Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Serial „1670” to feeria niekończącego obnażania przywar szlacheckich. A jakie inne, niepokazane w produkcji Netfliksa, staropolskie zwyczaje – zarówno te związane z ważnymi wydarzeniami w życiu, jak i z codziennością – pełne są kontrowersji wprawiających zagranicznych gości w stan szoku?
Niektórzy badacze opisujący zwyczaje szlachty utrzymywali, że żyła ona w oparach alkoholu, zajadając się bigosem hultajskim. Może opis ten jest nazbyt uproszczony, ale prawdą jest, że sarmacka brać nie znała pojęcia ograniczenie. Zwyczajowo na sarmackim stole powinno być przynajmniej osiem dań, a biesiada winna ciągnąć się do późnej nocy. Zbytek uważany był za cnotę. Suto zastawiony, pełen alkoholu stół był dla wielu przedstawicieli szlachty pełnią szczęścia. Kielichy przekazywano sobie z rąk do rąk, a po toastach często je tłuczono, czasem o własne ciało, a nawet do nich strzelano. Przy każdym toaście trzeba było wstać, a wznoszono je ciągle, więc zagraniczni goście narzekali, że obyczaj ten jest nieco męczący. Wspólnotowy charakter posiłków zapewniony był dzięki temu, że do XVIII wieku nie używano pojedynczych nakryć – dopiero wtedy zawitały one na sarmackie stoły, wcześniej jedzono po prostu ze wspólnych półmisków. Podobnie ze sztućcami.
Wśród ukochanych, szlacheckich potraw rzeczywiście był bigos, sztuka mięsa, barszcz, rosół czy kiszonki. Wypijano mnóstwo piwa, które od wieków ważono w Polsce, ale nie gardzono też gorzałką i miodami pitnymi. Dla zagranicznych gości biesiady sarmackie bywały szokiem – lokalne potrawy wydawały im się tłuste i ciężkostrawne, ich liczba przytłaczająca, tłuczenie zaś ogromnej ilości szkła uważane było za zbędną rozrzutność.
Z alkoholem szlachta żyła za pan brat. Nic dziwnego, skoro sprzyjało temu nawet obowiązujące ówcześnie prawo.
Chłopi zaś zostali zobowiązani do jego wykupu. Narzucono im obowiązek kupowania u swojego pana określonej ilości wódki czy piwa i to niezależnie od tego, czy mieli ochotę to wypić czy nie. Ale starano się ich do tego zachęcić poprzez wprowadzanie alkoholu do życia codziennego jako ważny element sąsiedzkiej egzystencji czy załatwiania spraw urzędowych. Sławomir Mrożek podsumował to obrazkiem podpisanym: „Szlachta uciskała polski lud, bo kazała mu pić i bawić się”, ale antropologia ukuła na to nieco inną nazwę: „wychowywania do nałogu”. I rzeczywiście wśród chłopów, szczególnie tych galicyjskich, szerzył się alkoholizm. Wódka krzepiła nędznie odzianych i źle odżywiających się włościan, jednak zarazem powodowała, że zmniejszała się ich zdolność do pracy, a zarazem zwiększała zależność od panów trzymających rękę na pozwalającej ulżyć trudnej doli wódce. Spirala ta doprowadziła do tego, że pod koniec XVIII wieku bardziej niż krajem zboża byliśmy krajem wódką płynącym.
Mikołaj Rej pisał, że stan wolny jest „obmierzły” i „swawolny”, generalnie godzien najwyższej nagany, w przeciwieństwie do stanu małżeńskiego. A już szczególnie reguła ta tyczyła się kobiet. W przypadku szlachcianek zamążpójście było równie naturalne co jedzenie czy spanie. Szanująca się sarmacka rodzina nie mogła sobie pozwolić na hańbę staropanieństwa. Alternatywą było tylko zesłanie do klasztoru. Małżeństwo bywało najczęściej kontraktem podyktowanym interesami rodu, czyli jego „awantażami majątkowymi” bądź korzyściami politycznymi, natomiast takie cnoty jak uroda czy skłonności uczuciowe grały rolę nieznaczną. Małżeństwo z miłości przypadało w udziale nielicznym.
Wiek, w którym wypadało stanąć na ślubnym kobiercu, zmieniał się – w średniowieczu zdarzały się i śluby nastolatków, a wręcz dzieci, by w XVIII wieku dojść do cywilizowanej granicy oznaczającej około dwudziestu lat dla kobiet i trzydziestu dla mężczyzn. W tym stuleciu zaczęto także w kwestii ożenku bardziej liczyć się ze zdaniem kobiet.
Małżeństwo miało trwać oczywiście do grobowej deski, co w praktyce dawało średni wynik około dwudziestu lat wspólnego pożycia. Zważywszy na fakt, że pan młody bywał dużo starszy od swej małżonki, czasem „do grobowej deski” dochodziło szybciej. Natomiast małżeństwa, w których kobieta była starsza od męża, zdarzały się rzadko i były traktowane nieufnie; sugerowano, że są zawierane z pobudek materialistycznych, a mężczyźni, którzy się takiego ożenku dopuszczają, „wnet babę z pieniędzy obiorą”, jak pisał w swych XVII-wiecznych satyrach Krzysztof Opaliński.
Aby jednak zerwać z „obmierzłym” i „swawolnym” stanem, należało pilnie wypełnić kodeks obyczajowy królujący w czasach staropolskich. Oznaczał on, że przed zawarciem związku małżeńskiego obowiązują konkury. Trwały one kilka tygodni, a czasem miesięcy, a uczestniczył w nich swat – najczęściej starszy, żonaty, doświadczony życiem, a i charyzmatyczny mężczyzna, który pomagał kawalerom w utorowaniu drogi do serca wybranki.
Za dzień korzystny dla sprawy swatów uznawano czwartek. Wzrastała wtedy szansa, że starania dziewosłęba, bo i tak go nazywano, spotkają się z przychylnością i zalotnik zostanie przyjęty. A na znak, że tak się stało, wypijano przyniesiony przez swata trunek, którym najczęściej była po prostu wódka.
Gorzej, gdy było na odwrót – znakiem odrzucenia było podanie kawalerowi słynnej czarnej polewki, czyli zupy z czerniny. Swat mógł również zostać odprawiony m.in. dynią, gęsią czy prosięciem w szarym sosie czy wieńcem z grochowiny powieszonym nad łożem bądź na powozie. Swaty wieńczył proces zaręczyn, kiedy to kawaler padał do stóp rodziców narzeczonej, potem przyszli państwo młodzi podawali sobie prawe dłonie – często nad bochenkiem chleba na znak, że chcą razem utworzyć gospodarstwo domowe. Swat przewiązywał ich dłonie białymi chustami; potem pozostawało dać na zapowiedzi i rozpocząć przygotowania do weseliska.
„Byle gości jak najwięcej, byle pod dostatkiem jadła, napoju, darów, byle nastrój był uroczysty i radosny” – tak charakteryzował staropolskie wesela J.S. Bystroń w „Dziejach obyczajów”. Wiadomo, ma być z pompą. I tak właśnie było. XVII-wieczny kuchmistrz, Stanisław Czerniecki, opisuje wesele Konstancji Lubomirskiej i Felicjana Potockiego, które trwało ponad tydzień, a w jego trakcie goście zjedli m.in. 60 wołów, 8000 kur, ponad 13000 ryb i wypili 270 beczek węgierskiego wina. Takiej wystawności zapewne trudno było dorównać, ale generalnie staropolskie wesele wyrastało ponad przeciętność życia – czy to w mieście, czy na wsi należało zapomnieć o pracy, śpiewać, bawić się i zatracać w zbytku.
Wśród kulinariów stole brylował korowaj, czyli kołacz, którym częstowano wszystkich gości, a pierwsze kęsy należały do pary młodej. Innym ważnym elementem uczty był kapłon, czyli specjalnie hodowany kogut – kastrowany i tuczony. Przepisy kulinarne z kapłonem w roli głównej opisał w swojej książce „Compendium ferculorum albo zebranie potraw” wspomniany Stanisław Czerniecki – swoją drogą, jego dzieło uznawane jest za pierwszą polską książkę kucharską. A o tym, że podczas wesel w dawnej Polsce wódka lała się strumieniami, nie trzeba chyba wspominać.
Wesele ciągnęło się przynajmniej kilka dni, w bogatych rodzinach i tydzień. Wiele wywodzących się z tych czasów obyczajów – jak sypanie na młodych płatków kwiatów czy monet, witanie chlebem i solą czy przenoszenie panny młodej przez próg – przetrwało do dziś. Najstarszą, polską pieśń weselną – „Oj, chmielu…” śpiewano o północy podczas oczepin jeszcze do połowy XX wieku. Zwieńczeniem staropolskiego wesela była przeprowadzka młodej żony do domu męża. To otwierało już na prozę życia.
Wśród staropolskich, kontrowersyjnych tradycji wyróżniają się pokładziny. Ich historia sięga pogańskich czasów, w których związek dwojga nie był jeszcze sankcjonowany przed ołtarzem poprzez przysięgę małżeńską i to właśnie pokładziny de facto decydowały wówczas o zawarciu zaślubin. Obyczaj przetrwał do czasów sarmackich będąc popularnym wśród chłopstwa i drobnej szlachty. Na czym polegał?
Po ślubie, jeszcze w trakcie uczty weselnej, w asyście rubasznych żarcików odprowadzano państwa młodych do sypialni, zachęcając ich do „skosztowania małżeńskiego stanu”. Jeśli chodzi o pannę młodą, to dobrze, gdy wówczas płakała – nawet jeśli nie miała na to ochoty – inaczej mogła zostać uznana za bezwstydną. Zbliżenie małżonków odbywało się niemalże na oczach gości weselnych; po fakcie pan młody miał zaprezentować im prześcieradło lub koszulę małżonki pokryte śladami krwi. Jeśli zostało to dopełnione, uczta trwała nadal, jeśli zaś nie, przerywano ją i demolowano dom, niszczono zgromadzone wkoło sprzęty.
Zwalczany przez Kościół zwyczaj zaczął stopniowo zanikać na przełomie XVIII i XIX wieku, przetrwawszy w środowiskach chłopskich do początków XX stulecia. Z czasem zmieniał też formę – nie służył już udowodnieniu dziewictwa, a po prostu był elementem zabawy i polegał na odprowadzeniu pary młodej na świeżo zasłane łoże i pozostawieniu jej samej sobie po to, by po jakimś czasie mogła powrócić do izby biesiadnej. Bogate, magnackie rody wykształciły zaś bardziej cywilizowaną odmianę pokładzin, czyli „cukrową kolację”. Państwo młodzi zapraszali do sypialni wybranych gości i proponowali poczęstunek złożony wyłącznie ze słodkich potraw.
Kultura sarmacka nie uznawała skromności w dziedzinie funeralnej. Przeciwnie, z wielką pompą traktowała ceremonie pogrzebowe, które w zasadzie porównać można do teatralnych widowisk. Nic dziwnego – magnateria inspirowała się stylem panującym na dworze królewskim, a zatem zwracała oczy ku pogrzebom wawelskim, mniej zamożna zaś szlachta z zazdrością łypała na magnaterię. To powodowało, że pogrzeby potrafiły pochłonąć lwią część majątku pozostawionego przez nieboszczyka. A jak przebiegały?
Do kościoła ciało jechało w kondukcie pogrzebowym, którego trasa mogła obejmować i kilka dni, jeśli zwłoki trzeba było sprowadzić z daleka – w jej trakcie następowały liczne atrakcje, m.in. mijano bramy triumfalne, wzorowane na antycznych łukach. W kościele trumnę umieszczano na ozdobnym katafalku, zwanym castrum doloris (innymi słowy: zamek smutku tudzież obóz boleści). W XVI i XVII wieku wyposażona była ona w przeszklony otwór, przez który można było obejrzeć zmarłego, ponadto umieszczano na niej jego portret i tablicę herbową. Jeśli zmarło się magnatowi, do środka wjeżdżał zakuty w zbroję rycerz, który chcąc wyrazić żal po denacie, kruszył kopię oraz sztandary i łamał tłoki pieczętne, a wreszcie hałaśliwie spadał z konia. Końcowym etapem była procesja i pogrzebanie ciała. Wkoło huczały działa, dzwoniły kościelne dzwony, a ceremonia przeciągała się od dwóch do czterech dni i kończyła huczną stypą. Tyle że był z tym wszystkim jeden poważny problem – przygotowanie takiej ceremonii, portretu trumiennego, transport ciała i dotarcie z informacją o śmierci do wszystkich zainteresowanych w czasach ograniczeń komunikacyjnych długo trwały. W skrajnych przypadkach czas od zgonu do pogrzebu mógł się wydłużyć aż do… kilku lat.
Żaden poważny sarmacki pogrzeb nie mógł się odbyć bez tak ważnego elementu, jakim był portret trumienny, czyli specyficzny element pośmiertnej apoteozy polskiego szlachcica. Dokładnie rzecz ujmując, był to wizerunek zmarłego wykonany na miedzianej lub ołowianej, a czasem i srebrnej blasze i przytwierdzany do trumny, a w późniejszym okresie zawieszany nad nią lub z boku katafalku. Zwyczaj ten zaczął się upowszechniać od 1588 roku, kiedy to miał miejsce pogrzeb króla Stefana Batorego, podczas którego użyto wizerunku władcy. Wiadomo: kulturotwórcza rola dworu. Szlachta wzorowała swe obyczaje na najlepszych, a zatem bardzo chętnie zaczęła kopiować pomysł na pompatyczny pochówek z portretem nieboszczyka. Co ciekawe, ten intrygujący rodzaj malarstwa był ewenementem na skalę europejską – wykształcił się tylko w Rzeczypospolitej nie mając odpowiedników w innych krajach. Realistyczne wizerunki zmarłych wykonywano zazwyczaj już po ich śmierci. Miały wyrażać ich osobowość i choć stanowiły formę pożegnania z życiem, to tworzone były na jego chwałę.
Choć ta forma malarstwa zyskiwała na popularności od XVI wieku, to pełny rozkwit przeżywała w XVII i XVIII wieku. Kultywowanie tego zwyczaju trwało do końca XVIII wieku, kiedy to rosnąca fala krytyki sarmatyzmu doprowadziła do jego zaniku.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Na cele rozbudowy armii Polacy ofiarowywali pieniądze i przedmioty już od 1933 roku, ale dopiero po powołaniu trzy lata później Funduszu Obrony Narodowej darowizny popłynęły szerokim strumieniem. Wśród nich prym wiodły przedmioty ze szlachetnych kruszców: biżuteria, papierośnice, galanteria stołowa, a...
Z dr. Mikołajem Baliszewskim, kuratorem wystawy „Przebudzeni. Ruiny antyku i narodziny włoskiego renesansu” w Zamku Królewskim w Warszawie o odkryciu ciała i zachwycie odnalezionymi starożytnościami, od którego tak naprawdę zaczął się renesans. Oraz o zaskoczeniach. Bo część obiektów, które pokazane...
Pola bitew – to specyficzne zabytki. Zwykle nie ma na nich materialnych śladów ważnych wydarzeń, a do potwierdzenia ich autentyzmu potrzebni są archeologowie. Pole bitwy pod Grunwaldem jest jednym z dwóch, obok Westerplatte, tego typu obiektem uznanym za Pomnik Historii. ...