Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Od czasów wczesnego średniowiecza religia chrześcijańska niepodważalnie wyznaczała zasady współżycia społecznego, oficjalnej polityki państwowej, prawa, kultury i sztuki w Europie. Aż pewnego dnia, na przełomie października i listopada 1517 roku, mnich-filozof Marcin Luter, oburzony skalą skorumpowania i upadku moralnego kleru, postanowił przybić na drzwiach kościoła Wszystkich Świętych w Wittenberdze aż 95 swoich pomysłów, jak tę sytuację uzdrowić. A może wysłał je listem, dokładnie 31 października tegoż roku, arcybiskupowi Moguncji, Albertowi z Brandenburgii?
Bez względu na dokładne okoliczności trafienia tez Lutra w obieg publiczny lista ta wznieciła dawno niewidziany żar religijny.
Choć w rzeczywistości reformacja na Śląsku mogła zacząć się inaczej. Jeszcze większym purystą i mistykiem niż Luter był Caspar Schwenckfeld z Osieku pod Lubinem. Udało mu się przekonać swoją społeczność, że Kościół trzeba tak mocno zreformować, że w ogóle nie powinno być żadnego budynku kościoła, a ludzie mają słuchać swojego przewodnika duchowego w lesie, wśród natury. Jego koncepcja okazała się zresztą prorocza.
Ale nawet samemu diabłu takie herezje nie mieściły się w głowie, więc schował skażonych myślą Schwenckfelda do worka i leciał z nimi daleko, aż zahaczył o wystający szczyt ostrej góry, zwanej Ostrzycą.
Tak mówili starsi mieszkańcy tych okolic. Był to zresztą komin nieczynnego wulkanu. Tak, to wszystko dzieje się na Śląsku, choć Bułhakow nie powstydziłby się tej historii.
Heretycy wysypali się z worka i rozeszli
prawie do drugiej ostrej góry, na której stoi zamek Grodziec. A nawet przyszło im go nawet zwiedzić – i to najgorszej możliwej strony. Ale po kolei. Na razie zatrzymajmy się na tym, że zamieszkali w Dłużcu, Proboszczowie i Twardocicach.
Były to czasy, kiedy aby załatwić sprawę urzędową, człowiek wychodził z domu na trzy dni. Szedł piechotą do Legnicy, rozmówił się na miejscu i wracał. Szwenkfeldyści (zwani też schwenkfeldystami), tak jak np. luteranie, byli przyzwyczajeni do nocnych wędrówek, gdyż zdarzało im się przemieszczać wiele kilometrów, by o poranku wziąć udział we mszy we własnym obrządku. Było to w czasach, kiedy nie w każdej wsi były domy modlitwy czy miejsca w kościele dla wyznawców różnych odłamów chrześcijaństwa. A modlenie się w tych samych przybytkach nie wchodziło już w grę. Przy ścieżkach, którymi wędrowano w świetle księżyca, nasadzono drzew owocowych, by było czym się posilić w trakcie wędrówki. A kiedy już ci wszyscy ludzie zeszli się z tylu stron, kościoły potrzebowały bardzo dużo miejsca. Stąd charakterystyczne dla architektury protestanckiej empory oferujące dodatkową przestrzeń.
Ale nie wszyscy potrzebowali świątyń, by się spotykać i słuchać słowa Bożego.
Szwenkfeldyści modlili się pod otwartym niebem. Do dziś w Górach i na Pogórzu Kaczawskim są znane leśne ambony, kazalnice przy charakterystycznych skałach.
Fedor Sommer, powieściopisarz przełomu XIX i XX wieku, poświęcił tym wydarzeniom dzieło swojego życia – książki o leśnych kaznodziejach, kościele łaski w Jeleniej Górze, szwenkfeldystach czy zillertalczykach, uciekinierach z Tyrolu.
Były to czasy, kiedy religia pochłaniała ogrom myśli i uczuć człowieka. W imię swoich przekonań wielu było gotowych znieść więc uciążliwe upokorzenia.
Ich dzieci chrzczono siłą. Nie mogli założyć rodziny bez katolickiego ślubu. Za nieobecność na niedzielnej mszy płacili kary finansowe. A za odstępstwa od przestrzegania tych praw zakuwano ich przy pręgierzu lub posyłano do lochów wspomnianego zamku na Grodźcu czy Legnicy. Tam, w ciężkich warunkach, zdarzało się niektórym umrzeć z głodu.
Ale nawet wtedy nie mogli zaznać spokoju. Niedozwolone było chowanie heretyków na poświęconych cmentarzach. W Twardocicach musieli pod osłoną nocy wynosić swoich zmarłych z dala od zabudowań, bydlęcą ścieżką, którą na co dzień pędzono krowy na pastwisko. Na jej skraju założyli swój skromny cmentarz. Gdy w ciszy wracali nocą do wsi, na horyzoncie widzieli dumną wieżę kościoła luterańskiego. Tę budowlę zresztą zupełnie błędnie niektórzy nazywają kościołem szwenkweldystów. Bolesna to pomyłka, bo właśnie rezydujący tam luterański pastor mógł przyczynić się do sprowadzenia na ten odłam chrześcijaństwa ponurej misji jezuickiej. Wreszcie udało się ich złamać, zmusić do opuszczenia swoich domów i pól i udania się na wygnanie do dalekiej Pensylwanii. Na ziemi Williama Penna panowała bowiem swoboda wyznania.
Aż do wojny trzydziestoletniej katolicy i wyznawcy innych odłamów chrześcijaństwa żyli we względnej zgodzie.
Zdarzało się, że spotykali się w tym samym, istniejącym już we wsi czy mieście kościele na zmianę. Sytuacja na Śląsku była szczególnie problematyczna ze względu na przynależność do domeny ultrakatolickich Habsburgów, a jednocześnie znaczną liczbę innowierców i mnogość ich wyznań. Walki religijne były dla tego regionu wybitnie wyniszczające. Postanowienia ugody po wojnie trzydziestoletniej pozwoliły na budowę w domenie Habsburgów trzech kościołów pokoju, z czego do dziś przetrwały dwa – w Jaworze i Świdnicy.
Przy granicy tolerancyjnego księstwa legnickiego ostatnich – protestanckich przecież – Piastów z domeną habsburską w myśl zasady „czyja władza, tego religia” zaczęły powstawać kościoły ucieczkowe. A raczej nie tyle powstawać, ile zajmować miejsce w istniejących już świątyniach. Tam, gdzie przeważali protestanci, zdarzało im się po prostu przejmować pustoszejące kościoły katolickie.
Już po wojnie przygraniczny pas usiały tzw. kościoły granicznie. Wcześniej były znane dwory w konstrukcji ryglowej, w których mieściły się domy modlitwy, a w drugiej połowie XVIII wieku ukształtował się już wzorcowy typ kościoła ewangelickiego na Śląsku. Murowany, o wnętrzu salowym, na planie centralnym, z wysokimi oknami i oczywiście emporami, by pomieścić więcej wiernych. Choć zdarzały się i oryginalne perełki w całości drewniane.
Wieże zazwyczaj dobudowywano później. Do tych kościołów ściągały tłumy i ciągle było w nich za mało miejsca. Dlatego w 1709 roku, na mocy recesu egzekucyjnego do ugody altransztadzkiej, król Szwecji Karol XII wymógł na cesarzu habsburskim budowę kościołów łaski. O jednym z nich, tym w Jeleniej Górze, monumentalną powieść napisał wspomniany już Fedor Sommer z Dobromierza.
O próbach współżycia z różnym skutkiem chrześcijan innych obrządków pod tym samym dachem może świadczyć wiele miejsc. Jednym z nich jest Nowy Kościół w gminie Świerzawa. Znajdują się tu ruiny świątyni pochodzącej jeszcze z XIII wieku. Co zaskakujące, kościół jest opasany grubym murem z wieżą bramną i otworami strzelniczymi.
Podczas krwawych wojen – a taką niewątpliwie była wojna trzydziestoletnia – murowane kościoły stawały się ostatnim punktem obrony, przechodząc przy tym nierzadko z rąk do rąk, a oblegający stawali się obrońcami.
Warto wspomnieć, że to właśnie w Nowym Kościele zostało wygłoszone pierwsze kazanie w duchu reformacji, zaledwie w kilka miesięcy po wystąpieniu Lutra. Kazanie miało prywatny charakter, odbyło się na zamku von Zedlitzów. Ci zresztą znaleźli się w pierwszym rzędzie przechodzących na nowe wyznanie. Na Śląsku to właśnie stare rycerskie rody wyznaczyły trend przystępowania do zreformowanego Kościoła, a dopiero po nich na konwersję decydowało się mieszczaństwo. Zedlitzowie posiadali swój majątek też w pobliskiej Lubiechowej. Tam protestanci przez 200 lat korzystali ze starego romańskiego kościoła. Wtedy Zedlitzowie pisali się jeszcze Czedlicz. Dopiero wraz z budową nowej siedziby zdecydowali się na wzniesienie niesamowitej iluzji. Bo jak inaczej nazwać ewangelicki dom modlitwy z chórem, piętrem empor, niesamowitym drewnianym sklepieniem i amboną ukryty w budynku niskiej stodoły? Wszystko jest tu iluzoryczne, począwszy od widoku od frontu w konfrontacji z widokiem z lotu ptaka, kiedy jak na dłoni widzimy, że budynek jest o wiele większy, przybrawszy kształt litery C z podwyższonym sklepieniem od strony dziedzińca. To nie tylko dom modlitwy, lecz także zamieszkania oraz pracy duchownych. Dziś prawie nikt o nim wie albo może po prostu większość udaje, że nie wie, bo to dość kłopotliwa sprawa – kościół, z którym nie wiadomo, co zrobić.
Chichotem losu można określić to, co wydarzyło się niemal dokładnie sto lat po tym, jak niemiłosiernie gnębieni szwenkfeldyści musieli opuścić swoje domy i gospodarstwa, prawie cały dobytek swojego życia, by zbudować wszystko od nowa za oceanem. W ciągu tych stu lat Śląsk przeszedł spod panowania habsburskiego pod administrację pruską. A król Fryderyk nie przepadał za katolikami i wprowadził wolność wyznania na Śląsku.
W 1810 roku wszelkie doczesne dobra Kościoła, w tym klasztory, zostały zsekularyzowane. W 1837 roku w Kotlinie Jeleniogórskiej pojawili się więc… uciekający spod władzy Habsburgów zillertalczycy, czyli przedstawiciele odłamu religijnego z Tyrolu. Do dziś w Mysłakowicach stoją ich charakterystyczne tyrolskie domy, jakże zaskakujące w śląskim krajobrazie, a ich potomkowie dorocznie ubierają tradycyjne stroje i idą na wspólną mszę. Szwenkfeldyści również pamiętają o swoim pochodzeniu i tradycji. Co kilka lat przyjeżdżają do Twardocic. Jeszcze w XIX wieku postawili pomnik upamiętniający ich exodus na dawnym opuszczony cmentarzu za wsią, przy bydlęcej ścieżce. Miejsce jest stale pielęgnowane. Stanął tam nawet obelisk opowiadający o przymusowej ucieczce i pochowanych na cmentarzu braciach i siostrach, w trzech językach – po niemiecku, angielsku i po polsku. Bo wszyscy odegrali w tej historii jakąś rolę.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Tego zabytku nie znajdziecie nie tylko w przewodnikach turystycznych, nie ma go nawet w rejestrze zabytków! Zapalony poszukiwacz skarbów znajdzie go jednak w wykazie zabytków województwa dolnośląskiego. Określony jest jako dom mieszkalny z kaplicą ewangelicką, ale żaden opis nie odda...
Na obrzeżach Gliwic, w środku lasu, za wysoką bramą, stoi osiedle Wilcze Gardło. Intrygująca jest nie tylko jego nazwa, ale i losy. Zaprojektowane jako modelowe osiedle III Rzeszy, po wojnie stało się domem dla powracających z Francji reemigrantów. Dziś jest zaś pretekstem do dyskusji o tym, co zwykło się nazywać „kłopotliwym dziedzictwem”. O historii i współczesności Wilczego Gardła opowiada Marta Paszko, antropolożka kultury, kuratorka wystawy „Wilcze Gardło. Od Wilka do Paryżewa”, którą można oglądać w Muzeum w Gliwicach.
Szczecin nieustannie się zmienia – najpierw niemieckie nazwy zastąpiono polskimi, a nowi mieszkańcy miasta krążyli wśród poniemieckich dekoracji, potem obok mieszczańskich kamienic i żelbetowych, modernistycznych budowli sakralnych postawiono blokowiska, wreszcie zamknięto i słynny bar mleczny „Bambino”, dziś można kupić tam...