Królewska Kopalnia Soli w Wieliczce
Obiekty UNESCO

Królewska Kopalnia Soli w Wieliczce

Z tego artykułu dowiesz się:
  • co robili pierwsi fotografowie, by unieruchomić klientów
  • czemu lampa błyskowa była niebezpieczna
  • jaki procent wpływów skarbca królewskiego w XIV wieku przynosiła sprzedaż soli

Nieważne, od kiedy liczyć oficjalne powstanie fotografii: czy (jak się najczęściej przyjmuje) od ogłoszenia wynalazku dagerotypii w 1839 roku

– kiedy François Arago przedstawił francuskiej Akademii Nauk wynalazek Nicéphore’a Niépce’a i Louisa Jacquesa Mandé Daguerre’a jako pomysł wyłącznie tego drugiego, na zawsze zakłamując historię medium,

czy też od 1841 roku, kiedy na wyspach brytyjskich William Fox Talbot opatentował pierwszą technikę negatywową – kalotypię,
czy też sporo wcześniej, od 1826 roku, kiedy Nicéphore Niépce wykonał pierwsze zachowane zdjęcie, przedstawiające widok z okna w Le Gras,

tonące w niedopowiedzeniach, bardzo ziarniste zdjęcie, naświetlane przez co najmniej osiem godzin: cienie rzutowane przez widoczne budynki padają od lewej do prawej i od prawej do lewej strony, między początkiem a końcem naświetlania musiał więc minąć cały dzień. Niektórzy sądzą, że ten fotograficzny inkunabuł był naświetlany aż trzy doby, nie dochowały się jednak żadne informacje, można więc tylko fantazjować.

Fot. Nicéphore Niépce / domena publiczna
Królewska Kopalnia Soli w Wieliczce
Widok z okna w Le Gras (pierwsze na świecie, zachowane zdjęcie)

Więcej światła!

Pierwsze lata fotografii to brodzenie w ciemnościach. Światła było fotografom ciągle za mało,

czasy naświetlania były tak długie, że nie dało się nie tylko sfotografować człowieka czy zwierzęcia w ruchu, ale nawet człowieka spokojnie siedzącego

Stąd, opisane już gdzie indziej, całe urządzenie i całe to oprzyrządowanie wczesnego atelier fotograficznego: zakłady najczęściej mieściły się w podwórzach kamienic z bezpośrednim dostępem do światła albo na ich najwyższych kondygnacjach. Przynajmniej jedna ściana składała się wyłącznie z okien, światłem sterowano przez system zasłon.

Żeby unieruchomić klientów, stosowano mało wyrafinowane trzymadła, składające się z ciężkiej podstawy, pręta i regulowanego metalowego zagłówka.

Były różnej wysokości, przeznaczone dla modeli pozujących w fotelu albo stojących, osobne dla dzieci i dorosłych.

Wczesne zdjęcia miast są właściwie pejzażami miast duchów, całkowicie pustymi, jakby ulice i domy wymiotła jakaś straszna siła rodem z filmu o zabójczych kosmitach:

nawet jeśli byli tam jacyś przechodnie, naświetlanie kadru trwało tak długo, że w najlepszym razie została po nich tylko niewyraźna smuga. Prawdziwą nowinką, zapisywaną z dumą na odwrocie kartoników firmowych wielu zakładów fotograficznych (oraz w anonsach prasowych) była informacja, że fotografie „wykonywa się niezależnie od pogody”. Znaczyło to tyle, że technika fotograficzna poszła do przodu, negatywy stały się czulsze, już nie było trzeba tego zalewu światła słonecznego, żeby zdjęcie było udane. Dokonał się postęp, nie oznaczał od jednak absolutnego zwycięstwa nad ciemnością:

w połowie XIX wieku całe strefy życia pozostawały poza zasięgiem fotografii, właśnie ze względu na jej niemoc wobec mroku. Średni czas naświetlania zdjęcia wynosił wtedy pół minuty: 30 długich sekund, podczas których model mógł mrugnąć, kichnąć, poruszyć ręką

– i cała praca fotografa i tzw. pozera (czyli komponującego zdjęcie) szła na marne. Prawdziwym przełomem okazał się wynalazek lampy błyskowej: to ona pozwoliła fotografii robić zdjęcia w zwykłych, nieatelierowych wnętrzach, a także – niemal od razu – zejść pod ziemię, gdzie światło, o ile w ogóle było jakieś, było nadzwyczaj skąpe. Lampa błyskowa stała się dziś przedmiotem powszechnego użytku, jest wbudowana w każdy smartfon, może służyć jako latarka: jest tak powszechna, że niezauważalna, choć obecna w każdej kieszeni czy torebce. To jej zminiaturyzowana, bezpieczna i przezroczysta wersja, obojętna użytkownikom, niewzbudzająca najmniejszego zainteresowania: blade oczko na tylnej obudowie aparatu. Kiedy jednak wchodziła do użytku, była wynalazkiem przyjętym co prawda z podnieceniem, ale wręcz niebezpiecznym:

żeby doświetlić zdjęcie, trzeba było użyć mieszanki magnezu, chloranu potasu i antymonu,

wynalazku dwóch chemików niemieckich, Adolfa Mieetkego i Johannesa Gaedickego. Proszki błyskowe można było kupić już gotowe, porcjowane przez zakłady produkujące całe instrumentarium fotograficzne, należało je tylko wysypać na metalową podstawkę z rączką i podpalić. Silnemu błyskowi towarzyszył głośny wybuch, chmura dymu rozpływała się w powietrzu, fotografowie nieraz doznawali urazów, kiedy drobiny substancji wybuchowej (tej samej, którą stosuje się w sztucznych ogniach) parzyły im dłonie albo twarz. Dopiero połowa lat 20. XX wieku przyniesie elektryczny przełom: pierwsze jednorazowe żarówki wynalazł kolejny niemiecki naukowiec, Paul Vierkötter, wkrótce potem jego rodak Johannes Ostermeyer opatentuje ten ulepszony przez siebie wynalazek. W 1927 roku brytyjska firma General Electric wypuści na rynek żarówki błyskowe Sashalite – wewnątrz szklanej bańki znajdowało się włókno aluminiowe. Istniały także inne systemy, równie delikatne i jednorazowe, w których żarówka zawierała tlen i rozciągnięte między metalowymi drucikami włókno magnezowe, które po odpaleniu były tak gorące, że należało odczekać dłuższą chwilę, zanim można było ich dotykać. Bezpieczniejsze i trwalsze okazały się włókna cyrkonowe, które wyparły magnez. Można byłoby pomyśleć, że od żarówek do znanej dziś lampy błyskowej droga niedaleka, jednak dopiero w latach 40. powstały pierwsze flesze elektroniczne, w których źródłem światła był gaz elektroluminescencyjny wzbudzany przez impuls elektryczny. To lampa błyskowa, którą przetrwała do dziś, choć fotoamatorzy aż do lat 70. ubiegłego wieku musieli zadowolić się zmodyfikowaną wersją żarówki jednorazowej: w 1960 roku firma Kodak wprowadziła swój własny, opatentowany system znany jako Flashcubes lub Magicubes. Była to maleńka kostka plastikowa czterokrotnego użytku montowana na aparacie, po każdym użyciu należało ją przekręcić w poziomie o 90 stopni. Dopiero wprowadzenie smartfonów wymusiło na producentach dalszą miniaturyzację sprzętu: dlatego też lampy błyskowe w telefonach korzystają z komórek LED.

Miłośnik przodków

Fot. Władysław Gargul / Muzeum Żup Krakowskich
Królewska Kopalnia Soli w Wieliczce
Władysław Gargul, autoportret, Wieliczka, ok. 1920 r.

Na razie jest jednak drugie, może trzecie dziesięciolecie ubiegłego wieku i ambitny właściciel zakładu fotograficznego z Bochni z filiami w Zakopanem, Brzesku i Wieliczce, cieszący się nadanym w 1912 roku tytułem c.k. nadwornego fotografa, Władysław Gargul, schodzi pod ziemię, by fotografować kopalnię soli.
Fot. Władysław Gargul / Kolekcja Wojciecha Nowickiego
Królewska Kopalnia Soli w Wieliczce
Komora Seeling, Wieliczka, 1922 r.

Kupiłem kiedyś to zdjęcie z Wieliczki, gdzie przeniósł w 1918 roku główną siedzibę swojego zakładu, właściwie przypadkiem, niemal automatycznie. Nie myślałem wtedy o temacie zdjęcia, autorze czy rzadkości znaleziska: po prostu podjąłem kartkę papieru i zrozumiałem natychmiast, że kiedyś się przyda. Gargul – znany głównie jako autor sztampowych portretów (choć właściwiej byłoby napisać: właściciel zakładów produkujących sztampowe portrety, bo przecież aparat obsługiwał nie tylko on, np. jego bocheński zakład prowadziła pierwsza żona Janina), wśród znawców również jako wynalazca, uczeń krakowskiego fotografa Juliusza Miena, syn masarza, który spędził niemal całe życie na prowincji – zrobił któregoś dnia zdjęcie wnętrza Ziemi. Mimo że jego główne métier mogło dać mu nie najgorsze utrzymanie, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę liczbę filii, Władysław Gargul po 1914 roku, kiedy założył stały zakład w Wieliczce, utrzymywał się również jako licencjonowany przewodnik po kopalni. Równocześnie ją fotografował, szklane klisze zachowały się szczęśliwie w wielickim Muzeum Żup Krakowskich.

Żeby dostarczyć wystarczającą liczbę odbitek, wymyślił i skonstruował przyrząd do ich automatycznej produkcji. Wydajność była olbrzymia, bo w ciągu godziny mógł ich zrobić około tysiąca. Słynął z fotograficznych kart pocztowych, przedstawiających wielicką kopalnię soli.

Nie byłoby właściwe wiadomo, co przedstawia to zdjęcie, gdyby nie pieczątka na odwrocie. (Ileż razy trzeba odstąpić od pisania o fotografiach, bo nie zachowała się nawet najmniejsza notatka i nie wiadomo, z czym się ma do czynienia). Napisano na niej, że zdjęcie wykonał Władysław Gargul z Wieliczki. Do niedawna znany jedynie nielicznym regionalistom, dzięki wystawom staje się bardziej rozpoznawalny i łatwiej wyszperać informacje dotyczące jego życia. Mnie jednak bardziej zajmuje nie sam autor, bo jego osoba ma dla mnie drugorzędne znaczenie. Pociągnęła mnie za sobą sama fotografia. Przyznaję: mam słabość do zdjęć wykonanych pod ziemią, kiedy tylko na nie trafiam, zwykle padają moim łupem. Jest bowiem coś pasjonującego w zdjęciach wykonanych w niemal całkowitych ciemnościach, a tu przecież prócz tego silnego światła, które emanuje od strony fotografującego, nie widać ani jednego źródła oświetlenia. Władysław Gargul wykonał bowiem zdjęcie jednej z tych komór, które nawet dziś nie są w żaden sposób oświetlone, i jeśli ma się szczęście, jak ja kiedyś miałem, to trzeba wdziać roboczy strój, gumofilce, przejść szkolenie (czyli obejrzeć nudny behapowski film) i założyć hełm z lampką czołówką. Wtedy można wejść do tych części kopalni, które od stuleci nie są eksploatowane, oglądać ręczną robotę żłobienia złoża, te nieregularne komory, gdzie rozmiar i kształt pustki odpowiadają niegdysiejszym żyłom szarego złota. Bo wielicka sól zwykle jest szara, czasem tylko podbarwiona jakąś domieszką – wtedy przybiera różowawe albo niebieskawe zabarwienie. O tym jednak zdjęcie Władysława Gargula milczy, jest bowiem czarno-białe, choć nie czysto, ma bowiem delikatną ciepłą dominantę.

Obraz piękny i okrutny

Co tu właściwie widać? Dwa potężne filary postawione w obawie, że wielka komora się zawali. Ta obawa – myślę – musiała solnym górnikom towarzyszyć od zawsze, od samych początków.

Sól wydobywano w okolicach Wieliczki, konkretnie w Baryczy, już w neolicie, od mniej więcej 3500 roku p.n.e., wtedy jednak zadowalano się warzeniem soli z powierzchniowych solanek. W XI–XII wieku Wieliczka stała się największym ośrodkiem warzelniczym w Małopolsce, z tego okresu pochodzi nazwa Magnum Sal, Wielka Sól.

Fot. Władysław Gargul / Muzeum Żup Krakowskich
Królewska Kopalnia Soli w Wieliczce
Górnicy i rzeźbiarze Józef i Tomasz Markowscy, Bochnia – Wieliczka, ok. 1910 – 1914 r.

Najstarszy, do dziś istniejący szyb górniczy w Wieliczce pochodzi z połowy XIII wieku. Od lat 80. tego samego wieku sól wydobywano już na skalę przemysłową: był to jednak przemysł oparty niemal wyłącznie na sile ludzkich mięśni, górnicy spuszczali się do szybów po sznurowych drabinach, o nieszczęście było niezwykle łatwo. Pod koniec wieku stworzono przedsiębiorstwo zwane żupami krakowskimi, które obejmowało kopalnie w Wieliczce i niedalekiej Bochni. Było wyjątkowo długotrwałe, przetrwało bowiem niemal pół tysiąclecia, aż do pierwszego rozbioru Polski w 1772 roku. To był wysoce intratny interes: w XIV wieku sprzedaż soli przynosiła jedną trzecią wpływów skarbca królewskiego. Ziemia jest tu niewiarygodnie podziurawiona: 26 szybów, 180 szybików (mniejsze szyby łączące poziomy), 2335 komór takich jak ta na zdjęciu, niespełna ćwierć tysiąca kilometrów podziemnych korytarzy. (Kopalnia od wielu już lat nie produkuje soli, mimo że produkt „sól wielicka” jest bardzo popularny na rynku).

Dwa potężne, klocowate filary świecą jasno. Po prawej stronie równie jasny głaz zwisa z sufitu, wygląda jak meteoryt, który się zagubił we wnętrzu Ziemi. Reszta sklepienia świeci ciemnością i tylko w oddali, nieco na prawo od lewego filaru, widać trzy jaśniejsze, pionowe kreski (pierwsza zlewa się z filarem, trzeba jej dobrze poszukać): te kreseczki to wsporniki drewniane, grube jak drzewo, z którego powstały. W wielu miejscach kopalni poza turystycznymi trasami widać, jak górotwór miażdży je niczym zapałki. Wreszcie jest to coś, co mnie od początku zafascynowało i sprawia, że

zdjęcie spod powierzchni wygląda jak scena z filmu katastroficznego: można by pomyśleć, że to spieniona woda wlewa się szerokim jęzorem do komory,

zalewa jej kamienne podłoże, tak że już niebawem, za parę minut fotograf stojący naprzeciw jęzora zakończy życie w topieli. Druga myśl: tak samo wyglądają jęzory lawy, w których ciemniejsze, przestygłe fragmenty mieszają się z żółcią i pomarańczem tryskającego iskrami płynnego kamienia. Jakkolwiek by było, przychodzi na myśl obraz niebezpiecznego żywiołu, wody albo ognia, myśl o ucieczce, przerażająca świadomość bycia pyłkiem zawieszonym w wydartej naturze gardzieli. To obraz piękny i okrutny zarazem, nie sposób bowiem nie pomyśleć, że wszystko, czego tu nie ma, ten brak, pusta komora, zostało wydrapane przez ludzi posługującymi się jedynie najbardziej prymitywnymi narzędziami, czymś między młotkiem a kilofem: rysy pozostawione przez narzędzia znaczą filar kolumny po lewej, lepiej widocznej, bo bliższej patrzącego. Są jak kreski na murze pozostawione przez dziecko, które znalazło kawałek kredy. Oto porównanie potęgi natury i skromnych możliwości ludzi wgryzających się w skałę.

Fot. Władysław Gargul / Muzeum Żup Krakowskich
Królewska Kopalnia Soli w Wieliczce
Górnicy w kopalni soli w Wieliczce, 1922 r.

Fotografia jest medium, które nie istnieje bez światła, stąd potrzeba oszukiwania natury, wyprodukowania oświetlenia tam, gdzie z natury go nie ma. Podziemna komora, nie wiem na jakim poziomie kopalni położona, kilkadziesiąt lub kilkaset metrów pod powierzchnią, jest tak ciemna, że ogromnieje wszystko, co zwykle niedostrzegalne: w mroku oddech staje się świszczący, dotkliwy, bicie serca jest jak walenie młotem w pień drzewa, kapiąca skądś woda tworzy poczucie zagrożenia, naturalne w zrytej korytarzami i komorami warstwie skały drobne ruchy wywołują przedziwne skrzypienia, trzaski, tak że się wydaje, jakby to wszystko miało się zaraz zawalić.

O tym myślę, patrząc na skromną fotografię Władysława Gargula, bocheńskiego fotografa, który wybuchem magnezjowej mieszanki rozjarzył na chwilę wnętrze Ziemi. A chwila była tak krótka, że nie miał nawet szansy zobaczyć, jak rozwiewa się po korytarzach dym po wybuchu. Jestem wobec jego zdjęcia bezbronny: pociąga mnie, odwołuje się do strachu, który towarzyszył mi podczas przeciskania się przez wąskie korytarze, aż poczułem na twarzy oddech większej, pustej przestrzeni. Zapaliliśmy wtedy latarki i zobaczyliśmy to, co na fotografii: bezradne rysy, ślady skrobania soli. Jak długo musieli walić tymi narzędziami, żeby wyrąbać taką komorę? Pamiętam, że nie zapytałem o to, choć miałem ochotę. Po prostu pozwoliłem sobie na luksus milczenia, kontemplacji własnego dziecinnego przestrachu i tego, czego nigdy nie spodziewałem się zobaczyć w życiu.

Tekst pochodzi z kwartalnika „Spotkania z Zabytkami” nr 1/2025

Czytaj też na portalu Zabytek.pl


Wojciech Nowicki

Pisarz i kurator wystaw fotograficznych. Opublikował eseje o fotografii "Dno oka", "Odbicie" i "Tuż obok", a także tomy prozatorskie "Salki" i "Cieśniny". Współautor, wraz z Katarzyną Mirczak książki "Przerwa na światło. Fotografie polskich podróżników i badaczy". Zajmuje się także krytyką kulinarną. Mieszka w Krakowie.

Popularne

Photoshop w XIX wieku? Oczywiście! To pomysł tak stary jak sama fotografia

Mogłoby się wydawać, że poprawianie wyglądu na zdjęciach to wynalazek naszych czasów – okresu kolorowych pism, celebrytów i mediów społecznościowych. Nic bardziej mylnego – pokusa, by coś „zamalować lub zeskrobać”, jest tak stara, jak sama fotografia. Na temat tego, jak w zakładach fotograficznych w XIX wieku poprawiano klientom urodę, opowiada konserwatorka fotografii Anna Seweryn z Archiwum Narodowego w Krakowie...