Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Przechodzę przez jeden z Mostów Uniwersyteckich, opuszczając Stare Miasto przekraczam bramę wrocławskiego Nadodrza. To dzielnica pełna kamienic z końca XIX i początku XX wieku. W jednej z nich znajduję pracownię Piotra Pelca – konserwatora zabytków, o którym niedawno rozpisały się media w całej Polsce w związku z odkryciem w prowincjonalnym kościele nieznanego dzieła Michaela Willmanna, nazywanego przez niektórych śląskim Rembrandtem. Nie wiem jeszcze, że za chwilę będę miała możliwość obcowania z dziełem mistrza tak blisko, jak nigdy wcześniej. W pracowni konserwatora nie oddzielają mnie od niego muzealne taśmy i ochrona. Nie wiem też jeszcze, że Piotr okaże się niemal seryjnym odkrywcą zaginionych zabytków, a temat secesyjnych kamienic powróci w naszej rozmowie.
W pracowni siadamy – a jakże – w pokoju z Willmannem, z którego Piotr Pelc dumnie ściąga przesłonę, a mi na chwilę brakuję słów. Do rzeczywistości przywołują mnie odgłosy mozolnych stuków, puków, pocierania – w pozostałych pokojach nadodrzańskiego mieszkania pracują konserwatorzy. Wokół nas doskonałe malarstwo, rzeźba, nastawa ołtarza, zabytkowe meble…
Piotr Pelc: To najlepsze miejsce na pracownię, jakie można sobie wymarzyć. Wysokie przestronne wnętrza i dużo światła. Przedwojenna kamienica to jednak zupełnie inny standard niż współczesne przedmieścia.
Katarzyna Sielicka: Moje pierwsze pytanie dotyczy oczywiście tego niesamowitego obrazu przedstawiającego św. Benedykta z Nursji. Opowiedz o historii jego odkrycia.
Wszystko zaczęło się od miejscowości Złoty Stok w Kotlinie Kłodzkiej. Skontaktowałem się z proboszczem, spodziewając się, że w swoich kościołach może mieć ciekawe dzieła sztuki. Okazało się, że w samym Złotym Stoku już pracuje ekipa konserwatorów, ale ksiądz zasugerował, że możemy zobaczyć kościół w Chwalisławiu. No to pojechaliśmy. Po pewnych perypetiach z otwarciem starych drzwi, wszedłem do środka, rzuciłem okiem na wyposażenie i pomyślałem sobie „wow”! Nic do siebie nie pasowało – barokowa bryła kościoła z 1726 roku skrywała elementy wyposażenia starszego kościoła. Wtedy zobaczyłem ten obraz. Był przysłonięty gipsową figurą Jezusa z gorejącym sercem. Pomyślałem: przecież to Willmann!
Ta kompozycja, ta kolorystyka. Zrobiłem wszystko, żeby tam wrócić i poddać obraz szczegółowym oględzinom. Pojechałem do archiwum DWKZ i okazało się, że według kart zabytków wszystkie te elementy były inaczej datowane. Ambona ewidentnie z XVIII wieku była datowana na wiek XIX. Obraz w zwieńczeniu ołtarza św. Benedykta przedstawiający świętego Jakuba, patrona kościoła, datowany jest na wiek XX, podczas gdy to typowy manieryzm, pochodzi z I- szej ćwierci XVII wieku i powstał w tym samym czasie co ołtarz. A samego Willmanna, jako obraz nieokreślonego malarza śląskiego, wydatowano na koniec XVIII wieku. Coś mi nie grało w tych białych kartach. Po kwerendzie i analizie okazało się, że miałem rację. Wcześniej nie zwrócono uwagi na to, że część wyposażenia po prostu przeniesiono ze znajdującego się w tym miejscu wcześniej starszego kościoła.
Ale kiedy okazało się, że jest niewystarczający, opat Gerhard Woywoda zdecydował o wybudowaniu nowego.
Mamy zatem cystersów, znamy korespondencję między Gerhardem a Willmannem, proweniencja zaczęła się układać. Św. Benedykt też oczywiście zgadza się z cystersami. A sam Chwalisław to istna skarbnica. Jest ambona, oficjalnie datowana na wiek XIX, w rzeczywistości powstała nie później niż w 1726 roku. Wówczas zakończono budowę nowego kościoła i wiemy że ambona powstała specjalnie dla niego. Wcześniejsza ambona z powodu złego stanu zachowania, została rozebrana. Jest kapitalny tryptyk gotycki. Są wreszcie rzeźby i ołtarz manierystyczny. Tymczasem w przewodnikach piszą o średnio ciekawym wyposażeniu barokowo- rokokowym z II połowy XVIII wieku.
Rozumiem, że ten obraz nie powstał z myślą o tym miejscu, w którym go odkryłeś. To jest…
Transfer. Tak, oczywiście. Został przeniesiony z innej lokacji, być może z poprzedniego, starszego kościoła, o czym świadczy chociażby to, że jest przycięty z prawej strony. Został namalowany wcześniej. Pierwotnie w głównym polu ołtarza był zapewne wizerunek maryjny, zgodnie ze zwyczajem cystersów, co potwierdza monogram umieszczony w zwieńczeniu nastawy. Wymieniono go na wizerunek św. Benedykta, którego reguła obowiązywała cystersów.
Od razu miałeś pewność, że to Willmann?
Nie, nie. Pracowałem nad tym kilka miesięcy, zanim to ogłosiłem. Oczywiście, do WKZ napisałem od razu, niezwłocznie. Zaraz Ci pokażę to pismo. Napisałem „macie Willmanna”.
Żartuję. Uzasadnienie zajęło mi wiele stron. Zaproponowałem tam również nowe datowanie pozostałych elementów wyposażenia. Wpisy do rejestru i karty należy skorygować. To ma kolosalne znaczenia dla ratowania tych zabytków. Kto da dotację na XX-wieczny obraz św. Jakuba? Tymczasem jest on znacznie starszy, podobnie jak pozostałe zabytkami z Chwalisławia.
W jaki sposób się upewniałeś, że to Willmann?
Na początku była analiza porównawcza. Bardzo charakterystyczne jest kształtowanie dłoni oraz twarz św. Benedykta. Również sam model. Willmann miał swoich modeli, którzy powtarzają się na jego obrazach. To była duża manufaktura. Dalej kompozycja, wszystkie szczegóły – liście, motyl, czaszka. Po prostu żmudnie porównywałem wszystkie te szczegóły z analogicznymi na jego obrazach. Dalej oczywiście proweniencja, czyli w jaki sposób obraz się tam znalazł. A więc cystersi, Gerhard Woywoda, korespondencja.
Wszystkie elementy tej układanki do siebie pasują?
Tak, ale jest też technologia. Charakterystyczny bolusowy grunt o ugrowo-brunatnej barwie, który Willman nakładał z taką pieczołowitością, że często przesiąkał na drugą stronę. I zobacz, zobacz tutaj mamy takie plamki.
Oglądamy z bliska odwrocie obrazu.
Nie często człowiek ma okazję oglądać płótno Willmanna od tyłu.
Co więcej z tyłu jest napis…
Willmann!!! Żartuję.
…także nie wiadomo co jeszcze dojdzie do tej układanki, kiedy uda nam się odczytać ten napis w podczerwieni lub dzięki XRF. Charakterystyczny dla techniki Willmanna jest brak tradycyjnego szkicu. Artysta gruntował płótno, następnie pokrywał terpentyną lub olejem lnianym i zanim obraz wysechł, kształtował całą kompozycję, wykonując konturowe szkice na mokro przy użyciu pędzla i tak – jak tutaj dla przykładu – czarnej farby z domieszką bieli ołowiowej. Teraz zrobimy badania fizykochemiczne oraz XRF, żeby odczytać napis na odwrociu i poznać zastosowane pigmenty na licu, badania te potwierdzą również, że nie ma tradycyjnego szkicu pod warstwa olejną. Będzie też wykonana stratygrafia, która jest charakterystyczna dla Willmanna, tutaj ważny będzie skład i kolor bolusowgo gruntu. Zaproszę do współpracy profesor Łydżbę-Kopczyńską, która ma ogromny materiał porównawczy. Te wyniki będą już kropką nad „i”. Wszystko wskazuje na to, że obraz wyszedł nie tylko z pracowni Willmanna, ale i spod jego ręki.
Uważasz, że ten obraz podlegał wielu przekształceniom na przestrzeni lat?
Jest dziura, czyli uszkodzenie mechaniczne, natomiast myślę, że sam obraz, poza dwoma miejscami, nie był przemalowany, mamy tu raczej do czynienia z zabiegami typu czyszczenie powierzchni jakimiś środkami do sprzątania. No i oczywiście na jakimś etapie został przycięty. Z prawej strony brakuje kilku centymetrów, co widać chociażby po układzie kompozycji. Krosno i rama są wcześniejsze, obraz jest wtórnie wmontowany.
Myślisz, że jeszcze czekają nas podobne odkrycia?
Willmann był bardzo płodnym malarzem. Jego pracownia to była prawdziwa firma, która realizowała liczne zamówienia. Do dziś znanych ich jest około 300 płócien, które z niej wyszły, a pewnie było ich drugie tyle. Dlaczego więc mielibyśmy nie identyfikować w przyszłości kolejnych „Willmannów”?
Obraz po badaniach i pracach konserwatorskich wróci na swoje miejsce?
Uważam, że powinien wrócić. Nie należy oddzielać sztuki od kontekstu. To jest cała historia, która powinna być opowiedziana – budowa nowego kościoła, Gerhard Woywoda, korespondencja z Willmannem, wreszcie wcześniejszy, gotycki kościół, z którego część wyposażenia znalazła się w nowym.
A czy myślisz, że proboszcz będzie zadowolony, że do kościoła będą przyjeżdżać zwiedzający jak do galerii, żeby zobaczyć Willmanna?
Jeśli takie zainteresowanie mogłoby się wiązać z możliwością pozyskania środków na konserwację – pamiętajmy też o innych wspaniałych dziełach sztuki z tego kościoła – to myślę, żeby byłby otwarty na jakąś formę udostępniania dla zainteresowanych wnętrza kościoła do zwiedzania. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, to zrobimy spotkanie dla mieszkańców Chwalisławia, żeby uświadomić im, jaki mają skarb i jakie to może nieść dla nich korzyści. Mało osób, niezwiązanych ze środowiskiem historii sztuki, wie kim był Michael Willmann, więc jeśli uświadomimy im, że mają coś bardzo cennego, to myślę, że będą się tym szczycić. I nie tylko Willimannem, ale też chociażby tryptykiem gotyckim.
Śledziłam twoje poczynania i wiem, że nie tylko odkryciem Willmanna się ostatnio zajmujesz. Wykonywałeś prace w kościele św. Jerzego w Ziębicach, który niedawno został wpisany na listę Pomników Historii. To ogromne wyróżnienie, o które stara się wiele obiektów. I tam też coś odkryłeś. Co jest takiego wyjątkowego w tym kościele?
To jest bardzo rzadki zabytek, nietypowy na tym terenie kościół dwunawowy, którego najstarsze struktury pochodzą z 1270 roku, potem był oczywiście przebudowywany. Ten zabytek przez lata był bardzo dobrze zaopiekowany. Przeprowadziliśmy tam wiele badań. Odkryłem w nim detale wczesnogotyckie, uważane za jedne z najstarszych. Na miejscu pojawił się dr Grzegorz Grajewski z wrocławskiego oddziału Narodowego Instytutu Dziedzictwa, który potwierdził datowanie mojego odkrycia. To był kolejny przypadek. Pracowałem przy grupie figuralnej Golgota. Był rok 2017, kiedy przez Polskę przetaczały się orkany, doszło do uszkodzenia dachu. Proboszcz poprosił, żebym ocenił zniszczenia. Kiedy wszedłem na sklepienia, snop światła padł na miejsce, gdzie pozostawione zostały detale, zapewne po pracach remontowych w XVIII wieku, które należy wiązać z pierwszą fazą budowy kościoła. To perełki, nie tylko wsporniki czy rozety, jest tam wybitne dzieło gotyckiej kamieraniki – maska antropomorficzna, zachowały się jeszcze fragmenty monochromii
Piotr Pelc przegląda gazety – wycinki prasowe, dokumentujące jego odkrycia.
Tu też jest ciekawa historia. Wrocław, 2016 rok. Robiliśmy porządki w katedrze, w kaplicy św. Elżbiety. I tam zobaczyłem bardzo źle zachowane płótno… wstrzymałem prace porządkowe. Okazało się, że właśnie ukazał nam się obraz uznawany do tej pory za największą stratę wojenną katedry. Pochodząca z 1627 roku Madonna z Dzieciątkiem to jedna z kopii działa niderlandzkiego malarza Rogiera van der Weydena. Zaczęła się batalia. Eksperci z Muzeum Narodowego we Wrocławiu stwierdzili, że obraz jest w tak fatalnym stanie, że nie uda się go uratować.
Postanowiłem o niego zawalczyć i poprosiłem o kolejną ekspertyzę, ponieważ w mojej ocenie zachowało się 70% warstwy malarskiej. Szczęśliwie udało się. Konserwację przeprowadziła Karolina Furykiewicz, a efekt jest znakomity.
Inne ciekawe odkrycie przytrafiło mi się podczas prac przy wrocławskiej hali targowej. W trakcie badań stratygraficznych i konserwatorskich okazało się, że tarcze zegarowe, które są na wieży pochodzą z innego miejsca, czyli z już nieistniejącej bliźniaczej hali targowej nr 2. Co się stało w takim razie z tarczą z naszej wieży? Udało mi się ściągnąć deski podłogowe i rozwiązać zagadkę. Zalegały tam roztrzaskane fragmenty witraża uszkodzonego podczas bombardowania Wrocławia w 1945 roku, czyli pierwotne tarcze zegarowe były szklane. Z kolei te wtórne tarcze to jedyny zachowany we Wrocławiu relikt po hali targowej nr 2, która uszkodzona w czasie wojny, została wysadzona w latach 70. XX w. Podjęliśmy decyzję, żeby zrobić rekonstrukcję secesyjnego szklenia i odtworzyć oryginalny turkusowy kolor metalowych obramień. Tych przygód konserwatorskich jest dużo. Tutaj, w pracowni, stoi na przykład ołtarz neogotycki i za tym obrazem średniej klasy z przedstawieniem Chrystusa była schowana piękna Madonna. Dlaczego ktoś ją ukrył?
Pozostajemy cały czas w kręgu sztuki wysokiej, ale angażujesz się też w projekty związane z klatkami schodowymi. Jeszcze do niedawna nie był temat doceniany w środowisku, tymczasem wystrój tych sieni i klatek schodowych, też w okolicy, w której właśnie jesteśmy, jest niesamowity. Opowiedz o tym. Jeteś jedną z osóba, która przywraca im blask.
To jest bardzo ciekawy temat, do którego podszedłem spontanicznie. Przy pracy w okolicach hali targowej poznałem Olę, która zaprosiła mnie do swojej zniszczonej klatki schodowej. Były tam kafle przemalowane na taki koszmarny kolor musztardowy. Byłem przekonany, że pod tymi warstwami przemalowań będą się kryć kafle secesyjne. Zostałem do tego projektu zaproszony i potraktowałem go bardziej jak misję, przyjemność, żeby pokazać, że można zrobić taką sień wzorocowo. Ściągnęliśmy przemalowania, udało nam się uzupełnić braki dosłownie 1:1, wykonaliśmy scalenie kolorystyczne.
Mieszkańcy na początku przychodzili i mówili „po co to robicie, przecież to zniszczą”, ale kiedy skończyliśmy zaczęli się z tym utożsamiać. A efekt wyszedł rzeczywiście „wow”. Wtedy też zaangażowałem w cały ruch, który chce ratować klatki. Udało nam się powstrzymać dewastację klatki przy ulicy Parkowej, a na Wyszyńskiego musieli zrobić rekonstrukcję płytek, które usunęli. Budowlańcy tłumaczyli się, że ściągnęli oryginale płytki, żeby poddać je konserwacji. Tak się nie robi. Okazało się, że świadomość ludzi znacznie wzrosła. To pokazuje, że doceniamy to dziedzictwo i chcemy tak mieszkać. To jest sztuka, rzemiosło artystyczne do którego mamy bezpośredni dostęp. Później była klatka przy ulicy Pomorskiej. Zależało mi, żeby zachować tam 100% oryginału, choć mówiono mi „Piotr zrób rekonstrukcję, to jest malarstwo XIX-wieczne, po co będziesz to oczyszczał.” A ja stwierdziłem, że zachowamy oryginał. To było 7 miesięcy ciężkiej pracy, ściągania przemalowań milimetr po milimetrze. Teraz mieszkańcy są największymi strażnikami tych polichromii. Są dumni, mówią, że mają najpiękniejszą klatkę schodową w mieście.
Dużo jeszcze zostało takich klatek?
Właściwie na każdej klatce z tego okresu znajdziemy takie polichromie. Jest kilku pasjonatów, którzy się tym zajmują. Są spacery po klatkach schodowych. Uważam, że powinien powstać projekt, który potrwałby kilkanaście lat i pozwoliłby uratować więcej takich klatek. Mieszkańcy najczęściej nie mają takich środków. Są we Wrocławiu konserwatorzy z doświadczeniem, którzy mogliby podjąć się takiego projektu.
A ty poczujesz nadal ukrytych dzieł sztuki?
Cały czas to robię i w każdym obiekcie można odkryć coś niezwykłego, choć takie sytuacje jak Willmann czy Madonna z katedry to są rzeczywiście perły. Szukamy zaginionego Rafaela.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Wyobraź sobie, że przenosisz się w głąb XIX wieku i organizujesz naprawdę wystawne przyjęcie. Chcesz, by goście czuli się wyjątkowo i uroczyście. Nie jesteś królem, księciem ani nawet arystokratą, ale chcesz by Twój awans społeczny był widoczny gołym okiem. I...
Czy ulica Bracka wciąż jest tym samym tętniącym życiem miejscem, o nieuchwytnej energii, w których bywają artyści i osobowości bohemy? Pustoszejące centra metropolii, wyludniające się historyczne dzielnice to rosnący problem światowych, a także polskich metropolii. Wraz z rozwojem turystyki i...
Dlaczego Nowy Rok jest w styczniu, a Wielkanoc przypada na wiosnę? Czy wiosna kojarzy nam się wyłącznie z czasem radosnym i pełnym życia? Jakie praktyki stosowano, żeby zapewnić przyjście wiosny? Wystawa w Muzeum Etnograficznym w Krakowie stanowi próbę odpowiedzi na...