Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
D jak domki dla lalek, T jak tulipany, W jak wiatraki – alfabet Holandii obfituje w natychmiastowe skojarzenia. Okazuje się jednak, że za stereotypowym wizerunkiem tego kraju kryje się wiele mitów, które obala Piotr Oczko w świetnej książce „Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii” pokazując, że częstokroć od Kraju Nizin możemy się wiele nauczyć. Albo przynajmniej mu pozazdrościć.
Zbigniew Herbert nazwał Holandię „królestwem rzeczy, wielkim księstwem przedmiotów”. Tymi, bez których trudno sobie wyobrazić ten kraj, są słynne domki dla lalek. To jednak nie tak, że rzesze dzieci mogły bawić się cudeńkami upchanymi w maleńkich pokoikach. Prawda jest taka, że trzeba było być wyjątkowo dobrze urodzonym malcem, aby tej przyjemności dostąpić. Na taki domek wykwalifikowany robotnik musiałby pracować sto dwadzieścia lat. Profesor uniwersytetu nieco krócej – jedynie dwadzieścia. Chyba dużo bardziej opłacało się już kupić prawdziwy dom – był tańszy.
Pani Oortman, właścicielka słynnego „Domku dla lalek Petronelli Oortman” z XVII wieku (można go zobaczyć w amsterdamskim Rijksmuseum), rzeczywiście pochodziła z zamożnej rodziny, podobnie jak inne szczęśliwe posiadaczki tych cacek – patrycjuszki i regentki. Dodać trzeba, że nie tylko kobiety bawiły się domkami, zajmowały się również ich tworzeniem.
Podziwiając domki, pamiętajmy, że nie ze świetną zabawą maluchów, ale właśnie ze statusem społecznym dorosłych tak naprawdę się one łączyły – miały go podtrzymywać, podobnie jak kunstkamery czy gabinety osobliwości, od XVI wieku obowiązkowe w domu każdego szanującego się arystokraty czy monarchy. Dziś są ilustracją tego, jak niegdyś mieszkali zamożni Holendrzy oraz świadectwem ówczesnych, kobiecych aspiracji.
Dawna sztuka holenderska wyedukowanymi postaciami stoi – na wielu pochodzących sprzed kilku wieków obrazach ich bohaterowie czytają lub piszą. Wystarczy wymienić pochodzącą z 1667 roku pracę „Kobieta czytająca list” Gabriela Metsu czy namalowanego w 1784 roku „Pisarza, który ostrzy swe pióro” Jana Ekelsa młodszego. Skąd ta tendencja? Ano stąd, że od XVII wieku edukacja w Holandii była powszechna – przyczynił się do tego rozwój gospodarczy, który – oczywiście – wymagał znajomości ksiąg. Już w okolicach 1650 roku w niemal każdej holenderskiej wsi istniała państwowa szkoła elementarna, a chłopskie dzieci obojga płci miały zapewnioną kilkuletnią, darmową naukę. To sprawiło, że pod koniec XVIII wieku piśmiennych było tam 68 proc. kobiet i 84 proc. mężczyzn. Na tym tle ówczesna, stojąca u progu rozbiorów Rzeczpospolita wypada bardzo blado. Alfabet znało jedynie 10 proc. jej mieszkańców. Jeszcze ponad sto lat później nie mieliśmy się na tym polu czym chwalić –
w 1921 roku jedna trzecia Polaków nadal pozostawała analfabetami podczas gdy w Holandii to zjawisko zostało niemal stuprocentowo wyeliminowane.
Słynne flizy, spośród których najpopularniejsze są te w kolorze kobaltowym, nazywane są czasem kaflami z Delft. Niesłusznie, bo to wcale nie tam produkowano je na dużą skalę, a choćby w Amsterdamie, Rotterdamie czy Utrechcie. Między XVII a XIX wiekiem holenderskie warsztaty wyprodukowały ich aż 500 mln sztuk. W Holandii miały najpierw zastosowanie praktyczne, wykładano nimi m.in. klatki schodowe dla służby, trafiły nawet do chłopskich zagród.
Reszta Europy zaś traktowała holenderskie płytki jako modny i kojarzący się z zamożnością element wystroju, dlatego ozdabiano nimi zamki czy mieszczańskie kamienice. Trafiły i do Polski – zdobią ściany zamku w Wiśniowcu czy pałacu w Nieborowie. A w powieści Joe Aleksa (Macieja Słomczyńskiego) pt. „Jesteś tylko diabłem” bohater trafia do arystokratycznej rezydencji w Norford, której łazienkę zdobią właśnie owe kultowe kafelki. Dla Holendrów to nie tylko element designu, a dużo więcej – zjawisko kulturowe, składnik tożsamości narodowej. Ich wzory umieszczane są na ubraniach, serwetkach, pojawiają się w przestrzeni miejskiej, piecze się nawet przypominające je ciasta. A wszystko po to, by pokazać zadowolenie ze swojego dziedzictwa kulturowego; Holendrzy są w tej materii bardziej powściągliwi niż Polacy i bywa, że kobaltowy wzór na krawacie znaczy dla nich więcej niż szumna parada.
Holandia przodowała na tle innych państw XVII-wiecznej Europy, w tym – oczywiście – Polski również stopniem emancypacji kobiet. Piotr Oczko przytacza mrożący krew w żyłach przykład – oto dziewczynki potrafiły zabierać głos przy stole i powołując się na swoje lektury, polemizować z braćmi (!).
Gdy mężczyzna planował wypłynąć w długi rejs, pytano małżonkę, czy wyraża na to zgodę, a przywleczona z wyprawy choroba weneryczna mogła skutkować anulowaniem małżeństwa.
Wysoko urodzone Holenderki mogły liczyć na wysokie funkcje w różnych instytucjach takich jak domy starców czy sierocińce, prowadziły też własne interesy, a nawet wyprawiały się w podróże biznesowe. Te z warstw niższych miały już dużo gorzej, ale bywało, że zostawały artystkami. „W XVII i XVIII wieku tworzyło w Holandii około stu literatek, wywodzących się głównie z warstw mieszczańskich (a nawet chłopskich). Pisarki i poetki wypowiadały się w sprawach politycznych, społecznych oraz wyznaniowych, żarliwie wchodziły w polemiki literackie” – pisze autor „Pocztówki z Mokum”.
Polska na tym tle wypadała dużo gorzej – w ówczesnej Rzeczypospolitej, kraju dwadzieścia razy większym niż Holandia, funkcjonowało około pięćdziesięciu literatek o rozpoznawalnym nazwisku. Podobnie z malarkami czy rysowniczkami. W Holandii można było ich wtedy naliczyć około osiemdziesięciu, w staropolskiej Rzeczypospolitej – kilka. No i wreszcie miała XVII-wieczna Holandię swą „Minerwę z Utrechtu”, czyli Annę Marię van Schurman, artystkę i uczoną, znawczynię czternastu języków obcych, która korespondowała nie tylko z Kartezjuszem, lecz i z polską królową Ludwiką Marią Gonzagą. Jest czego zazdrościć.
Buraki po rotterdamsku, kalafior z gałką muszkatołową, zupa krem z węgorza… Choć Holendrzy mają swoją, intrygującą kulinarnie kuchnię narodową, dziś wybierają popularne dania kuchni światowych, czyli, wiadomo – sushi, pizza, makaron, kebab…
Powoli już tylko starszyzna i sprofilowane restauracje doceniają smak kaszanki z duszonymi jabłkami czy potrawy kryjącej się pod nazwą hutspot, a pochodzącej, jak głosi legenda, z 1574 roku, kiedy to wojska hiszpańskie uciekały spod Lejdy, a wygłodzeni obrońcy miasta znaleźli porzucony przez nie kociołek z duszonym mięsem i warzywami i w te pędy go zjedli, ratując swe życie. Odtąd na pamiątkę tego wydarzenia – 3 października, w rocznicę wyzwolenia, w Lejdzie przygotowywana jest potrawa jednogarnkowa na wzór tamtej.
Co jeszcze wiadomo o tradycyjnej kuchni Holandii? Piotr Oczko podkreśla, że wywodzi się z ludowej, podobnie jak nasze potrawy wigilijne, dalekie od spożywanej w czasie świąt przez warstwy wyższe zupy migdałowej. Łączy nas coś jeszcze – upodobanie do śledzi, za które zresztą też możemy być wdzięczni Holandii. „W XVII wieku tłuste holenderskie śledzie bez reszty podbiły Europę, zwłaszcza zaś kraje katolickie, gdzie stanowiły podstawę diety postnej. Miliony beczek przybywały choćby do Rzeczypospolitej przez porty Gdańska i Elbląga” – pisze Oczko w „Pocztówce z Mokum”. Warto o tym pamiętać podczas świątecznego śledzika u cioci.
„W niegdysiejszych relacjach zachowały się tysiące opisów, w których przerażeni podróżni donosili o krowach z ogonami podwiązanymi tak, by nie zabrudziły nimi śnieżnych ścian obór, czy służbie przenoszącej na plecach dostojnych gości w zabrudzonych butach na specjalne maty w sieni, gdzie już czekały na nich pantofle. Pisano o szorowaniu mydlinami chodników przed domami kilka razy dziennie” – czytamy w „Pocztówce z Mokum”.
A gdy już, postawieni w stan szoku, myślimy, że nic bardziej pedantycznego nie może się wydarzyć, Oczko kontynuuje: „Dwa razy w roku odbywały się porządki gruntowniejsze, zwane wielkimi (groote schoonmaak). Trwały około miesiąca; w ich trakcie zajmowano się wyłącznie doprowadzeniem domostw do blasku i chwały. Było to pandemonium sprzątania, zmywania na mokro sufitów i czyszczenia każdego przedmiotu z osobna”. Sprzątanie kryło w sobie dużo więcej niż mogłoby się wydawać – jego rola była podobna do niebieskich kafelków. Czystość wyznaczała granicę bycia Holendrem lub kimś obcym i stanowiła moralną cnotę, przeciwieństwo występku. Wiązała się też z duchem ewangelicyzmu reformowanego, który podkreślał wartość pracy fizycznej, wiodącej do zbawienia. Motywy i przedmioty związane z porządkami przeniknęły też do sztuki – na wielu holenderskich obrazach pojawia się choćby miotła.
Dziś wszystko wygląda już inaczej, a to za sprawą rewolucji obyczajowej lat 60. i 70., w wyniku której młode pokolenie odrzuciło wartości swoich rodziców i dziadków. Innymi słowy, odrzuciło miotłę i obsesję sprzątania, stawiając często na artystyczny nieład. W Polsce, która tej rewolucji w znaczeniu zachodnim nie przechodziła, nadal jest z tym problem. Sprzątanie, pucowanie, nakaz dbania o czystość i figura kobiety, która jeśli się chce nią mienić, musi stać na straży tego wszystkiego, nadal silnie się trzyma.
Jedno z pierwszych, stereotypowych skojarzeń z Holandią. Okazuje się jednak, że ten kwiat pochodzi ze Wschodu, a największą popularnością cieszył się w Turcji. To na statkach płynących z Konstantynopola do Antwerpii przybyły do Niderlandów pierwsze cebulki tych roślin, a było to w roku 1562. Od XVII wieku zaczęto masowo hodować je w Holandii, dziwując się, jak to możliwe, że z kwiatów jednobarwnych, czerwonych czy żółtych wyrastają naraz wielokolorowe.
Do legendy przeszło też zjawisko nazwane „tulipanową gorączką”: kiedy w 1593 roku profesor lejdejskiego uniwersytetu, Clusius, założył ogród botaniczny, zasadzone przez niego cebulki tych kwiatów miały paść łupem złodziei i zostać rozprowadzone po całej Holandii, a spekulanci robić na nich mieli wielki biznes, a potem bankrutować. I to kolejny mit.
Piotr Oczko w swojej książce udowadnia, że takiego szaleństwa nigdy nie było, a i w wyniku handlu tulipanami aż tak masowo nie tracono fortun i nie skakano do kanałów. Owszem, za tulipany od XVI wieku płacono dużo i to w całej Europie, bo były rzadkimi roślinami kolekcjonerskimi i kto je posiadał, wysyłał otoczeniu sygnał o swoim wysokim statusie materialnym. Tulipany to także częsty motyw XVII-wiecznej sztuki holenderskiej, można je oglądać choćby na obrazie Ambrosiusa Bosschaerta „Martwa natura z kwiatami w wazonie” czy Dircka van Delena „Tulipan w naczyniu typu kendi”. Kto jednak chciałby w tych pięknych kwiatach widzieć piękno i afirmację życia, niechaj pamięta, że martwe natury są w sztuce symbolami wanitatywnymi: bujne rośliny zgniją wszak, uschną i przepadną – jak i my sami.
Kładzie się to cieniem na dobrych chęciach wszystkich tych, którzy w Polsce hołdują zanikającym obyczajom obdarowywania ukochanych tymi kwiatami w równie już chyba mało popularny Dzień Kobiet. Ale może nie warto się tym wszystkim przejmować? Przecież i po mitycznej „tulipanowej gorączce” prędko ślad nie pozostał – pod koniec XVII wieku w Holandii wygryzła ją moda na hiacynty.
Mówisz: Holandia, myślisz: wiatraki. Kojarzą się z tym krajem jak Wieża Eiffla z Paryżem i są związane z tym krajem od setek lat. Pierwszy niderlandzki wiatrak został odnotowany w 1040 roku. Powszechnym elementem pejzażu stały się jednak dopiero w XVII wieku. I sprawa z nimi wcale nie jest taka prosta: istnieje piętnaście ich odmian, a podtypów wręcz kilkadziesiąt; dla porównania w Polsce występują głównie trzy rodzaje – koźlak, paltrak i holender.
Dziś w Holandii zachowało się 1170 słynnych wiatraków; reszta (pod koniec XIX wieku było ich ok. 10 tysięcy) przegrała z erą pary i elektryczności. Ciekawe jest także znaczenie wiatraków, bo wcale nie ogranicza się do tego praktycznego; ma i funkcje symboliczne.
„Wiatrak może się także odnosić do seksualności i płodności tak jak na przypisywanej Brueglowi <<Procesji weselnej>>. Czasami oznacza rozkład i śmierć, innym razem zaś życie i powracającą młodość (…) Wietrzny młyn ma status nieomal metafizyczny, łączy ziemię i zaświaty, dlatego interpretowany jest jako znak boskiego ładu, przymierza pomiędzy Stwórcą i człowiekiem. Ale jest również symbolem świeckiego porządku świata, sprawnie działającego państwa, dobrobytu, wreszcie potęgi ludzkiego rozumu, który zaprzęga do pracy żywioły”
– pisze Piotr Oczko w „Pocztówce z Mokum”.
Choć te polskie nie były może aż tak potężnym znakiem kulturowym, również miały ważny status. Kiedy się spaliły bądź zostały w jakiś inny sposób zniszczone, miejsca po nich traktowano niczym groby. A kiedy umarł młynarz, kondukt pogrzebowy stawał pod wiatrakiem, żeby i ten mógł pożegnać zmarłego.
Piotr Oczko, „Pocztówka z Mokum”, Znak, 2023
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o idei wielowątkowej wystawy opowiadającej o renesansie na ziemiach polskich i litewskich pod berłem ostatnich Jagiellonów, pomyślałam, że Wawel postawił przed sobą zadanie niemal niewykonalne. Czy to nie szalone, zakładać, że na jednej wystawie można...
O tym, czemu większość polskich produktów to „imigranci”, czy rozumiemy kuchnię staropolską i jak odzyskiwać dawne smaki, mówi szef kuchni Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie Maciej Nowicki. Jesteś kucharzem. Co zatem robisz w muzeum? Gotuję. Edukuję. Poszukuję zapomnianych...
W dniach 25-27 września 2023 w Siemczynie odbywa się XX Polsko-Niemiecka Konferencja „Architektura ryglowa – wspólne dziedzictwo #ANTIKON 2023”, a jej tematem przewodnim jest „Ochrona i współczesne użytkowanie budynków drewnianych i ryglowych – sprzeczność?”. Dziś ten typ budowli występuje po...