Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Pokój Marcina Solarza mieści się na ostatnim piętrze Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych UW, a droga do niego jest równie zawiła jak historia, którą profesor odkrywa wraz z zespołem badawczym. To tu, pod numerem 201 znajduje się centrum dowodzenia projektem „Głuchoniemcy (Walddeutsche): przeszłość i teraźniejszość zapomnianych społeczności lokalnych na Pogórzu Karpackim”. Dotyczy on grupy kulturowo-etnograficznej na terenie Pogórza Karpackiego (głównie w okolicach Tarnowa, Krosna, Rzeszowa, Łańcuta i Biecza), której nazwa rozpłynęła się w ostatnich dwóch wiekach historii Polski. – Co ciekawe, jeszcze Wincenty Pol pisał „na Głuchoniemcach” tak jak się mówi „na Podhalu” albo „na Spiszu” – podkreśla kierownik projektu oraz Zakładu Geografii Politycznej i Historycznej Marcin Solarz.
Ale już w czasach Pola (nota bene Polaka z wyboru, bo w jego domu mówiło się po niemiecku ze względu na pochodzenie ojca), a więc podczas zaborów, skojarzenia z Niemcami były nie na rękę walczącym o wyzwolenie swoich ziem Polakom. Dlatego „Głuchoniemców”, tuż po odzyskaniu niepodległości, w okolicach Łańcuta zastępują w piśmiennictwie „Rzeszowiacy”, a w pobliżu Biecza i Krosna – „Pogórzanie”. To ostatnie określenie wymyśla nauczyciel spod Gorlic i badacz lokalnego folkloru Adam Wójcik. – Zresztą sam Wójcik był Głuchoniemcem – dodaje Marcin Solarz, przekonując, że w historii, którą zgłębia, nic nie jest oczywiste, pewne, zerojedynkowe: – To proces poszlakowy – mówi o trwających od czterech lat badaniach. Można je śledzić na Facebooku i obejrzeć tam na przykład rycinę Zygmunta Ajdukiewicza – jedyny podpisany tak wizerunek Głuchoniemców zachowany w Austriackiej Bibliotece Narodowej.
A ilu jest potomków tej grupy wśród około półtora miliona Polaków zamieszkujących dziś głuchoniemieckie tereny? Trudno obliczyć. Coś jednak w tym „procesie poszlakowym” wiadomo.
Połowa wieku XIV. Rubież polsko-ruska w Karpatach na pograniczu Małopolski i Rusi Czerwonej – porośnięte puszczą ziemie obejmujące dziś południowo-wschodnią Polskę w dorzeczu Wisłoki i Wisłoka. To czas, kiedy Kazimierz Wielki, tytułujący się już wtedy panem i dziedzicem Rusi, przyłącza ją do Korony, a następnie każe po obu stronach zlikwidowanego właśnie pogranicza zakładać osady. – Tereny poza dolinami dużych rzek są słabo zaludnione, nie przynoszą dochodów, bo nie ma z kogo ściągać podatków. W dodatku stanowią barierę dla handlu i nie muszą już spełniać funkcji obronnej. Trzeba coś z tym zrobić. I zaczyna się akcja kolonizacyjna – opowiada Marcin Solarz. Osadnicy są sprowadzani zarówno z ziem etnicznie niemieckich, jak i zachodniosłowiańskich, podlegających germanizacji. Przybywają też z terenów położonych bardziej na wschodzie, wcześniej skolonizowanych. Pochodzą głównie ze Śląska, Saksonii, Turyngii, może ze Spisza.
– Generalnie chodzi o ludzi kultury niemieckiej, wśród nich Niemców, ale i prawdopodobnie Ślązaków, Czechów czy Łużyczan. Od początku mieszali się z Polakami, a odsetek osadników niemieckojęzycznych był zróżnicowany w miejscowościach – zaznacza profesor.
Co skusiło ludzi do wędrówki na dziki wschód? Jak się dowiedzieli o takiej możliwości? – Właściciel gruntu, na przykład król, zlecał założenie wsi zasadźcy, takiemu ówczesnemu „developerowi”. To był człowiek energiczny, zapewne znany, który miał rozległe kontakty, dzięki czemu brał na siebie organizacyjną stronę przedsięwzięcia, a za fatygę zostawał sołtysem ze znaczącym nadziałem ziemi – kontynuuje Marcin Solarz.
Dwa lub więcej łanów wolnych od czynszu, prawo łowienia ryb i polowania czy możliwość założenia karczmy ustawiały zasadźcę i jego potomków do końca życia. Zysk osadników? Tzw. wolnizna, czyli ziemia na preferencyjnych warunkach z obietnicą niepłacenia daniny przez najbliższe 15-20 lat i większa samodzielność. Okupione to było ciężką pracą, bo wsie często zakładano na tzw. surowym korzeniu. Ludzie sami karczowali knieję pod uprawę i budowę domu.
Wiązało się to np. z samorządem wiejskim i większymi swobodami dla ludności chłopskiej.
Fala osadników przestaje płynąć, kiedy gaśnie epidemia dżumy w średniowieczu. Zdziesiątkowana Europa pustoszeje, pojawiają się inne szanse na poprawę bytu bez konieczności podejmowania wędrówek w nieznane. Nie ma sensu szukać szczęścia gdzieś na peryferiach świata kultury łacińskiej.
Co ciekawe, w XVI wieku Marcin Kromer – prawdziwy człowiek renesansu, bo i humanista, i historyk, geograf, i sekretarz Zygmunta Starego – urodzony w Bieczu w spolonizowanej rodzinie, modelowy Głuchoniemiec, pisze jeszcze o „osadnikach niemieckich”. Zmienia się to na przełomie XVII i XVIII wieku. Jedna z pierwszych wzmianek o Głuchoniemcach pojawia się w księdze „Liber status ecclesiae parochialis in villa Krzemienica”, gdzie występują „Głuszy Niemcy około Krosna i Łańcuta”.
Dlaczego „głuszy” (głusi)? Jak tłumaczył autor encyklopedii Benedykt Chmielowski, „że choć do tych Niemców tam osadzonych kto mówił językiem polskim, tedy oni nie rozumiejąc tego języka, nic nie odpowiadali, jak głusi” (wydanie z 1756 roku).
Możliwości interpretacyjnych jest więcej, np. głusi, bo pochodzący z głuszy, odludzia, puszczy, a nawet dlatego głusi, że mówiący ułomną niemczyzną. To odnosi się już do potomków pierwszych osadników, częściowo zintegrowanych z Polakami, i kaleczących język przodków. Na pierwszy plan zawsze wysuwa się jednak bariera komunikacyjna i poczucie inności, odrębności. „Antropolodzy kultury i etnolingwiści upatrują we współwystępowaniu niemoty, głuchoty, głupoty czy ślepoty intencjonalnego nagromadzenia, a przez to symbolicznego wzmocnienia przymiotów obcego” – przypominają autorzy artykułu o Głuchoniemcach na łamach periodyku „Prace i studia geograficzne” (Marcin Solarz i Marta Raczyńska-Kruk).
Czy różnice prowadziły do konfliktów? Badacze twierdzą, że nie było wrogości, raczej zainteresowanie kimś odmiennym, przynajmniej do czasu, kiedy Głuchniemcy nie spolonizowali się w pełni i nie wtopili w krajobraz. Pochodzenie było im jednak czasem wypominane.
„Bo twoja rzecz płótno robić, nie miedzią handlować, ty psie Niemcze głuchy Polski”, miał naskoczyć na Szymona Bartmana kotlarz oskarżony o pobicie kupca, co zostało odnotowane w „Aktach sądu ławniczego w Łańcucie”w 1687 roku. Jeszcze pod koniec wieku XIX wieszano na Głuchoniemcach psy. Publicysta konserwatywnego „Czasu” krakowskiego oskarżał ich o to, że masowo emigrują do Stanów Zjednoczonych, uszczuplając polskie siły narodowe. I że z żadnej strony Galicji Polacy nie wyjeżdżają tak chętnie jak z głuchoniemieckich terenów. – Grzmiano, że to dlatego, że nie są Polakami, tylko potomkami niemieckimi, a być może i tatarskimi – referuje Marcin Solarz. – Artykuł zaś kończy się w ten sposób: I pewnie to nie jest przypadek, że na tym obszarze rabacja miała krwawszy przebieg!
Insynuacje okazały się na wyrost. Kiedy przyszła II wojna światowa, faszyści rozpoczęli na głuchoniemieckich terenach akcję propagandową, nawołującą do współpracy. Broszura zatytułowana „Zew przodków” przedstawiała dziadka, który przy okazji świąt opowiada wnukowi o niemieckich korzeniach, a wieńczyła ją pointa: „I nadejdzie dzień, kiedy Głuchoniemcy pomaszerują w jednym szeregu z Adolfem Hitlerem”. Pomijając incydentalne przypadki, chętnych nie było.
– Powiem żartem – jestem bardzo dobrym Głuchoniemcem, bo nie mówię w ogóle po niemiecku – śmieje się Marcin Solarz, a na jego przykładzie (rodzina profesora pochodzi spod Biecza) można prześledzić, jak polonizowały się głuchoniemieckie nazwiska.
Solarz to prawdopodobnie do XVI wieku spotykany wówczas w okolicach Biecza Salza – odpowiednik fonetycznego zapisu niemieckiego nazwiska Salzer/Säl(t)zer. Odnosiło się ono do zawodu solarza, kupca handlującego solą. Wzmianki na temat Salzów pojawiają się na tych terenach w latach 80. XIV wieku, dwie dekady po tym, jak Kazimierz Wielki daje przywilej na założenie kramów solnych w Bieczu.
– Jak ten Mikołaj Salza się tam znalazł, nie wiem – przyznaje jego hipotetyczny potomek Marcin Solarz. – Natomiast wiem, że na przełomie XIV i XV wieku teściem Salzy był niejaki Pabian Socha, czyli on świetnie funkcjonował w polskim otoczeniu. Może był kolejnym pokoleniem osadników? A może był Ślązakiem albo pochodził od innych zachodnich Słowian i nie czuł bariery językowej?
Korzenie ludności przebijają się nie tylko w nazwiskach takich jak Bajgier (Beiger), Frydrych (Friedrich), Hejnar (Heiner) czy Cwynar (Zwierner) – to ostatnie nosiła moja babcia pochodząca z Orzechówki niedaleko Haczowa. Są ukryte także w nazwach wsi i miejscowości, czasami bardzo głęboko. – W opracowaniach regionalistycznych można wyczytać, że Żurowa ma związek z wodzem litewskiem Żurem, który pokonał w tej wsi wezyra tureckiego. No dobrze, tylko że wodza litewskiego tam nie było, wezyra też nie było, a nazwa pochodzi z języka niemieckiego – mówi Marcin Solarz, który zbadał genezę Żurowej.
Ujmując rzecz w skrócie, mówiło się o niej jeszcze w XV wieku wymiennie Kwaśna Woda (z niem. sur wasser), czego ślady zachowały się w brzmieniu Szurowa, która z kolei ewoluowała w Żurową.
Podobnych przykładów jest sporo. Dość wspomnieć, że w Markowej (niegdyś Markenhaw) do XVII wieku językiem urzędowym był niemiecki, a sąsiedzi małopolskiej wsi Rożnowice jeszcze długo po wojnie mówili że „jadą do Rozembarku”, nie mogąc przyzwyczaić się do zmienionej po 1945 roku nazwy. To kolejny dowód na „wymazywanie” śladów Głuchoniemców spowodowane bolesną historią.
Na rynku jest już zresztą ciekawe studium przypadku głuchoniemieckiej wsi – świeżo wydana książka pt. „Na chłopski rozum. Wiejskie akta sądowe nowożytnych Ołpin i ich konteksty społeczne” przygotowana przez historyka, antropolożkę i geografa w składzie Piotr Kołpak, Marta Raczyńska-Kruk i Marcin Solarz. Na przykładzie doktoratu tego pierwszego można prześledzić, jak język niemiecki był stopniowo wypierany przez polski. Jeszcze w XV wieku kazania w bieckim kościele są mówione po niemiecku, a polski słyszy się tylko w pobliskiej kaplicy cmentarnej. W XVI wieku język polski wchodzi do kościoła przez kaplicę boczną, i tam jest używany. Sto lat później „awansuje”, wypierając dotychczasowy język kazań. Niemiecki zanika.
Jego śladów można doszukiwać się w regionalizmach. Halina Karaś w tekście „Słowniki gwarowe z obszaru tzw. osadnictwa głuchoniemieckiego jako źródło do badań germanizmów leksykalnych” pisze: „Duża liczba wariantów leksykalnych jest wynikiem różnych procesów fonetycznych zachodzących w gwarach, także podczas adaptacji wyrazów obcych”.
Widać to w takich słowach jak hajcować lub hajczyć, czyli mocno palić w piecu (z niem. heizen) albo nakastlik, a nawet krócej kastlik (z niem. nachtkastl) – szafka nocna. Chociaż, jak żartuje Marcin Solarz, w XIV wieku na pewno żaden osadnik nie przyjechał z nakastlikiem. Trudno wskazać, które wyrazy używane od średniowiecza są zarazem wyłączną spuścizną Głuchoniemców.
Z tożsamością głuchoniemiecką jest problem. Owszem, została wymazana, ale czy tylko dlatego poszlaki w procesie jej poszukiwania są tak wątłe? – Mamy nazwy geograficzne, nazwiska, sporo słyszy się ocen, np. dotyczących różnic w gospodarowaniu, że jest czyściej w obejściach głuchoniemieckich, ale to akurat bardzo subiektywne, nieuchwytne – powątpiewa Marcin Solarz.Etnografki związane z projektem jeszcze nie dokończyły badania strojów ludowych Głuchoniemców. Czy przypominają okrycia Sasów z Siedmiogrodu, jak pisano w wieku XIX? Czy da się wykazać ich odrębność? Za wcześnie na wnioski.
Na różnych stronach regionalnych można znaleźć przypuszczenia, że to Głuchoniemcy odpowiadają za budowę XV-wiecznego kościoła w Haczowie. Dziś wpisany jest na listę UNESCO jako najstarszy, największy i najlepiej zachowany gotycki kościół drewniany konstrukcji zrębowej w Europie. Stoi na skarpie, nad brzegiem Wisłoka i nawet jeśli budowała go wynajęta ekipa cieślów, a nie Głuchoniemcy, to jest towarzyszem ich historii. Na jego zewnętrznych ścianach przetrwał np. napis z 1771 roku o powodzi z zaznaczonym poziomem, do którego doszła woda. Mało brakowało, a Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i św. Michała Archanioła dotknęłaby inna klęska – żywioł urzędniczy. W PRL-u padł bowiem pomysł, by zabytek przenieść do Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Na szczęście do tego nie doszło i kościół pozostał w swoim naturalnym otoczeniu.
W latach 50. trafił tam Miron Białoszewski, który w początkach swojej znajomości z Leszkiem Solińskim (pochodzącym z Żarnowca pod Krosnem) włóczył się od wsi do wsi po okolicach, zafascynowany różnorodnością etniczną i przyrodniczą Podkarpacia. „Nieraz ze zmęczenia spało się w rowie pod parkanem. Z tych umęczeń, znajomości z całym tamtejszym światem, z żółcielami, z walącymi się cerkwiami, z ludźmi, zaczęły wreszcie powstawać ballady rzeszowskie” – mówił na łamach „Nowin Rzeszowskich” trzy lata po ukazaniu się tomiku „Obroty rzeczy” (1956). Znalazła się w nim „Stara pieśń na Binnarową” (głuchoniemiecka wieś, w średniowieczu Bynarhaw), a także wiersz „Barbara z Haczowa”:
– A w bok, na wysokościach
Siwe drzazgi poukładali
Panu Bogu Haczowskiemu.
– Widzę na wysokościach,
Barbaro przydrożna,
siwy kościół.
– O to to!
Jakem przydrożna,
nie znajdziesz w nim
gwoździa;
Marta Rozenbajgier, której rodzina od pokoleń pochodzi z Haczowa, dopiero niedawno odkryła korzenie swojego nazwiska, śledząc m.in. „Projekt Głuchoniemcy” na Facebooku. Mieszka w Warszawie, ale podczas przejazdu zawsze zagląda do „siwego kościoła”. Przypomina sobie zresztą, że dla jej mamy wszystko, co buro-brązowe było właśnie „siwe”, tak się mówiło w tej okolicy, co Białoszewski skrzętnie wyłowił. – Jest piękny, czuje się siłę tego miejsca – opowiada o kościele Marta.
– Kiedy myślę o tym, że przede mną w drewnianych ławach siadali moi przodkowie i patrzyli na te same obrazy, mam poczucie, że tam się unosi ich duch, że ja też z niego wyrosłam. Taka przynależność, ciągłość. To wzruszające.
– Jak ten kościół w Haczowie stoi od XV wieku, to ile pokoleń do niego chodziło! Od urodzenia do śmierci w tej estetyce egzystowali, oglądali te same ściany, patrzyli na malowidła. Może partycypowali w budowie? Może podczas malowania czy rzeźbienia postaci świętych ktoś prosił ich o pozowanie? W tym sensie kościół haczowski jest „kościołem głuchoniemieckim”, że był zanurzony w tej społeczności przez kilkaset lat – uważa Marcin Solarz, ale refleksję związaną z badaniami ma gorzką: – Olga Tokarczuk powiedziała, że „kto ma narrację, ten ma władzę”. Ta grupa nie miała swoich narratorów. Ktoś dostrzegał jej odmienność, natomiast oni sami tymi kategoriami nie myśleli.
Dopatruje się analogii pomiędzy Głuchoniemcami a Łemkami: – Dwie zaginione społeczności, przy czym, generalizując, Łemkowie zachowali swoją odrębność, tożsamość, ale stracili ziemię. Natomiast Głuchoniemcy stracili tożsamość, ale zachowali ziemię.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Jadący w kierunku Zakopanego pociąg wyraźnie zwalnia, lecz pasażerów to nie irytuje. Jest sobota, początek lata – większość z nich podróżuje już którąś godzinę, jest zmęczona długą jazdą. Ale po minięciu stacji „Kalwaria Zebrzydowska–Lanckorona” nawet znudzone dzieci wyglądają przez okna. Skład wjeżdża...
Jak z goryczą stwierdzał Jerzy Ficowski, regułą w stosunku do spuścizny po Brunonie Schulzu, zwłaszcza rękopisów i listów, było zniszczenie podczas wojny. Katalog znanych dzieł drohobyckiego twórcy nie jest jednak zamknięty. Tytaniczną pracę w zakresie rekonstrukcji jego biografii, poszukiwania wspomnień...
Interesująca w kontekście budowania przez Schulza ekspresji przedstawień za pomocą koloru jest relacja Kazimierza Hoffmanna w liście z 1965 roku, dotycząca już nie własnych projektów artysty, a tych wykonywanych pod przymusem, podczas okupacji sowieckiej. Schulz wykonywał wówczas nie tylko ilustracje...