ja byłem tylko człowiekiem – dość długo.

Piotr Matywiecki
Poeta, krytyk literacki, eseista, sześciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike, laureat Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius”, Nagrody Literackiej m.st. Warszawy w kategorii poezja i Nagrody Literackiej Gdynia za „Twarz Tuwima”. W 2013 roku został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2019 roku uhonorowany Nagrodą Polskiego PEN Clubu im. Jana Parandowskiego.
Artykuł pochodzi z kwartalnika „Spotkania z Zabytkami” nr 3/2024.