Słodka historia
Fot. mat. prasowe
Polska ze smakiem

Słodka historia

Z tego artykułu dowiesz się:
  • dlaczego PPS-owska gazeta „Robotnik” ogłosiła bojkot produktów firmy
  • że z zakupionego przez firmę samolotu RWD-13 rozrzucano kupony uprawniające do odbioru tabliczek czekolady
  • dlaczego środowisko artystyczne protestowało przeciwko decyzjom firmy na łamach „Wiadomości Literackich” i jak zareagował jej właściciel

Wejście do Fabryki Czekolady – muzeum otwartego niedawno w zakładach Wedla na warszawskim Kamionku – nie znajduje się przy głównej bramie fabryki. Nietrudno tu jednak trafić, bo po okolicy krążą grupy podekscytowanych dzieci. Zmierzają na wystawę lub wychodzą z niej z plecakami pełnymi słodyczy.

– Rzeczywiście, musimy nauczyć naszych zwiedzających, że do muzeum czekolady nie wchodzi się od ulicy Zamoyskiego, ale od strony Parku Skaryszewskiego – przyznaje dyrektor Robert Zydel.

Fot. mat. prasowe
Słodka historia
“Wrzucić pieniądz, zaczekać chwilę, wyciągnąć…”. Przedwojenny marketing – automat ze słodyczami produkcji fabryki Wedla

Ale nawet gdyby właściwego kierunku nie podpowiedziały dzieci, i tak byśmy trafili. Elewacja nowego gmachu – obłożona szarą cegłą, charakterystyczną dla międzywojennego budownictwa w Polsce – przypomina tabliczkę czekolady. Także siedziska przed wejściem nawiązują kształtem do czekoladowych kostek.

Z fabryki do Fabryki

Blisko sto lat temu, planując swoją nową fabrykę, Jan Wedel wpisał się w przemysłowy boom na Kamionku – bliskość kolei sprawiała, że w okolicy wzniesiono wcześniej Warszawską Fabrykę Sprzętu Spawalniczego „Perun”, Zakłady Amunicyjne „Pocisk” czy Państwowe Zakłady Tele- i Radiotechniczne, nazywane potocznie „Dzwonkową”. A w okresie, gdy czekoladowy potentat budował już swój zakład, w pobliżu powstawały nowe zabudowania Fabryki Aparatów Elektrycznych Kazimierza Szpotańskiego.

– Tu, gdzie stoimy, znajdowały się mało efektowne, wzniesione już po wojnie silosy na ziarno kakaowe. Teraz na ich miejscu znajduje się nasze muzeum, ale ślad po tych zbiornikach pozostał wewnątrz – zapowiada szef placówki. Wchodzimy.

Wita nas ściana płynnej czekolady – Robert Zydel jest tu codziennie, zatem nie czuje już jej zapachu. Zanim jednak dyrektor Fabryki Czekolady zaczął tu przychodzić, był dyrektorem Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie. To duża zmiana.

– Jestem etnografem nie tylko z zawodu, ale i z przekonania, zatem ta decyzja kosztowała mnie kilka nieprzespanych nocy. Ostatecznie propozycja, żeby poprowadzić muzeum marki tak lubianej przez Polki i Polaków, okazała się trudna do odrzucenia. Z drugiej strony jestem też warszawiakiem, który uzyskał możliwość uczestnictwa w procesie zmiany cywilizacyjnej, jaka dzieje się na Kamionku i w samym Parku Skaryszewskim. W moim rozumieniu

muzeum to nie tylko miejsce, w którym gromadzi się i przechowuje pamiątki przeszłości. Muzea są po to, żeby ludzie się czegoś dowiedzieli, coś odkryli. U nas, owszem, można poznać historię, ale też dotykać, działać i doświadczać.

Nie chcieliśmy jednak wprowadzać innych nazw, jak „miejsce doświadczeń” czy „sala imersyjna”. Zostaliśmy więc przy określeniu „muzeum” – argumentuje dyrektor.

Fot. Biblioteka Narodowa Polona
Słodka historia
Reklama fabryki czekolady “E. Wedel”, ok. 1876 r.

Jesteśmy więc w muzeum czekolady, fabryki i firmy, ale mamy tu też historię rodziny Wedlów oraz historię polskiej przedsiębiorczości, biznesu i innowacji społecznych. A także historię Warszawy, bo adresy firmy E. Wedel znajdujemy również na rogu Miodowej i Kapitulnej (pierwsza cukiernia), Szpitalnej (uruchomiona w latach 70. XIX wieku fabryka oraz sklep i mieszkania) czy Puławskiej (kamienica z mieszkaniami na wynajem).

– Przez pierwsze pół roku działalności sprzedaliśmy ponad 200 tys. biletów.
Tylu gości przeszło przez 90 -minutową ścieżkę zwiedzania i mam nadzieję, że w większości wyszli od nas zadowoleni – wierzy Robert Zydel.

– Muzeum powstało po to, żeby zbudować więź z marką (zwłaszcza, jeśli chodzi o młodszych) albo wzbudzić nostalgię i przypomnieć czasy, gdy wybór konsumencki nie był tak szeroki, jak teraz (to z myślą o starszych). No, a w końcu – żeby nasi goście, gdy pójdą później do sklepu, mieli podpowiedź, który produkt wybrać.

Fabryka Wedla od dziesięcioleci była jednym z bardziej pożądanych punktów na trasie szkolnych wycieczek. Dziś takie wejście do działającego zakładu byłoby niemożliwe.

Także dlatego jest to muzeum: z budynku Fabryki Czekolady można bowiem zajrzeć do fabryki czekolady, z której w świat wyjeżdżają wedlowskie słodycze.

Fot. mat. prasowe
Słodka historia
Fabryka E.Wedel – Pracownia Rarytasów

– Wszystko, co produkujemy, powstaje tutaj. Odsłaniamy przed publicznością nasze linie produkcyjne, przedstawiamy nasze dekoratorki Torcików Wedlowskich. Pokazujemy, że nie mamy nic do ukrycia – podkreśla dyrektor.

Już na parterze można spojrzeć na fabryczną konszę, czyli zbiornik do mieszania masy czekoladowej. Musimy się jednak pospieszyć, by zmieścić się pomiędzy grupami młodocianych gości, którzy wchodzą tu z przewodnikiem w odstępach piętnastominutowych.

Reklama w obłokach

Fabryka przy ulicy Zamoyskiego powstawała na początku lat 30. XX stulecia, czyli w czasach kryzysu finansowego i niepokojów społecznych. Strajki, podczas których pracownicy żądali podwyżek, poprawy warunków pracy czy solidaryzowali się ze zwolnionymi kolegami lub wyzyskiwanymi koleżankami, nie ominęły Wedla. PPS-owski „Robotnik” ogłaszał nawet na łamach bojkot produktów firmy.

Zakład ruszył w styczniu 1936 roku.
1. Fot. mat. prasowe
2. Fot. NAC
Słodka historia
Słodka historia
Fabryka Czekolady E. Wedel. Warszawa, Kamionek, 1935 r. (slajd pierwszy) i ok. 1947 r. (slajd drugi)

Budowa trwała dość długo, jednak efekt architektoniczny świadczył o pozycji, jaką firma odgrywała na rynku.

Gmach fabryczny na planie litery U, z dominującą wieżą zegarową na osi przypomina z jednej strony tradycyjną architekturę przemysłową, z drugiej zaś jest halą o nowoczesnej, funkcjonalnej konstrukcji.

Trzypiętrowy, oblicowany cegłą budynek został zaprojektowany przez Józefa Napoleona Czerwińskiego – to on połączył funkcjonalizm z historyzmem.

Odważna inwestycja to z jednej strony efekt wcześniejszej zapobiegliwości właścicieli (firma nie była obciążona kredytami, w dodatku od dawna miała działkę na Kamionku, którą wykorzystano pod budowę), z drugiej zaś być może dowód wizjonerstwa Jana Wedla, czyli ówczesnego szefa, reprezentanta trzeciego pokolenia warszawskich Wedlów-cukierników.

– Patrząc na jego działania w dziedzinie przedsiębiorczości i marketingu, nie mam wątpliwości, że to był wizjoner, wykraczający swoim myśleniem poza czasy, w których żył – uważa Robert Zydel przypominając historię o zakupie przez firmę samolotu RWD-13, z którego rozrzucano później kupony uprawniające do odbioru tabliczek czekolady. – To była fantastyczna akcja reklamowa, którą pewnie moglibyśmy sobie wyobrazić i dzisiaj – dodaje.

1. Fot. mat. prasowe
2. Fot. mat. prasowe
Słodka historia
Słodka historia
Samolot RWD-13 zakupiony przez Wedla (slajd pierwszy) i nota w Kurierze Warszawskim nr 300, 1936 r. (slajd drugi)

Z początku samolot wydawał się dla firmy dopustem – został kupiony z powodów polityczno-propagandowych (z inspiracji rządowej Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej; przypomnijmy był rok 1936, czasy coraz mniej spokojne) – jednak udało się go wykorzystać do działań promocyjnych.

Zrozumieniem mechanizmów reklamy wykazywały się wszystkie pokolenia Wedlów. Już w 1851 roku Carl Wedel, który parę lat wcześniej przyjechał do Warszawy z północnych Niemiec, na łamach „Kurjera Warszawskiego” zapraszał „Szanowną Publiczność” do swojej cukierni, otwartej właśnie przy ulicy Miodowej. – W tamtych czasach prasa była najnowocześniejszą, najszybszą formą przekazu. Wedlowie to fantastyczni czekoladnicy, ale jeszcze lepsi reklamiarze – uważa dyrektor Fabryki Czekolady, przypominając jednak, że początki firmy nie wiązały się wcale z czekoladą. W pierwszym ogłoszeniu mowa jedynie o „Karmelkach Piersiowych i Drezdeńskim Syropie Słodowym”, „nader skutecznym na kaszel i katar”.

Produkcja czekolady ruszyła na dobre kilka lat po stworzeniu firmy. I po sprowadzeniu z Paryża nowoczesnej maszyny parowej. Pod koniec lat 50. XIX wieku wyroby Wedla można było kupić nie tylko w Warszawie, ale też w Częstochowie, Lublinie, Piotrkowie i Grodnie. Gdy zapadła decyzja o poważnej produkcji,

Fot. domena publiczna
Słodka historia
Emil Wedel

Emil – syn założyciela – wyjechał na praktykę do paryskiej fabryki czekolady Masson zaopatrującej wówczas m.in. dwór króla Belgów. Wrócił do Warszawy w 1861 roku. Przejął firmę, a imię ojca w jej nazwie zastąpił swoim. Stąd wzięło się znane do dziś „E.”

Świat z czekolady

Mijamy właśnie odrestaurowane, blaszane dennice wspomnianych silosów, zawieszone w otoczeniu bajecznie barwnych tkanin. To nawiązanie do Ghany, skąd – dawniej i dziś – firma importuje ziarno kakaowe. Na tym piętrze mówi się o historii czekolady. Na następnym poziomie mamy słowo o trzech pokoleniach Wedlów, w tym o Emilu, którego inicjał do dziś pozostaje w nazwie firmy. Dlaczego Jan, jego syn, który zbudował nowoczesny zakład na Kamionku (faksymile projektu architektonicznego fabryki do obejrzenia tuż obok) nie dodał tu swojego „J”? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi.

Zresztą, trudno się nad tym zastanawiać, kiedy tuż obok znajduje się strefa degustacji. Bez tego żadne muzeum czekolady nie miałoby racji bytu. Nie mniej popularna jest pobliska sala warsztatowa (napełnianie pralinek, formowanie tabliczek, dekorowanie torcików) – grafik warsztatów jest wypełniony na kilka kolejnych tygodni.

Fot. mat. prasowe
Słodka historia
Neon na ul. Szpitalnej w Warszawie

Dalej mamy rozległą czekoladową makietę Kamionka z czasów budowy fabryki. Czekolada znajduje się, co prawda, jedynie na powierzchni miniaturowych zabudowań (same bryły budynków, z przyczyn praktycznych, wydrukowano w 3D), ale i tak potrzeba jej było aż trzysta kilogramów. Niedaleko naszej fabryki stoi tu od dawna nieistniejący, a tak istotny dla Jana Wedla Dworzec Terespolski (dziś w tym miejscu mieści się stacja Warszawa Wschodnia).

Tańce Stryjeńskiej

Budowa fabryki przy Zamoyskiego oznaczała przekształcenie typowo rodzinnej firmy w korporację. Jan Wedel nie był tym zachwycony, bo lubił znać swoich pracowników.

Fot. mat. prasowe
Słodka historia
Jan Wedel z dziećmi i pracownicami – obsługą żłobka i matkami, ok. 1935 r.

Tak było dopóty firma mieściła się na Szpitalnej. Zdarzało się wówczas, że pracownicy pili herbatę w mieszkaniu szefa, a starsi stażem czy wyżsi rangą spotykali się z nim na obiedzie.

W nowej fabryce było to trudne, duża skala pozwalała za to na rozmaite działania społeczne, które we współczesnych ogłoszeniach o pracę nazywa się benefitami: opiekę medyczną, łaźnie, żłobek czy klub sportowy „Rywal”.

Fot. mat. prasowe
Słodka historia
Damska sekcja kolarska zakładowego klubu sportowego, ok. 1935

Czy te wszystkie działania były efektem prospołecznej postawy właściciela, czy kalkulacji biznesowej? Dyrektor muzeum odpowiada branżową metaforą: kawa nie wyklucza herbaty.

Jednak firma nie wyrzekła się rodzinnego charakteru. Choć na początku lat 30. przekształcono ją w spółkę akcyjną, to akcje trafiły do Jana Wedla i dwóch jego sióstr (z czego lwia część przypadła Janowi).

Fot. Biblioteka Narodowa Polona
Słodka historia
Słynny “Chłopiec na zebrze”, reklama czekolady produkcji zakładów E. Wedel, ok. 1927 r

Dochodzimy do klasycznej części wystawy, czyli ekspozycji starych plakatów, druków i opakowań. Obok „chłopca na Zebrze” (słynnej reklamy autorstwa włosko-francuskiego grafika Leonetto Capiello) czy winiety opatentowanej w 1931 roku czekolady „Jedyna” są tu także – idące ponoć w cenę – projekty opakowań z przedstawieniami tańców polskich autorstwa Zofii Stryjeńskiej. Ta kolekcja typowo muzealnych artefaktów ma szansę się powiększyć, bo zgłaszają się chętni do przekazania swoich pamiątek.

Słodka historia
Reklama firmy zaprojektowana przez Zofię Stryjeńską, 1927 r.

Staroświecki sklep

Promocyjny zmysł Jana Wedla objawił się znów, kiedy w połowie lat 30. rozważano modernizację głównego sklepu firmy przy Szpitalnej. Głosy sprzeciwu odezwały się wówczas na łamach szacownych „Wiadomości Literackich”. „Mogę śmiało twierdzić, że w Warszawie istnieje bardzo ograniczona liczba sklepów urządzonych przed przeszło pięćdziesięciu laty, które nie uległy stopniowym, ale zasadniczym metamorfozom poprzez okres secesji do zwulgaryzowanego kubizmu. Przecież poza trzema aptekami nie znam w Warszawie sklepu z autentyczną atmosferą. Sklep na Szpitalnej właśnie zaczynał ją nabywać, firma widocznie jednak nie docenia handlowej wartości tej rodzajowości” – pisał zasmucony Antoni Sobański, bywalec salonów znany jako hrabia Tonio, jeden z okazjonalnych autorów „Wiadomości…”.

W jednym z kolejnych numerów tygodnika wtórowała mu pisarka Maria Kuncewiczowa: „Wielu warszawian mojego pokolenia kocha Warszawę (…) za sklep Wedla z wielkimi murzynami (sic), z ciemnym wnętrzem, pachnącem wanilją. Takie wspomnienia mają nieraz bardziej dobroczynny wpływ niż wizyty w muzeach” – przekonywała. Jan Wedel zareagował szybko – także na stronach „Wiadomości Literackich”. W liście do redakcji nie tylko zapewnił, że wystrój sklepu pozostanie niezmieniony, ale ogłosił konkurs z nagrodami na wspomnienie związane ze „staroświeckim sklepem E. Wedla w Warszawie przy ulicy Szpitalnej 8”. W jury, obok Kuncewiczowej i Sobańskiego, zasiadł

Julian Tuwim. On też czuwał później nad edycją efektownie wydanej książki „Staroświecki sklep” z nagrodzonymi opowiadaniami. Znalazło się wśród nich wspomnienie z dzieciństwa pióra dojrzałego już Jarosława Iwaszkiewicza.

Fot. Biblioteka Narodowa Polona
Słodka historia
Ilustracja z książki “Staroświecki sklep”. Warszawa 1938 r.

„W sobotę przychodziłem wcześniej ze szkoły, zjadałem obiad i wychodziłem na miasto. W ten dzień wolno mi było pójść samemu, aby odebrać numer <<Wieczorów Rodzinnych>> w redakcji, na Mazowieckiej. (…) Otóż ta cotygodniowa wędrówka Kruczą, Jerozolimską, Szpitalną i Mazowiecką miała, prócz radości intelektualnych, smakowania przyszłych rozkoszy umysłowych, które mnie czekały w numerze <<Wieczorów>>, również pewne podniety zmysłowe. W drodze powrotnej w tajemnicy przed matką zachodziłem zawsze do Wedla, aby kupić sobie tabliczkę czekolady. Codziennie dostawałem, prócz pokaźnej paczki śniadaniowej, jeszcze trzy kopiejki na herbatę w szkole. Herbaty tej często nie piłem – i zaoszczędzone w ten sposób w ciągu tygodnia pieniądze co sobotę lokowałem w słodyczach Wedla. (…) Wiedziałem: matka by się gniewała za to, że zamiast mieć coś gorącego na drugie śniadanie, poświęcam ten grosz na łakocie. Ale w gruncie rzeczy może nie tyle łakomstwo było przyczyną moich odwiedzin cotygodniowych w tym sezamie, w tym eldorado. Po prostu lubiłem się zanurzyć w atmosferze świata, który poza sklepem Wedla był mi niedostępny” – pisał Iwaszkiewicz.

Puentą tej historii będzie spotkanie (czy może raczej krótki kontakt wzrokowy) z samym Henrykiem Sienkiewiczem. Spotkanie jedyne w życiu. „Wsiadł do dorożki na rogu, woźnica zaciął ubogiego konia – i Sienkiewicz znikł. Odtąd nie widziałem go już nigdy”.

Chcesz być na bieżąco z przeszłością?

Dawniej E. Wedel

Staroświecki świat zakończył się ostatecznie we wrześniu 1939 roku. Nowa fabryka ledwie się rozkręciła, a już trzeba było zająć się innymi sprawami. Firma ruszyła z przygotowaniem tanich paczek żywnościowych dla warszawiaków (tabliczka czekolady, karmelki, biszkopty). Pracownicy dostawali deputaty – manipulowano nimi tak, żeby otrzymywali także produkty, które mogliby spieniężyć na wolnym rynku. Wysyłano paczki do jeńców w oflagach czy więźniów na Pawiaku. Z nadzieją na żywność dla „swoich” dzieci przychodził Janusz Korczak.

Po wrześniu udało się na powrót uruchomić zakładową elektrownię – dostarczała prąd także mieszkańcom Pragi. Jan Wedel próbował nawet prowadzić rozpoczętą przed wojną rozbudowę fabryki. Wielokrotnie proponowano mu podpisanie Volkslisty – odmawiał, musiał to jednak czynić w sposób dyplomatyczny.

Po zakończeniu wojny Wedel był być może pierwszą fabryką, która wznowiła pracę. Znów służył Pradze, tym razem wodą – do miejskich wodociągów podłączono bowiem fabryczne studnie artezyjskie. Podczas wojny i powstania warszawskiego pracownicy ukryli i zamurowali część zapasów, znalazły się zatem surowce na rozruch produkcji.

Prywatna, jeszcze, firma stała się nawet źródłem materiałów dla innych branż – na papierze pakowym, skonfiskowanym z fabryki ukazywały się pierwsze numery „Życia Warszawy”.

Członkowie PKWN, przemianowanego na Rząd Tymczasowy Rzeczypospolitej Polskiej, rezydowali wówczas na Pradze i żywili się w dawnym firmowym żłobku, przerobionym na stołówkę. Wkrótce goście poczuli się gospodarzami.

Jana Wedla usunięto z fabryki wraz z końcem 1945 roku pod pozorem złego stanu zdrowia. Wcześniej był zatrudniony jako doradca do spraw organizacyjnych. Druga połowa lat 40. to wywłaszczenie rodziny z nieruchomości (także mieszkalnych), nacjonalizacja fabryki i zmiana nazwy firmy. Wedel stał się Zakładami Przemysłu Cukierniczego im. 22 lipca. Ponieważ jednak rynki zagraniczne nie kojarzyły nowej nazwy, dodawano: dawniej E. Wedel.

Maszyna i dłoń

W drodze na wyższe piętra zaglądamy do kolejnych sal produkcyjnych. Tu ręczne mieszanie masy chałwowej, tam automatyczne paczkowanie płynnej czekolady w saszetkach. Rentgen sprawdza, czy do tubek nie dostało się nic niepożądanego. Wreszcie docieramy w miejsce z zakazem fotografowania – to pokój ręcznego dekorowania krótkich serii torcików robionych na zamówienie. Napisy okolicznościowe, jubileuszowe, świąteczne… Nic niepokojącego. – Ale załóżmy, że chciałbym zrobić komuś niespodziankę, a ktoś ze zwiedzających wrzuciłby wcześniej zdjęcie do mediów społecznościowych – tłumaczy Robert Zydel zwracając uwagę na to, że technologia dekorowania torcików nie zmieniła się od lat. – Z kranu leje się czekolada, panie biorą kawałek papieru, robią z niego tutkę, przez którą następnie nakładają napisy. Sto procent hand made.

Fot. mat. prasowe
Słodka historia
Mural na warszawskiej fabryce Wedla

Ponad 170 lat po otwarciu pierwszej cukierni Carla Wedla na Miodowej czekolada pozostaje dla firmy produktem numer jeden. Przekonujemy się o tym w muzealnym sklepiku, gdzie kończy się spacer po Fabryce Czekolady. To tutaj młodzi goście napełniają swoje tornistry.


Bartosz Klimas

Dziennikarz, pisze o historii Warszawy, architekturze poprzemysłowej i zabytkach (po)kolejowych. Stworzył portal o dziejach stołecznego przemysłu – wawtech.pl. Publikował m.in. na łamach „Rzeczpospolitej”, „Stolicy” i „Kroniki Warszawy”.

Popularne

Antoni Teslar, ojciec galicyjskiej kuchni polsko-francuskiej

„Na Sezon konserw niezbędnem jest dla Pań pierwsze fachowe dzieło p.t.: «Kuchnia Polsko-Francuska» A. Teslara, znakomitego kuchmistrza J.E. śp. Namiestnika hr. Andrzeja Potoc¬kiego, zawierające rozdział o konserwach z jarzyn i owoców, o winach owocowych i nalew¬kach, a nadto mnóstwo przepisów, święcone, wigilię i przyjęcia, a nawet przepisy dla chorych i dzieci”. Tak w „Bluszczu” w 1910 roku zachęcał do kupna swojego jedynego dzieła Antoni Teslar...