Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
O Archiwum Ringelbluma, bezcennym zbiorze wiedzy o życiu i zagładzie Żydów, opowiada autorka książki „Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci”, Marta Grzywacz.
Twoja książka powstała na podstawie dokumentów z Archiwum Ringelbluma?
Tak, to ogromny zbiór dokumentów
Nie mielibyśmy wiedzy o tym, jak żyli i jak umierali mieszkańcy getta warszawskiego, a także innych społeczności żydowskich, gdyby nie praca organizacji Oneg Szabat, która te wszystkie dokumenty zgromadziła. Bardzo szybko się jednak okazało, że jeśli chcę pisać o tej niezwykłej grupie ludzi, to muszę się pogodzić ze składaniem tej opowieści z okruchów informacji, bo archiwiści niemal w ogóle nie pisali o sobie.
Dlaczego?
Emanuelowi Ringelblumowi, inicjatorowi powstania Archiwum, zależało na tym, żeby relacje były przede wszystkim rzeczowe, prawdziwe i obiektywne. Dlatego nie chciał w Oneg Szabat dziennikarzy.
Uważał, że będą ubarwiać rzeczywistość. Co nie znaczy, że archiwiści zachowywali w swoich relacjach chłodny ton. Przeciwnie, pisali od serca i często dawało się wyczuć, że brakuje im słów, żeby opisać tragizm życia Żydów pod okupacją. Ale pisali głównie o losach innych ludzi, rzadziej o własnych. Na przykład Cecylia Słapakowa wykonała fantastyczną pracę – zebrała kilkanaście relacji kobiet, które opowiedziały jej o tym, jak walczyły, żeby utrzymać siebie i rodziny, jak szmuglowały, handlowały, pracowały ponad siły, sprzedawały własne ciała, a o sobie nie wspomina. Na szczęście były wyjątki. Rachela Auerbach, która prowadziła kuchnię ludową, trochę się przed nami odsłoniła. Pisała o miłości, czy raczej jej braku, o żalu z powodu przyjaciół, których nie udało jej się uratować, o strachu przed tym, co nadchodzi. Jej bardzo literackie dzienniki są osobiste, poruszające.
Dokumentacja rzeczywistości była życiową misją Ringelbluma?
Był z wykształcenia historykiem i od początku wojny zapisywał wszystko, co się wokół działo. I niemalże od razu zaczął gromadzić wokół siebie ludzi, którzy myśleli tak jak on. Uważał za ważne spisywanie faktów od razu, w czasie rzeczywistym, bo za moment przyjdą kolejne wydarzenia i te wcześniejsze okażą się mniej ważne, pójdą w zapomnienie. A zależało mu na tym, żeby wszystko kiedyś opublikować. Chciał także, żeby dokumentacja życia żydowskiej społeczności obejmowała wszystkie grupy społeczne. Uważał, że świadectwo ulicznego grajka czy złodziejaszka ma taką samą wagę, jak profesora uniwersytetu. Życie ma przecież wiele odcieni. W Żydowskim Instytucie Naukowym Jiwo w Wilnie, gdzie pojechał w 1926 roku, i gdzie włączył się w prace sekcji historycznej, nauczył się także pracy z ankietami, co przydało mu się w pracy nad Archiwum.
Miało znaczenie to, że reprezentował lewicowe poglądy? Właściwie deklarował się jako marksista.
Nie wiem, czy ta ideologia, której był do końca wierny, miała tu decydujące znaczenie. Ringelblumowi najbardziej zależało na wielogłosie. Nie było dla niego ważne, czy zgadzał się z osobą, której historię włączał do zbiorów, nie oceniał swoich rozmówców. Nie miało też dla niego znaczenia, czy ktoś mówi dobrze o swojej społeczności, czy nie. Cenił prostych ludzi, ale już w obliczu Zagłady sugerował, że trzeba ratować przede wszystkim intelektualistów, bo to oni są sercem narodu niezbędnym, by go odbudować.
W 1940 roku Ringelblum razem z najbliższymi współpracownikami tworzy organizację społeczną Oneg Szabat (Radość Soboty). To ona ma zająć się pracą nad Archiwum.
Ringelblum szybko zdał sobie sprawę, że opisywanie okupacyjnej rzeczywistości to nie jest zadanie dla jednego czlowieka, dlatego zebrał wokół siebie grupę osób, na których mógł polegać, również pod względem merytorycznym.
Niemniej bardziej prawdopodobne wydaje się spotkanie październikowe, bo od tej chwili w dokumentacji finansowej prowadzonej przez Menachema Mendela Kohna pojawiają się pierwsze zapisy o honorariach dla osób współpracujących z Oneg Szabat.
W Żydowskim Instytucie Historycznym elementem wystawy stałej poświęconej Archiwum jest symboliczny stół Oneg Szabat. Znajdujące się tam informacje na temat członków organizacji pokazują, jak różnorodna to była grupa.
Ringelblum namówił do współpracy osoby o różnych poglądach, zawodach, w różnym wieku. Właśnie na tej wielobarwności bardzo mu zależało, stąd w Oneg Szabat nauczyciele i literaci, ekonomiści i filantropi, działacze społeczni od prawa do lewa, osoby religijne i niereligijne. Wszystkich połączyła idea tworzenia i zbierania dokumentów, które miały pokazać żydowską społeczność pod okupacją. Oneg Szabat właściwie nie miało hierarchii – Ringelblum, Gutkowski czy Wasser stanowili trzon organizacji, ale zadania poszczególnych członków się przenikały. Grupę tworzyło około 60 osób, ale tylko kilkanaście miało świadomość całego przedsięwzięcia. Niektórzy byli proszeni o przygotowanie relacji, ale nie mieli wiedzy, w jakim celu to robią, nie wiedzieli więc, że współpracują z Oneg Szabat. Nie znali się też nawzajem – Rachela Auerbach zanotowała, że była u niej Cecylia Słapakowa i szczegółowo wypytywała o jakieś wydarzenie, co pozwoliło Racheli przypuszczać, że Cecylia także pracuje dla Oneg Szabat.
Stół w siedzibie ŻIH-u jest symboliczny – powstał przy okazji tworzenia wystawy stałej poświęconej Oneg Szabat, a także dlatego, że choć członkowie organizacji spotykali się w siedzibie Wielkiej Biblioteki Judaistycznej, wszyscy razem przy stole nigdy nie zasiedli.
Żywiołem Emmanuela Ringelbluma, oprócz zapisywania historii, była działalność społeczna. Jak piszesz w książce, uważał, że Żydzi nie mogą tworzyć rozdrobnionych grup, muszą być jednym organizmem. Tylko wtedy będą w stanie przetrwać.
Właściwie od początku okupacji Żydzi zaczynają się organizować. Powstają organizacje pomocowe, zbierane są fundusze na pomoc biedniejszym. Żydowska Samopomoc Społeczna (ŻSS) działa zresztą za zgodą Niemców. Jej istnienie jest dla nich wygodne. Nie tylko Żydzi sami sobie zorganizują i opłacają pomoc, ale jeszcze Niemcy zyskają dobrą opinię w oczach międzynarodowej opinii publicznej. Jako działacz ŻSS Ringelblum był odpowiedzialny między innymi za komitety domowe, niewielkie sąsiedzkie struktury, które powstawały w poszczególnych kamienicach, żeby ludzie nawzajem mogli się wspierać.
A jak ktoś nie chciał angażować się w pomaganie innym?
Był piętnowany. Na klatach schodowych wywieszano informacje, że ten czy ów jest „wredną świnią”, bo uchyla się od pomocy. Do mieszkań bogatszych Żydów wprowadzano uchodźców, na przykład wieloosobową rodzinę, i był to bardzo skuteczny szantaż. Lokatorzy mieszkania błyskawicznie płacili za pozbycie się niechcianych gości. Od razu na początku okupacji zaczęły powstawać kuchnie ludowe, które oferowały posiłki niezamożnym mieszkańcom getta. Poza tym Żydów w Europie wspierali Żydzi amerykańscy. ŻSS mogła działać w dużej mierze dzięki amerykańskiej organizacji pomocowej Joint, która finansowała także częściowo Oneg Szabat. Do pomocowej kasy dokładali się także bogaci mieszkańcy getta, choć ci zdecydowanie mniej chętnie. Często trzeba ich do tego motywować. Szefowie polskiego oddziału Jointu – Icchak Giterman i Dawid Guzik wpadli na pomysł, żeby nakłaniać bogaczy do udzielania Jointowi pożyczek, które po wojnie miała im zwrócić centrala w Stanach. Ale byli i tacy, jak Menachem Mendel Kohn czy Szmuel Winter, którzy dzielili się majątkiem z własnej woli. O ile jednak ŻSS jakoś radziła sobie na początku wojny, to z czasem okazało się, że pieniędzy nie wystarczy, żeby utrzymać przy życiu wszystkich potrzebujących.
Ta dobrze zorganizowana samopomoc wynikała z powszechnego przekonania, że okupację i getto trzeba jakoś przeżyć. Ale przychodzi moment, w którym pojawia się świadomość Zagłady. Chyba taką cezurą staje się samobójstwo Adama Czerniakowa, szefa Judenratu w getcie.
Przynajmniej do części mieszkańców getta ta świadomość docierała wcześniej. Choćby z powodu głodu. Rachela Auerbach powiedziała kiedyś, że Żydów czeka śmierć na raty. Do getta docierali także wysłannicy z Kresów, którzy donosili o mordach w Ponarach, w Słonimiu, w innych miejscowościach. Ale
wielu nie chciało wierzyć, że wszystkich Żydów czeka śmierć, nawet wtedy, gdy w lipcu 1942 roku zaczyna się Wielka Akcja
i niemal od razu Czerniaków, który miał przygotować kolejny transport do Treblinki – tym razem dzieci, popełnia samobójstwo. Nawet wtedy część ludzi sądzi, że jedzie na wschód do pracy, bo przecież Niemcy wyposażyli ich na drogę w chleb i marmoladę. Złudzeń nie mają raczej ci, którzy pełnią w hierarchii społecznej kierownicze funkcje. Tym bardziej, że do getta udaje się przedostać uciekinierom z obozów. Z Chełmna nad Nerem, potem z Treblinki. Już wiadomo, co się tam dzieje. Oneg Szabat publikuje na ten temat raporty, które są przekazywane do Londynu, ale Zachód nie reaguje.
Ringelblum nie ma szacunku dla gestu Czerniakowa. Uważa, że zamiast się zabijać, powinien wzywać do walki.
Zapomina, że część jego własnego środowiska też nie wie, co robić, jest bierna i nie wzywa do oporu. Bliski współpracownik Ringelbluma, Izrael Lichtenstejn jest wściekły, mówi:
powinniśmy się rzucić na mury z nożami, z siekierami. Róbmy coś, walczmy, nie dajmy się prowadzić na rzeź. Podobnie uważają młodzi Żydzi, którzy później staną się członkami Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB).
A Rigelblum zachowuje wstrzemięźliwość. Jednak jego opinię o Czerniakowie determinuje niechęć, którą zawsze wobec niego odczuwał. Bo mówił po polsku, bo się zasymilował, bo przewodził skorumpowanej organizacji, za taką wielu Żydów uznawała Judenrat. Ale brak sympatii dla Czerniakowa nie przeszkodziła Ringelblumowi w zwróceniu się do Felicji Czerniaków z pytaniem o dzienniki jej męża. Chciał je pozyskać dla Archiwum, ale spotkał się z odmową.
Dlaczego jidysz był dla Ringelbluma tak ważny?
Własny język był według niego drogą do zachowania tożsamości i kultury. Zależało mu na tym, żeby zedrzeć z jidysz łatkę pogardzanego żargonu, żeby był to język, którym posługiwaliby się także intelektualiści. Bardzo się cieszył, gdy ktoś chciał się uczyć jidysz, bo getto, szczególnie młodzi ludzie, mówiło głównie po polsku.
Świadomość, że Żydów już nic dobrego nie czeka, spowodowała, że Ringelblum zaczął planować ukrycie Archiwum?
Wszystko działo się bardzo szybko. Wielka Akcja zaczęła się 22 lipca – tysiące ludzi trafiało na Umschlagplatz. Ringelblum tam bywał – jako działacz społeczny miał prawo wchodzić na zamknięty teren, rozdawał chleb i marmoladę, widział, co się dzieje. Dlatego na jednym z zebrań Oneg Szabat, pod koniec lipca, podjęto decyzję o ukryciu Archiwum.
Skrytkę w piwnicy szkoły przy Nowolipki 68 przygotowali dawny dyrektor i nauczyciel Izrael Lichtensztajn oraz jego dwaj uczniowie: 19-letni Dawid Graber i 18-letni Nachum Grzywacz. W księdze kasowej Oneg Szabat zapisany jest wydatek na blacharza, który prawdopodobnie miał przygotować metalowe skrzynki.
To w nich ostatecznie ukryto bezcenne dokumenty. Możemy sobie wyobrazić, jakie to było tempo. Wielka akcja zaczyna się 22 lipca, a 3 sierpnia Archiwum zostaje ukryte. A przecież trzeba było zebrać dokumenty, które znajdowały się często w mieszkaniach archiwistów. Stąd prawdopodobnie zapis w księdze kasowej o wydatku na rikszę dla Ringelbluma, który jeździł po getcie i odwiedzał mieszkania archiwistów.
Drugą część Archiwum ukryto kilka miesięcy później.
Ukryto ją, kiedy getto było już zredukowane do formy szczątkowej, czyli do szopów oddzielonych od siebie drutami i płotami. Mimo tych trudnych, właściwie niemożliwych do życia warunków, Oneg Szabat nadal działała i wciąż tworzyła Archiwum Getta Warszawskiego. Wielu jej członków zginęło w Treblince, jednak ci, którzy zostali, pisali kolejne relacje, wspomnienia, zbierali plakaty, obwieszczenia, utwory literackie, raporty. W styczniu 1943 roku Niemcy podjęli jednak kolejną próbę likwidacji getta. Ku swojemu zaskoczeniu, spotkali się z oporem. Ludzie nie mieli już żadnych złudzeń, co ich czeka. Krótko potem, na początku lutego, zakopano drugą część Archiwum. W dwóch bańkach po mleku. I także przy Nowolipki 68. Tym razem nie wiemy, kto to zrobił. Być może sam Lichtensztajn, bo jego dwaj uczniowie już wówczas nie żyli.
Przez lata trwała dyskusja, czy istniała także trzecia część Archiwum.
Takie domysły wynikały m.in. z treści listu Ringelbluma do przyjaciela Adolfa Bermana. Ringelblum pisze w nim, że skrzynek było 20. A wiemy, że znaleziono tylko 10. Ringelblum wspominał też o zakopaniu dokumentów, których potem nie odnaleziono. Hersz Wasser, jego bliski współpracownik, mówił, że Archiwum zakopano przy Świętojerskiej 34, w dawnym szopie szczotkarzy. Podczas przeszukiwania ruin budynku znaleziono tylko kilka zwęglonych kartek z dziennika Szmuela Wintera.
Ostatecznie znaleziono dwie części Archiwum – skrzynki w 1946 roku i bańki w 1950, obie przy Nowolipki 68.
Kiedy Ringelblum zmienił stosunek do zbrojnego oporu?
Po styczniowej akcji likwidacyjnej stwierdził, że nie ma na co czekać. Równie dobrze można więc było umrzeć z bronią w ręku. Wiemy, że odwiedzał kwatery Żydowskiej Organizacji Bojowej i Żydowskiego Związku Wojskowego i był pod wrażeniem tego, jak wszystko jest zorganizowane. Jednocześnie zdecydował się razem z żoną Judytą i synem Urim opuścić getto i ukryć po aryjskiej stronie. Jego kryjówka, nazywana „Krysią”, znajdowała się przy ul. Grójeckiej w Warszawie.
„Krysia” została wydana Niemcom. Wcześniej uznawano, że zrobiła to kochanka ogrodnika Wolskiego – to na terenie jego ogrodu znajdował się podziemny bunkier. Potem okazało, że donosicielem był ktoś inny. Która z tych wersji jest prawdziwa?
Kiedy książka była już właściwie napisana, w 80. rocznicę śmierci Ringelbluma przeprowadziłam wywiad z prof. Janem Grabowskim dla „Newsweeka”. W tej rozmowie padło zdanie, że po tylu latach nadal nie wiemy na pewno, kto wydał bunkier „Krysia”. Po publikacji napisał do mnie historyk z zamiłowania, pan Adrian Sandak z informacją, że przypadkiem odkrył, kto to zrobił. Otóż zbierając w IPN dokumenty do książki, trafił na meldunek AK, w którym jeden dowódca pisze do drugiego, że otrzymał informację o odkryciu przez Niemców bunkra przy ulicy Grójeckiej, gdzie złapano kilkudziesięciu Żydów. Doniósł niejaki Marian Nowicki, który dostał za to 38 tysięcy złotych nagrody. Nie wiemy, kim był ten człowiek. Prawdopodobnie pracownikiem budowlanym, który dla zysku przekazał informację o ukrywających się Żydach do polskiego oddziału Kripo, czyli policji kryminalnej.
Ringelblum, jego żona i syn, pozostali ukrywający się oraz rodzina Wolskich zostali rozstrzelani na Pawiaku.
Swoją książkę zadedykowałaś Nachumowi Grzywaczowi.
Kiedy kilkanaście lat temu pisałam artykuł o Archiwum Ringelbluma, tych dwóch nastolatków, którzy pomagali zakopać pierwszą część Archiwum, zwróciło moją uwagę. Obaj zostawili w skrzynkach swoje „testamenty” dla potomnych. Słowa Dawida Grabera: „To, czego nie mogliśmy wykrzyczeć światu, zakopaliśmy w ziemi”, stały się mottem wystawy stałej poświęconej Archiwum Ringelbluma w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Nachum, który z powodu zbieżności naszych nazwisk wydawał mi się bliski, napisał: „Nie znam swojego losu, ale pamiętajcie, nazywam się Nachum Grzywacz”. Dlatego postanowiłam zadedykować mu swoją książkę.
Panią Martę Grzywacz przepraszamy za pierwotne opublikowanie wywiadu w wersji przed autoryzacją.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!