Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Na obrzeżach Gliwic, w środku lasu, za wysoką bramą, stoi osiedle Wilcze Gardło. Intrygująca jest nie tylko jego nazwa, ale i losy. Zaprojektowane jako modelowe osiedle III Rzeszy, po wojnie stało się domem dla powracających z Francji reemigrantów. Dziś jest zaś pretekstem do dyskusji o tym, co zwykło się nazywać „kłopotliwym dziedzictwem”. O historii i współczesności Wilczego Gardła opowiada Marta Paszko, antropolożka kultury, kuratorka wystawy „Wilcze Gardło. Od Wilka do Paryżewa”, którą można oglądać w Muzeum w Gliwicach.
Ja przytoczę trzy legendy o Wilczym Gardle, a ty powiesz mi, ile w nich prawdy, dobrze?
Dobrze.
Gdybym w dniu letniego przesilenia stanęła naprzeciwko bramy osiedla, zobaczę, że promienie słońca przechodzą dokładnie przez jej środek.
Nie sądzę, że mogłabyś liczyć na taki widok. Nie zdziwiłabym się jednak, gdyby w pierwotnej koncepcji osiedla, pojawił się tego rodzaju pomysł. Solarna symbolika bardzo dobrze korespondowała z nazistowską ideologią, jej dążeniem do symbiozy z naturą, pragnieniem wpisania człowieka w idealny, kosmiczny porządek.
W takim razie druga legenda: układ budynków zaplanowano tak, żeby mieszkańcy mogli zaglądać sobie w okna i wzajemnie się pilnować. Sprawdzać, czy sąsiedzi dobrze się sprawują.
W tej opowieści można odnaleźć ziarno prawdy. Rzeczywiście, w urbanistykę osiedla wpisano narzędzia kontroli społecznej.
W założeniu aktywność mieszkańców miała zamierać w godzinach popołudniowo-wieczornych, a życia nocnego miało nie być w ogóle.
Tak więc sprawdzanie, czy u sąsiada światło nie świeci się zbyt długo, troska o to, czy zdąży wypocząć przed kolejnym dniem pracy, jest całkiem prawdopodobnym scenariuszem.
I wreszcie: gdybyśmy wzniosły się nad ziemie i spojrzały na osiedle z lotu ptaka zobaczymy, że budynki układają się w kształt swastyki.
Absolutnie nie. Wystarczy zobaczyć jakiekolwiek zdjęcia wykonane z drona, żeby przekonać się, że to nieprawda. Ten mit miał też swoje alternatywne wersje: że w swastykę układa się kanalizacja albo rury, doprowadzające wodę do budynków osiedla. To również absurdy, kiedy budowano osiedle, nie było pod nim żadnej sieci wodociągowej.
Legendy zwykle pojawiają się tam, gdzie brakuje faktów. Wypełnijmy więc białe plamy tym, co wiemy. W 1937 roku w lesie pod Gliwicami, które wtedy należą do Niemiec i noszą nazwę Gleiwitz, rusza budowa osiedla. Inwestycja jest realizowana w ramach kampanii Dankopfer der Nation – Ofiara Dziękczynna Narodu. Czym była ta kampania?
Zbiórką, zorganizowaną z okazji urodzin Führera. Ze zgromadzonych środków miały powstać osiedla, budowane głównie na terenach pogranicznych, m.in. na Górnym Śląsku. Koncepcja wiązała się z promowaną w III Rzeszy ideą Blut und Boden, skoncentrowaną na przywiązaniu ludzi do ziemi, na której żyją. W myśl tej teorii to chłopi, w przeciwieństwie do ludności miejskiej, mieli być tymi, dzięki którym odrodzi się naród.
Ale dlaczego osiedle? Można było przecież zbudować pomnik, amfiteatr, stadion. Te obiekty również mają spory, propagandowy potencjał.
Tyle, że
na pomnik się spogląda, w amfiteatrze bywa, na stadion przychodzi, a na osiedlu się żyje. Ono staje się domem, najważniejszym na świecie miejscem.
Dodatkowo, osiedle stwarzało szansę na wykreowanie społeczności, której starannie dobrani członkowie, działacze SA, NSDAP, ich rodziny, inwalidzi wojenni, mogli wpływać na siebie wzajemnie – kontrolować, motywować, tworzyć silną i zwartą wspólnotę, połączoną wspólną ideologią. Zamieszkanie w Glaubensstatt – „wiernym miejscu”, jak nazwano osiedle, było prestiżem.
Wierne miejsce zaprojektował Rudolf Fischer. Co o nim wiemy?
Był architektem z Bytomia, zawód wykonywał już w okresie republiki Weimarskiej. Jednak wbrew temu, co się powszechnie sądzi, on osiedla pod Gliwicami nie zaprojektował, był raczej tylko jego rysownikiem. Koncepcja powstała bliżej Berlina, gdzieś w pracowniach Deutsche Arbeitsfront i miała być uniwersalnym modelem, implementowanym w różnych lokalizacjach.
W tym modelowym założeniu łączyły się dwie koncepcje – Heimatstil i miasto-ogród. O ile zastosowanie pierwszej, bazującej na poszukiwaniu stylu narodowego, jest zrozumiałe, o tyle druga, stworzona w XIX wieku, w Anglii, adaptowana w wielu krajach Europy, skoncentrowana na dobrostanie mieszkańców, jakoś nie bardzo pasuje mi do III Rzeszy.
Wydaje się zbyt humanistyczna, prawda? Trzeba jednak pamiętać, że osiedle projektowano kilka dekad po narodzinach howardowskiej koncepcji, kiedy jego myśl zdążyła się już upowszechnić. Myślę, że architekci Glaubensstatt nie tyle realizowali założenia jego doktryny, co po prostu sięgnęli po rozwiązania, popularne w tamtym czasie.
To raczej Heimatstil będzie słowem-kluczem do opisu tego projektu. Chociaż odruchowo kojarzymy go z murowanymi budynkami o wysokich, spadzistych dachach, zasadniczą rolę odgrywały w nim nie tyle konkretne formy, co atmosfera, jaką miały kreować. Wrażenie „idealnej, starogermańskiej wioski”, które stwarzały. W takim miejscu każdy element pełnił określoną funkcję, a razem miały składać się na prężny, samowystarczalny organizm.
Tyle teoria, to teraz praktyka. Jak te założenia zmaterializowały się w Wilczym Gardle?
Opowiem tak, żeby łatwo było wyobrazić sobie to miejsce. Najpierw długo jedziemy drogą przez las, aż wreszcie, za jednym z zakrętów, naszym oczom ukazuje się długi budynek z bramą. Ma spadzisty dach i wysokie okna. To „dom wspólnoty”, zaprojektowany z myślą o wiecach, zjazdach, spotkaniach członków SA i NSDAP. Brama, przez którą przejeżdżamy, wyznacza oś osiedla. Na tej osi, zaraz za wjazdem znajduje się rynek, a wokół niego – domy wielorodzinne. Plac miał pełnić funkcję handlową, na parterach domów powinny znaleźć się sklepy, warsztaty rzemieślnicze, zakłady usługowe, a nad tymi lokalami, mieszkania ich pracowników. Obywateli drugiej kategorii.
Obywatele pierwszej kategorii, mieli mieszkać w domach, rozmieszczonych w radialnym układzie względem głównej osi.
Były wśród nich domy wolnostojące, bliźniaki, szeregówki, w środku jednak, wszystkie wyglądały podobnie: na dole kuchnia i spiżarnia, u góry pokoje, na zewnątrz ogród, dość duży by uprawiać rośliny i hodować zwierzęta. Z dzisiejszej perspektywy skromnie, ale w tamtych czasach już sama możliwość wydzielenia odrębnych pokoi dla dzieci i dorosłych była luksusem. Zbudowano też szkołę i amfiteatr, ten ostatni zamykał główną oś. W planach można dostrzec i inne, niezrealizowane nigdy budynki: schronisko dla Hitlerjugend oraz ratusz z wieżą zegarową i swastyką.
Jak miało wyglądać życie w tej idealnej przestrzeni?
Wbrew pozorom, wcale nie tak sielsko.
Na osiedlu miało się przede wszystkim pracować – uprawiać warzywa i owoce, hodować zwierzęta, tak by zapewnić wspólnocie samowystarczalność. I to rękami kobiet i dzieci, bo mężczyźni, wojskowi czy politycy, rzadko bywali w domach.
Miano też pielęgnować ducha III Rzeszy, tutaj każdy budynek użyteczności publicznej pełnił określoną funkcję. Dom wspólnoty był miejscem spotkań i wieców, szkoła przestrzenią nauki, stadion służył dbaniu o tężyznę fizyczną. Nie zaprojektowano miejsca na jakiekolwiek wydarzenie, które nie znajdowałoby ideologicznego uzasadnienia. Jak ta przestrzeń był odbierana przez mieszkańców? Trudno powiedzieć, bo tak naprawdę ci, dla których je budowano, mieszkali tam bardzo krótko.
W 1941 roku do Wilczego Gardła wprowadzają się pierwsi mieszkańcy. W 1945, gdy kończy się wojna, ponoć zostają na nim trzy rodziny. Reszta ucieka.
Ta liczba, według różnych przekazów waha się między trzy, a pięć. O tym czasie niewiele możemy powiedzieć. Nie wiemy nawet czy ci, którzy zdecydowali się pozostać, byli Niemcami czy może Ślązakami, prowadzącymi na osiedlu sklepy czy punkty usługowe. Gdy mieszkańcy wyjechali, domy przez jakiś czas stały puste. Niektóre zajmowali mieszkańcy okolicznych wiosek.
A rok później, w 1946 roku na osiedle wprowadzają się reemigranci z Francji – robotnicy, którzy w międzywojniu wyjechali za chlebem nad Sekwanę, a teraz wracali do ojczyzny, odpowiadając na apele nowej, ludowej władzy. Co zastali na miejscu?
Wielkie rozczarowanie. Domy, które otrzymali może i były świetnie zaplanowane, ale w wielu przypadkach, zwłaszcza te ulokowane na obrzeżach osiedla, nie zostały ukończone. Pozostawiono je w stanie, jakbyśmy dziś powiedzieli, „surowym zamkniętym”. Tutaj nie usłyszymy popularnych na Dolnym Śląsku historii o „jeszcze ciepłym obiedzie na piecu”. W Wilczym Gardle nie było ani obiadu, ani pieca. Przez pierwszy tydzień, zanim przywieziono meble, nowi mieszkańcy osiedla spali na sianie.
W konfrontacji ze standardami osiedli robotniczych, na których żyli we Francji był to wielki regres. Dopiero potem, gdy zdali sobie sprawę z ogromu powojennego głodu mieszkaniowego, dostrzegli, jakie szczęście mieli, trafiając akurat tutaj. Na osiedle, gdzie każdy dostał, może pozbawiony wyposażenia, ale jednak przeznaczony wyłącznie dla jego rodziny dom czy mieszkanie, gdzie obok domów był ogródek, stanowiący aprowizacyjne wsparcie i gdzie mogli być razem, co dla tej grupy o silnej tożsamości było wyjątkowo ważne.
Gdy na osiedlu mieszkali Niemcy, życie miało być skupione na pracy i nasycone ideologią. A jak z tej modelowej przestrzeni korzystali Francuzi?
W powojennej historii osiedla praca również była bardzo ważna. Ważna dla władz – po to sprowadzili polskich górników z Francji, by pracowali w kopalniach
i ważna dla samych reemigrantów – stanowiła obszar, w którym integracja z lokalną ludnością przebiegała najszybciej. Jednak ów etos pracy był chyba jedynym łącznikiem pomiędzy przed i powojennym stylem życia. Francuzi napełnili to miejsce zupełnie inną energią. Praca, owszem, ale po pracy, muzyka akordeonów, śpiewanie francuskich piosenek, zabawy taneczne, gra w kręgle i bulle, uprawianie ogródków. Jedzone od święta żaby i ślimaki.
Układ urbanistyczny, mający być narzędziem sąsiedzkiej kontroli, nagle zaczął sprzyjać integracji, byciu razem.
A jak na ten ślad III Rzeszy patrzyły władze PRL?
Usilnie promowały wszystko, co powstawało już po wojnie, szczególnie owoce czynów społecznych. W Wilczym Gardle w ramach tych akcji zbudowano przedszkole, basen i ogródek jordanowski. I te trzy obiekty, w zestawieniu z rozmachem przedwojennej realizacji wypadające naprawdę blado, do znudzenia pokazywano w kronikach filmowych. Czasem jeszcze wspominano o tutejszych ogrodach, drzewach owocowych, hodowlach róż. Jakby wszystko, co warte uwagi powstało w PRL, a samo osiedle pojawiło się znikąd.
Procesowi dehistoryzacji służyło też nazewnictwo.
ulica Goździkowa, Frezji, plac Jaśminu, ani jednej nazwy wpisującej to miejsce w dzieje Polski. Pewien związek z niemiecką przeszłością mogła mieć sama powojenna nazwa osiedla, prawdopodobnie będąca spolszczeniem nazwy Wielczegarlo, które zaś pierwotnie było zniemczeniem śląskiego „Wielcze garlo”. Dla większości osób jednak ta konotacja pozostawała nieczytelna.
Gdybyśmy dziś zapytały gliwiczan o tożsamość Wilczego Gardła, co odpowiedzą? Że to osiedle niemieckie, francuskie, śląskie?
Myślę, że
mówienie o tym miejscu jako o nazistowskim osiedlu to fenomen ostatnich kilku lat, efekt mody na tropienie niemieckich śladów, ukrytych symboli.
Do lat 70., Wilcze Gardło kojarzyło się głównie z Francuzami. Konotacja była tym mocniejsza, że sąsiednie wsie, są miejscami o silnej, śląskiej tożsamości, gdzie przywiązuje się wagę do religii, mówi dialektem, kultywuje tradycje. Na ich tle ateistyczni, wystrojeni na zachodnią modłę, parlujący Francuzi, byli jak kolorowe ptaki. Po przyłączeniu do Gliwic wszystko się wymieszało. Na osiedle zaczęli napływać nowi mieszkańcy. Kupowali domy bo las, bo ogródki, bo spokój.
Kiedy przyjeżdżam do Wilczego Gardła w głowie zwykle pojawiają mi się dwie myśli. Pierwsza: jak tu ładnie. Druga: czy miejsce stworzone przez nazistów może mi się podobać?
Dla mnie, jako antropolożki kultury, to miejsce jest jak palimpsest, historia która się nadpisuje. Na jedna warstwę nakłada się następna, na nią kolejna, i jeszcze jedna i choćbyśmy nie wiadomo jak się starali, nigdy nie zdołamy całkowicie przykryć tego, co jest pod spodem.
Ale możemy uznać, że jedna z warstwa była zła.
Możemy, tylko czemu to sprzyja, do czego prowadzi? Do jej usunięcia? Udawania, że pewne rzeczy się nie wydarzyły? Uważam, że
nie należy uciekać przed historią, bo wybiórcze traktowanie przeszłości, tworzy teraźniejszość bez kontekstu.
Każe odnaleźć się w opowieści, która ma środek, która ciągle się pisze, ale nie ma początku, a przed to staje się niezrozumiała, pełna niedopowiedzeń i domysłów.
Dlatego myślę, że opowiadanie o Wilczym Gardle, w którym zastanawiamy się, w jaki sposób historia powstania osiedla wpłynęła na życie jego powojennych mieszkańców, jest właściwa. Zbieranie historii o opuszczonych domach. O znalezionym na strychu zdjęciu oficerów NSDAP. O wykopanym w ogródku odznaczeniu. O przedmiotach odkrywanych i natychmiast niszczonych. Bo strach.
Strach przed czym?
To są takie przedmioty grozy, przypominające, że w naszym domu kiedyś mieszkał ktoś nie tylko obcy, ale obcy-zły. Ta ocena oczywiście może nie być sprawiedliwa, bo dziś wiemy, że w Wilczym Gardle mieszkali nie tylko naziści, ale też wspomniani już nauczyciele, sklepikarze, rzemieślnicy. Tak jednak działa impuls, to co kojarzy się z grozą, budzi lęk.
Skłonność do wymazywania fragmentów dziedzictwa też bywa podszyta lękiem?
Bywa. Czasem też jest drogą na skróty, bo zwalnia nas z konfrontacji z tym, co składa się na naszą przeszłość. Ze spojrzenia bardziej zniuansowanego niż to, ograniczone do kategorii „dobre-złe”. Bo na przykład:
czy Wilcze Gardło było dobrze zaprojektowanym miejscem do życia? Kiedy pomyślę o rozwiązaniach, mających na celu realizację nazistowskich idei odpowiem – nie. Kiedy jednak pomyślę o tym, jak potencjał osiedla wykorzystali Francuzi to powiem, że tak, ta realizacja się sprawdziła.
W mojej opinii takie miejsca oswaja się właśnie poprzez napełnienie ich nową treścią, nadanie im nowego sensu. Czasem sobie myślę, że Wilcze Gardło miało szczęścia, że przyjechała do niego grupa, o tak silnej tożsamości jak reemigranci.
Zgadzam się. Myślę, że to miejsce byłoby o wiele trudniejsze do oswojenia, gdyby zamieszkali w nim Ślązacy. Do nich można by mówić: a to tutaj sobie mieszkacie? Na takim osiedlu żyjecie? A może wasi rodzice też byli nazistami? Reemigrantom zostało to oszczędzone. Byli ludźmi skądś, czystą kartą, zaczynali na nowo i swoje życie w Polsce i kolejny rozdział w historii osiedla.
Cały czas uczymy się, jak mówić o tym co pozostawiła w naszej przestrzeni III Rzesza, szukamy języka, jakim można by opowiadać o kłopotliwym dziedzictwie. Z perspektywy Małopolski, w której mieszkam, jesteśmy na początku tego procesu. A z perspektywy Śląska?
Są badaczki i badacze, którzy próbują rozłożyć to zagadnienie na czynniki pierwsze. Zwracają uwagę, że czym innym jest urbanistyka, czym innym architektura, czym innym estetyka, a czym innym ideologia. Te obszary łączą się ze sobą, ale ideologia nie zawsze musi determinować postrzeganie pozostałych. Możemy przecież powiedzieć, że
w zbrodniczym systemie powstał obiektywnie funkcjonalny obiekt.
Myślę, że Dolny Śląsk zrobił w tym temacie więcej, Górny jest na wcześniejszym etapie. Być może dlatego, że w tym regionie mniej jest architektury monumentalnej, a więcej tej, związanej z codziennością: mieszkań, willi, domów jednorodzinnych, szkół. Łatwiej opowiada się o pomnikach, stadionach, mauzoleach, przestrzeniach z których się korzysta, ale w których się nie żyje, trudniej o tych, które są splecione z ludzką tkanką, wrośnięte w zwyczajne życie.
Wydaje mi się też, że o ile możemy sobie pozwolić na likwidację pomnika (choć będzie to w wielu przypadkach dyskusyjne działanie), to na wyburzanie osiedli, domów, szkół, po prostu nas nie stać.
Dokładnie. To kolejny argument za oswajaniem tego kłopotliwego dziedzictwa. Lubię słowo „oswajanie”, używam go celowo, bo sugeruje ono, że w tych przestrzeniach jest element obcości, coś co nas gniecie, co nam nie pasuje. Jednocześnie jednak z tą „niedogodnością” można pracować, ułożyć się z nią. Znaleźć formułę, która mimo wszystko pozwala korzystać z tych przestrzeni.
„Dobrze, że opowiedziała pani tę historię” – usłyszałaś po wystawie takie głosy?
Odbiór jest bardzo pozytywny. Tak, jakby ludzie nareszcie osadzili swoje miejsce życia w szerszym kontekście. Zawsze wiedzieli, że ich osiedle leży w oddaleniu od centrum, że jest otoczone lasem, że ma w sobie coś nietypowego, jakiś pierwiastek „dziwności”. Teraz wiedzą też, że te charakterystyczne cechy miały swoje uzasadnienie i znaczenie. Z tego zrozumienia często rodzi się poczucie wyjątkowości: jestem z miejsca o niecodziennej przeszłości i ciekawość, chęć dalszego odkrywania. Dobrze jest odnaleźć siebie w narracji, wpisać historię. Nawet jeśli to trudna czy niewygodna opowieść.
„Wilcze Gardło. Od Wilka do Paryżewa” – wystawę można oglądać w Zamku Piastowskim (oddział Muzeum w Gliwicach) do 30 kwietnia 2025 roku.
Ekspozycji towarzyszyć będzie publikacja (katalog wystawy), prezentująca wyniki badań nad architekturą i społecznością osiedla, której premierę zaplanowano na wiosnę przyszłego roku.
Publikacja powstaje z dotacji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w ramach programu „Wspieranie działań muzealnych”.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Zabrze było jednym z pierwszych miejsc na Śląsku, obok Chorzowa i Rybnika, w którym zaczęto wydobywać węgiel. Pokłady leżały płytko, praktycznie wychodziły na powierzchnię – do dzisiaj można zobaczyć takie wychodnie. Z drugiej strony górnictwo w Zabrzu przestało funkcjonować stosunkowo szybko. Zostały duże środowiska pogórnicze, które chciały coś z tego zachować...
Nowa architektura w zabytkowym otoczeniu budzi często kontrowersje, niekiedy niechęć lub wrogość przeciętnego odbiorcy. Rażący wielu kontrast jest dziedzictwem funkcjonalistycznej rewolucji sprzed stulecia. Odpowiedzią na niego bywa zatem konserwatywna mimikra. Między tymi biegunami jest jednak wiele interesujących stadiów pośrednich. Zwykły...
Z Joanną Dudelewicz, zastępcą dyrektora Muzeum Getta Warszawskiego, o tym, jak skomplikowana historia budynku przełoży się na architekturę i aranżację przyszłej wystawy rozmawia Małgorzata Nieciecka-Mac. Odliczają Państwo miesiące do otwarcia muzeum? Pracujemy intensywnie. 18 kwietnia zeszłego roku, w ogrodzie dawnego...