Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Jak się trafia na zabytek? Chyba jedynie w ten sposób, że człowiek doznaje opętania i w miejscu, które kiedyś pełniło zupełnie inne, publiczne funkcje, widzi nagle dla siebie szansę na nowe, szczęśliwe i całkiem prywatne życie.
W 2021 roku kupiłam zabytkowy dworzec kolejowy pod Golubiem-Dobrzyniem i wyprowadziłam się z Warszawy, gdzie mieszkałam od matury, gdzie urodziły się moje dzieci i gdzie miałam swój cały świat. Ponieważ ogłosiłam radosną nowinę w mediach społecznościowych, doświadczyłam bardzo żywej reakcji świata. Wiele osób było zaskoczonych moją decyzją, niektórzy wręcz byli oburzeni albo wyrażali troskę poprzez zapytanie, czy aby nie postradałam rozumu. A ja jedynie w pandemicznym czasie postanowiłam znaleźć miejsce, gdzie wraz z rodziną będę mieć dla siebie trochę więcej przestrzeni i swobody.
Całkiem szczęśliwie żyliśmy zawsze w mieście, na Starym Mokotowie, znałam tam każdy zakręt, każdy kamień, pozdrawiałam ludzi na ulicy co krok, wszystko było znajome, ukochane. Moje dzieci miały szkołę pod domem. Nasze mieszkanie było bardzo oryginalne, mieściło się na parterze w przedwojennej kamienicy, miało imponujący salon z oknami na podwójną wysokość i małe sypialnie na górze. Mama mieszkała blisko, potem zamieszkała z nami. Wnuczka oddała babci swój pokój, ja oddałam pokój córce i przeniosłam się do pokoju z babcią i z balkonem. Zasypiałam, słuchając pompy materaca antyodleżynowego oraz odgłosów z nocnego klubu obok. Nastoletni syn zamieszkał w przejściu między babcią i mamą a siostrą. Potem zaczęła się pandemia. Potem tata dzieci, który dotąd mieszkał niedaleko, wyjechał do Gdańska. Potem przeżyliśmy pandemiczne lato w mieście, szczyt klaustrofobii. To wtedy postanowiłam, że wakacje kolejnego roku spędzimy blisko przyrody, na świeżym powietrzu, że będziemy wystawiać twarze do słońca, czuć wiatr i trawę pod stopami. Co będzie poza tym, zobaczymy. Rozpoczęłam poszukiwania…
Nie szukałam leśniczówki czy domu w głuszy. Dzieci mają szkołę, do której muszą dojechać, ja też wyjeżdżam do pracy do innych miast, a do mamy w razie czego musi przyjechać karetka. W pobliżu powinny być przystanek autobusowy i porządna droga. Pandemia to był czas, kiedy ludzie niechętnie się spotykali, więc wielu siedlisk nie mogłam obejrzeć. Intuicyjnie szukałam czegoś nietypowego: zakochałam się (na chwilę) w młynie na Mazurach, spoglądałam na ogłoszenia przerobionych stodół, kościołów, wież ciśnień. W sieci wpadłam na ogłoszenie pana Stefana – 120-letni pruski dworzec kolejowy zaadaptowany na dom. To dzięki panu Stefanowi, lokalnemu entuzjaście renowacji ruin, dworzec-dom był już w ofercie z prądem, plastikowymi oknami, rynnami, tarasem i ogrodem. Poza tym wykończenie mieszkania było… szokująco oryginalne, w pokojach w kolorze budyniu z łososia rozmieszczono kolorowe mozaiki i antyczne kolumny, każdy kawałek ściany był zajęty przez landszafty, łazienki opowiadały egipskie historie, wszystko zupełnie nie w moim stylu. Natomiast przestrzeń była na tyle duża i dawała tyle możliwości aranżacji, że pośród estetycznego chaosu i obfitości zobaczyłam szansę na to, że cała moja rodzina może znaleźć tu swoje miejsce na ziemi.
Już podczas pierwszej wizyty w dawnym magazynie – za czasów pana Stefana będącym reprezentacyjnym salonem – widziałam kuchnię z industrialnym okapem kupionym wraz z wielkim stołem od kolegi, który wskutek pandemii zamykał swoją warszawską restaurację. Widziałam wyspę kuchenną, o której zawsze marzyłam, wielkie drzwi na werandę, ekscentryczną, teatralną tapetę i garażowe oświetlenie. Wiedziałam, że chcę przywrócić obiektowi jego „kolejowy” charakter, a jednocześnie stworzyć tu swoistą scenografię z eklektycznymi elementami: witryną po babci, kolekcją książek kulinarnych na czerwonych półkach, radziecką maszyną do pisania, pamiątką po ojcu. Widziałam moje studio z oknami na trzy strony świata i zdawałam sobie sprawę z konieczności ukrycia kolumn w ściankach – ku spodziewanej radości przyszłych pokoleń „archeologów”. Widziałam ujednolicony, szary korytarz z biało-czarnym linoleum na podłodze. Wielu rzeczy oczywiście nie widziałam, nie przewidywałam budżetowo i nie miałam pojęcia, w co właściwie się ładuję.
Remont był dla mnie kwintesencją transformacji i radosnego aktu tworzenia. Oczywiście obok tego było spanie w łóżku z widokiem na plątaninę rur kanalizacyjnych albo decyzja o umieszczeniu niechodzącej osoby na tapczanie wśród stu kartonów, ale to mieściło się w obszarze nieprzewidzianych i nieuchronnych komplikacji, trudności, które po prostu trzeba pokonać, aby dobrnąć do celu.
– Kiedyś robiono tu załadunki buraków, które wysyłano do cukrowni w Chełmży. Były też rozładunki wytłoków, to taki odpad po burakach. Tu była wyładownia i rampa – pan Witek Kostrzewa pokazuje na moją werandę. Nasze życie tutaj nie byłoby możliwe, gdyby nie on. Emerytowany pracownik kolei, mieszkaniec wsi „od zawsze”. Pomaga przy piecu, przy koszeniu trawy. Pomaga, gdy pęknie rura, w naszej szklarni sadzi pomidory. Teraz pokazuje na domek ledwo widoczny wśród drzew mojego sadu: – Tam znajdowała się nastawnia. Dalej były semafory: wjazdowy i wyjazdowy. Stacja musi mieć i ten, i ten, żeby była stacją, bo jak nie ma semaforów, to jest tylko posterunek. Tu, gdzie pani ma studio, pracował dyżurny, który zawiadywał ruchem. Na górze mieszkał zawiadowca stacji, nazywał się Sałyga. On rządził stacją, zamawiał wagony, przyjmował, musiał tu być cały czas. Tu był ruch, że hej! A kasjerka w wolnym czasie musiała plewić teren. Jak by zawiadowca widział, że gdzieś na peronie zielsko rośnie, to by szału dostał. Musiało być czyściutko – pan Witek wszystko pamięta, nawet to, że w mojej obecnej pralni znajdowała się kasa a w sypialni poczekalnia. – Pracował tu jeszcze obchodowy. Sprawdzał tory, czyli czy śruba nie jest luźna, bo wtedy tory były skręcane. Miał swój odcinek i musiał chodzić.
Na pierwszym piętrze moją radością jest odrestaurowana 120-letnia podłoga, chodzenie po tych deskach daje ciepło i poczucie bezpieczeństwa, choć przecież są trochę krzywe i gdzieniegdzie poplamione
Monika Kucia
Ja przejęłam już gotowy dom. Zrobiony przeze mnie remont nie był generalny, dotyczył jedynie estetyki oraz funkcjonalności. Chciałam, żeby każde z nas – moje dzieci, moja mama i ja – miał swoją część, urządzoną po swojemu. W tym celu do współpracy zaprosiłam architektkę Paulinę Bąk, która dopasowywała dworzec do naszych potrzeb. Rozmawiałam także z dziećmi o ich wyobrażeniach potrzebnej im przestrzeni. Uznałam, że skoro i tak robię adaptację, również oni mogą wziąć udział w twórczym procesie tworzenia swojego miejsca do życia. Dzięki temu powstała np. najdziwniejsza skrzynkowa sypialnia-domek wybudowana w miejscu, gdzie przedtem stał piec kaflowy. Wnętrze tego domku jest pomalowane na czarno i oklejone ledowymi taśmami zaznaczającymi krawędzie ścian. W środku stoi piętrowe łóżko mojej 14-letniej córki. Ikeowa drabinka bezplanowo, ale idealnie wpisała się w otwarty otwór drzwiowy.
Przy pierwszej wizycie na dworcu dzieci pokłóciły się o tzw. pokój “sekretny”, który pan Stefan odkrył w czasie remontu i który ostatecznie przejęła córka. Przeznaczyła go na swoją pracownię. Wcale się nie dziwię, bo izolacja, skośne ściany i okno z widokiem na kasztanowiec, hortensję i morwę sprzyjają skupieniu. Syn dostał całe poddasze, otwarte, wysokie, jasne. Udało się całkowicie odkryć stare belki, zabezpieczyć je i pokazać w pełnej krasie. Podłoga była w opłakanym stanie, zdecydowałam się więc na płyty OSB zabezpieczone lakierem. Uznałam, że lepsze drewno w wiórach niż panele drewno udające. Na pierwszym piętrze moją radością jest odrestaurowana 120-letnia podłoga, chodzenie po tych deskach daje ciepło i poczucie bezpieczeństwa, choć przecież są trochę krzywe i gdzieniegdzie poplamione. W ramach uhonorowania historii pozostawiłam także dwa stare progi na parterze, mają wyjątkowe barwy, przetarcia, urodę. Podobnie jak stare drzwi oraz piece, które zbudował już pan Stefan i które poza jednym są nieczynne, ale wnoszą do wnętrza dużo przytulności i piękna. Uznałam, że najlepiej ich okazałość zaprezentuje się na tle białych ścian, jedynie potężny zielony piec został “wtopiony” w zieloną ścianę (uznałam, że skoro to tylko jedna ściana, pozwolę sobie na farbę Benjamina Moore’a). Na tę ścianę można zsunąć ekran i oglądać filmy z projektora. Chciałam, żebyśmy żyli tu z rozmachem.
Rozmach dotyczy zresztą nie tylko samego dworca, ale także jego otoczenia. Na stacji przeładunkowej rośnie sad. Dawne szalety zmieniły się w budynek gospodarczy, za nimi jest mały warzywniak i szklarnia, a obok kompostownik, na którym przetwarzają się substancje organiczne oraz pomysły na przyszłe wykorzystanie i tego budynku. Jeszcze w XX wieku zawiadowca trzymał tam świniaka i kury, co jest pomysłem równie pociągającym, co pracochłonnym. Po kilku doświadczeniach gospodarskich jestem już ostrożniejsza. (…)
Pełen tekst w najnowszym numerze 7/2023 kwartalnika “Spotkania z Zabytkami”, dostępnym na rynku
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Ten jeden z najcenniejszych zabytków województwa podlaskiego trwa niewzruszenie w krajobrazie miasta od pięciuset lat, stanowiąc do dzisiaj ważny ośrodek życia duchowego społeczności prawosławnej regionu. Klasztor (dalej zwany monasterem) przyciąga rokrocznie tysiące turystów, równolegle jest miejscem kultu i siedzibą lokalnej...
Przyjęcia, polowania, pikniki i uroczyste kolacje odbywały się w pałacach w Ostromecku regularnie. Pamięć o nich przechowują sala balowa, przestronne jadalnie z widokiem na park oraz stara kuchnia mieszcząca się w przyziemiu. Popękana posadzka w kolorze bieli i błękitu świadczy...
Polaków zawsze fascynował i przyciągał Wielki Stepów, „suchego przestwór oceanu”, z którego zachodnimi rubieżami nasi przodkowie stykali się na Kresach. Znalazło to wyraz także w archeologicznych badaniach starożytnych ludów koczowniczych, Scytów i Sarmatów. Wybitnymi przedstawicielami tej szkoły badawczej byli uczeni...