Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Architekt Wojciech Wółkowski opowiada o przygotowanej na zlecenie NIKZ aktualizacji studium historyczno-urbanistycznego dla miasta Działdowa, oraz o tym, dlaczego to jest wzorcowym miastem, które powinno być pod specjalną ochroną.
Agata Jankowska
Razem z Narodowym Instytutem Konserwacji Zabytków stworzyliście projekt aktualizacji studium historyczno-urbanistycznego dla miasta Działdowa, zrobionego jeszcze w latach 80. Po co nam taki dokument?
Jakby nie oceniać PRL-u, większość zabytkowych miast otrzymała takie właśnie dokumenty, w których architekci, urbaniści, historycy sztuki opisywali daną miejscowość, analizowali historię, zbierali dawne plany, ikonografię, fotografie, pocztówki i wszystko, co było dostępne. Na tej podstawie w Państwowych Pracowniach Konserwacji Zabytków pisali wytyczne do późniejszych prac projektowych, które służyć miały ochronie tych zespołów. To solidna podstawa do działań konserwatorskich. Wprawdzie te prace nigdy się nie rozpoczęły, ale intelektualna podbudowana została wykonana. I my wróciliśmy do tego pomysłu. Chcieliśmy pogłębić, zaktualizować, przepisać na potrzeby nowych wyzwań i czasów oraz zaktualizować to, co kiedyś już wypracowano.
Czy na przestrzeni lat wiele się zmieniło?
Pod względem konserwatorskim w zasadzie nic. Większość tych wytycznych, które zostały napisane w latach 80. są ciągle aktualne. Jest właściwie tylko gorzej. Rozczarowująco – albo wręcz tragicznie – wypadły badania stanu zachowania tych obiektów. Przez 40 lat – tak jak zresztą w większości prowincjonalnych miast Polski – w Działdowie substancja zabytkowa ulegała dewastowaniu. Już wtedy zalecano pojedynczym budynkom przywrócić historyczną stolarkę okienną, poszycie dachu, wystrój elewacji. Dziś drewniane okna można policzyć na palcach może dwóch rąk. W 200 budynkach mieszkalnych i gospodarczych, które stoją na Starym Mieście, czyli z kilku tysięcy okien historycznych, oryginalnych zostało około dziesięciu.
Ale czy to wina konserwatora, że na to pozwolił? Czy wina ludzi, że nie pytali?
Jedno i drugie. Z tym, że ludzi można zrozumieć, bo działają we własnym interesie.
A gdzie służby konserwatorskie?
Od dawna pada pytanie – kto miałby się tym zająć?
Problemy są wielowarstwowe. Po pierwsze jest brak ochrony konserwatorskiej ze strony państwa. Co przez to rozumiem? Okazuje się, że w Działdowie na kilkadziesiąt budynków mieszkalnych, które pochodzą z końca wieku XVIII tylko 1 trafił do rejestru zabytków, czyli zyskały status obiektów chronionych przez państwo. Reszta jest ujęta jedynie w gminnej ewidencji.
Do tego rejestr jest kompletnie przypadkowy. Mamy np. kamienicę, która jest z okresu odbudowy po I wojnie światowej, ale około 2000 roku przeszła gruntowny remont. Dziś w zasadzie jest jedynie pustą skorupą, niemniej wpisaną do rejestru. Za to po drugiej stronie ulicy stoi dom XVIII-wieczny – z oryginalnymi stopami, więźbą dachową, piwnicami i sklepieniem, który wpisany jest jedynie do gminnej ewidencji. Gdzie tu logika?
To chyba problem całej polskiej prowincji.
Bo Wojewódzcy Konserwatorzy Zabytków działają w zasadzie w miastach wojewódzkich. Żeby to zmienić, trzeba by było poszerzyć kadrę. Póki co ochrona zabytków występuje tam, gdzie mamy konserwatora zabytków lub jego delegatury. W takim miejscu powinien być ktoś, kto tego na bieżąco pilnuje. Tymczasem z Olsztyna, pod który podlega Działdowo, pracownik konserwatora przyjeżdża raz w miesiącu lub nawet rzadziej, w dodatku na kilka godzin. Nie jest to oczywiście jego wina, bo obsługuje trzy powiaty. W miastach, gdzie są powoływani miejscy konserwatorzy zabytków, to jeszcze jakoś działa. Za to polska prowincja jest kompletnie nie chroniona, więc psujemy historyczny krajobraz, choć wbrew pozorom najciekawsze zjawiska polskiej architektury znajdują się właśnie tam. Wystarczy spojrzeć na polskie wpisy na Listę UNESCO to np. Kościoły Pokoju wcale nie są przecież w dużym ośrodku miejskim jak Wrocław, tylko w Świdnicy i Jaworze. Cerkwie drewniane, Krzemionki Opatowskie, które docenia świat – także są na prowincji. Na Dolnym Śląsku właściwie każde miasto jest nasycone zabytkami. Ale kto ma ich pilnować? Na prowincji nawet zapalonych aktywistów, którzy lobbowaliby za ocaleniem cennego dziedzictwa jest zdecydowanie mniej niż w dużych ośrodkach miejskich. Jeśli się znajdzie jeden świr, będzie uznany za szkodliwego idiotę.
A przecież w tym tkwi potencjał turystycznego rozwoju miasteczka, a nawet regionu.
Ten potencjał wciąż jest niedostrzegany, a na pewno nie w pełni wykorzystywany. Pociągiem z Warszawy do Działdowa jedzie się godzinę i dwadzieścia pięć minut. To sprawia, że miejsce doskonale nadaje się na wypad weekendowy dla mieszkańców stolicy. W Toskanii, Bretanii czy na zachodzie Niemiec właśnie takie miasteczka świetnie prosperują. Wszyscy wiedzą, że ich forma historyczna jest ich kapitałem i nikt ich nie lekceważy tylko dlatego, że są na prowincji.
Może po prostu potrzebna jest lepsza edukacja?
A kto miałby się tym zająć? Bibliotekarka? Nauczyciel? Ich też najpierw trzeba by przeszkolić. Koniecznością staje się wywołanie mody na docenianie zabytków wśród ogółu.
Tymczasem wielu ambitnych, którzy mogliby być liderami takiej zmiany, wyjeżdża do wielkich aglomeracji. I trudno się dziwić, bo jeśli ktoś poszedł na studia z zakresu konserwacji zabytków, co będzie mógł robić w niewielkim mieście, gdzie nie ma też dla niego rynku pracy? Niestety, problemem polskiej prowincji jest właśnie kompletny drenaż takiej kadry fachowej, która mogłaby wpływać nie tylko na kształt miasta, ale też poziom społecznej świadomości w dziedzinie zabytków.
Ta wizja jest katastroficzna! Na pewno mamy przykłady prowincjonalnych miasteczek, którym się udało.
Tak, na przykład Kazimierzowi Dolnemu się udało. Podobnie jak Lanckoronie. Podlasie też oparło się nadmiernemu zabudowaniu. Za to jednak odpowiadają w dużej mierze napływowi inteligenci z dużych miast, którzy zachwycili się tą prowincjonalną atmosferą, postanowili ją ochronić i tchnęli w nią życie. A potem lokalni politycy się nagle ocknęli, że można na tym zbić kapitał – także polityczny.
Nie popadajmy jednak w przesadę. Wiele polskich miasteczek naprawdę nie ma nic ciekawego do zaoferowania.
Nawet większość, bo z tej historycznej zabudowy zostały tam po cztery domy przy rynku. Ewentualnie wybrukowany kocimi łbami plac. Niestety. Wszystko dookoła jest styropianowym widmem postmodernizmu.
Ile mamy czasu, żeby podjąć działania podobne do tych w Działdowie, które pomogłyby odzyskać choć część zabytkowego charakteru?
Nie mamy czasu. To ginie w zastraszającym tempie. Na przykład robiliśmy kartę inwentaryzacyjną pięknych drzwi wejściowych do kamienicy z lat 20. Ale między sporządzeniem dokumentu a zrobieniem zdjęć, drzwi nagle zniknęły. I jest plastikowa tandeta. A drzwiami pewnie ktoś pali w kominku.
Ale tu jest proste rozwiązanie: można ukarać właściciela.
Ale kogo? Babcię rencistkę ukarać grzywną na pół miliona złotych? A zresztą budynku nawet nie ma w rejestrze zabytków, więc to jest „niska szkodliwość społeczna”. Ważniejsze jest, że czasem udaje się właścicieli edukować. Sam uczestniczyłem w pracach, w których konserwator, który nadzorował remont, zrobił badania kolorystyczne drzwi i odkrył, że w oryginale miały kolor miętowy. Właściciel stawał okoniem, bo chciał mieć normalne drzwi brązowe, jak wszyscy. Kto to widział, żeby drzwi nie były brązowe! Ale ostatecznie zastosował się do instrukcji. Drzwi zostały odtworzone i pomalowane na piękny, miętowy kolor. Właściciel ma w lokalu swoją firmę, której wizytówką, takim benchmarkiem, stały się właśnie kolorowe drzwi. Zyskał biznes, nazwisko właściciela i architektura. Ale na jedną taką historię jest stu majstrów budownictwa, którzy powiedzą: „Panie, wymień sobie na plastikowe”. Lokalni inżynierowie bez jakiegokolwiek wykształcenia w zakresie budynków zabytkowych zrobią „projekt” a architekt z dużego miasta oddalonego nawet o kilkaset kilometrów podpisze papiery i wszystko odbywa się w majestacie prawa.
Nawet jeśli właściciel ma wyczucie estetyki i wrażliwość w sercu, i przyjdzie mu do głowy np. zachować oryginalny tynk czy uratować bawole oka na dachu, fachowiec powie: „Panie, tego się nie da zrobić”. I efektowny szczegół dawnej architektury znika pod styropianem czy blachodachówką.
Wróćmy do Działdowa. Dlaczego akurat to miasto wybraliście jako modelowe? Co w nim jest niezwykłego?
Działdowo leży sobie w dawnym państwie krzyżackim i jak pozostałe 90 miast tamtego regionu zostało założone przez Krzyżaków. I byłoby nudnym, typowym miastem, gdyby nie kilka historycznych zdarzeń.
Historycy badający historię Królestwa Prus za rządów Fryderyka Wilhelma I zauważyli takie zjawisko, które się nazywa Retabilissement. Otóż władca wymyślił, żeby ten proces losowego zniszczenia wykorzystać do poprawy jakości zabudowań miejskich. Trzeba pamiętać, że w większości były to miejscowości z budownictwem szachulcowym lub drewnianym. A więc jak się paliły, to do fundamentów. To oznacza, że po pożarze mamy pusty plac i trochę wystających fundamentów oraz mury kościoła.
Są dwa takie idealne przykłady miast „uzdrowionych” przy okazji pożaru: Działdowo i Biskupiec koło Nowego Miasta Lubawskiego, kolejne ciekawe zresztą niechronione miasto. Po takim strawieniu ogniem przyjeżdżał konduktor, czyli budowniczy, który najpierw robił pomiar tych zgliszcz, a potem projektował na tym miejscu nowe, lepsze miasto – z prostymi ulicami, szerokimi doświetlonymi podwórzami i studniami w odpowiednich miejscach. Mamy zachowane dokumentacje nie tylko z tego pożaru, ale także właśnie z odbudowy. I to kompletną!
Problem był taki, że to było miasto należące do króla, który wprawdzie był w stanie zmusić do wyregulowania nowego układu, ale nie bardzo miał pieniądze na sfinansowanie odbudowy.
Pruski architekt zaprojektował znowu domy szkieletowe i jak nietrudno się domyślić, miasto znowu się spaliło, tym razem w roku 1794. Ale już tym razem sytuacja była zupełnie inna, bo w międzyczasie w państwie pruskim wymyślono powszechne obowiązkowe ubezpieczenie od ognia. A to oznaczało jedno: wreszcie były pieniądze na odbudowę. Jak już wiemy, miasto było królewskie, więc to władca zastrzegał sobie prawo do zrobienia projektów odbudowy. I mógł wymagać, bo miał pieniądze z kasy ogniowej. Tak dochodzimy do rozporządzenia dla krajowych mistrzów budowlanych, w którym są zapisane: wysokość kondygnacji, grubości ścian, układ okien, grubości belek stropowych, głębokości fundamentów. Mieszkańcy się zbuntowali, a król stwierdza, że jak nie chcą budować miasta według jego wytycznych, niech śpią w namiotach poza miastem. On nie zamierza uruchomić pieniędzy z kasy ogniowej. Przeżyło towarzystwo w namiotach jedną zimę i skruszało. I zgodziło się na odbudowę zgodnie ze zunifikowanym projektem z typowymi domami XVIII-wiecznymi. W ten sposób otrzymaliśmy idealne miasto barokowe, poprawione w swojej strukturze urbanistycznej już wcześniej, w 1733 roku. Ratusz, wszystkie domy, przytułek, wał dookoła miasta, pełna odbudowa kościoła. Pełen zestaw. I to przetrwało w niezmienionej prawie formie do roku 1914.
Przychodzi I wojna światowa…
…a wraz z nią armia rosyjska. Do czego te wojska są zdolne to my doskonale wiemy, bo jest to bardzo aktualny temat. Z czterech pierzei rynkowych dwie zostały kompletnie spalone. Zresztą na marginesie warto dodać, że Działdowo padło ofiarą jednego z pierwszych nalotów bombowych. No i znowu miasto się pali i jest w połowie zniszczone. I mamy powtórkę z rozrywki. W Prusach zniszczonych zostaje kilkanaście miast, które zajęła armia carska. To między innymi Nidzica, Szczytno, Ełk, Gołdap. I teraz państwo niemieckie sięga do wzoru sprzed 130 lat. Pojawiają się rekomendacje do odbudowy Prus Wschodnich i powołują się na sprawdzoną receptę z przeszłości: skoro miasto jest zniszczone to warto wykorzystać tę akcję zniszczenia do odnowy jego struktury. Ma być lepsze niż dotąd było. Dla całych Prus powołane zostały Urzędy Doradztwa Budowlanego, które zatwierdzały projekty, żeby nie było kombinowania na własną rękę i według swojego pomysłu. Założenie było takie, że projekty mają się odwoływać w swojej formie do architektury około 1800 roku. To już nowoczesne domy, ale odwołujące się do przeszłości: w detalu, układzie dachów, form gzymsu, stolarki okiennej.
W ramach owej akcji budowlane miasta pruskie „dostają” miasta partnerskie, które mają pomagać w ich odbudowie. Miastem partnerskim Działdowa był Charlottenburg, dziś piękna dzielnica Berlina. Z tego gestu „łączenia miast” wynika też fakt, że na wielu dachach położony jest… łupek skalny. Otóż miasto Meiningen, które leży w Turyngii w Niemczech, wpadło na pomysł, że skoro te Prusy Wschodnie takie biedne, to oni podarują im wagony łupka skalnego do krycia dachów. To są już w tej chwili ponad stuletnie dachy. Niestety, gdy zaczynają się sypać to w ich miejsce pojawia się blacha lub dachówka.
Dla smaczku opowieści pojawia się jeszcze jedna postać – Philipp Kahm. To człowiek, który po ukończeniu studiów architektonicznych jeszcze przed I wojną światową wyjeżdża do Ameryki Południowej. Gdy słyszy o zniszczeniach po wybuchu konfliktu – z pobudek patriotycznych – postanawia wrócić, by odbudować Prusy!
I tak – dzięki tej niezwykle pogmatwanej historii – w Działdowie mamy połowę miasta XVIII-wieczną, a drugą połowę – odbudowaną po I wojnie światowej jako kompletny zespół budynków. I cały ten kompleks jest unikatowy na skalę światową, a mimo to jest chroniony jedynie wpisem obszarowym układu urbanistycznego i to z bardzo przypadkowo wyznaczonymi granicami. Pojawił się nawet pomysł, do którego może warto wrócić, zgłoszenia miasta na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO jako przykładu odbudowy po I wojnie światowej razem z kilkoma ośrodkami z Polski Belgii Francji i Włoch.
Ale….
Po pierwsze, musiałaby w mieście Działdowie zakiełkować w ogóle myśl, że to co mają, jest cenne. Po drugie, taki sam pomysł musiałby pojawić się w Wojewódzkim Urzędzie Ochrony Zabytków w Olsztynie. Po trzecie wreszcie, ta sama myśl pewnie musiałaby zrodzić się w Warszawie. Dlatego wybraliśmy Działdowo, bo mamy do czynienia z absolutnym unikatem na skalę polską i europejską – w Polsce tylko Kalisz ma dobrze zachowane śródmieście z analogicznego okresu.
I co teraz będzie z tymi dokumentami, które przygotowaliście?
Drukujemy je i przekazujemy do Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Żeby wiedział, co ma. I trwamy w nadziei, że to doceni.
Wojciech Wółkowski – dr inż. architekt, pracownik naukowy Zakładu Architektury Polskiej Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. Autor opracowań badawczych i publikacji dotyczących dziejów budowlanych obiektów zabytkowych, m.in. zamków, pałaców i kościołów. Czynny również jako projektant zajmujący się m.in. zabytkową architekturą.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Architektura nowoczesna budzi od dłuższego czasu coraz większe zainteresowanie nie tylko specjalistów. Wiele popularnonaukowych, ale też społecznych i oddolnych działań – spacerów, spotkań, wykładów, wystaw, a nawet akcji protestacyjnych i happeningów, zwróciło uwagę szerokiej grupy osób użytkujących miasto, na wartość...
Z dr. Mikołajem Baliszewskim, kuratorem wystawy „Przebudzeni. Ruiny antyku i narodziny włoskiego renesansu” w Zamku Królewskim w Warszawie o odkryciu ciała i zachwycie odnalezionymi starożytnościami, od którego tak naprawdę zaczął się renesans. Oraz o zaskoczeniach. Bo część obiektów, które pokazane...
Wybieram się do sklepu filatelistycznego, który znajduje się po drugiej stronie ulicy, trzysta pięćdziesiąt metrów od mojego mieszkania. Wychodzę z kamienicy prosto na plan zdjęciowy historycznego serialu. Akcja dzieje się podczas II wojny światowej. Pełna scenografia i kostiumy. Aktorki w...