Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
– To nie jest dom na pokaz – mówi Paweł Esse, właściciel dworu w Somiance. Pierwsze wrażenie po wejściu? Włoska, klasycyzująca willa wiejska o przestronnych, chłodnych wnętrzach, wypełnionych mniej lub bardziej współczesnymi meblami. Ktoś na stole porzucił otwartą książkę, gdzieś na fotelu leży gazeta, skądś dobiega głos domowników. W hallu spogląda na nas z postumentu Mochnacki, jednak równie dobrze mógłby znaleźć się obok niego współczesny rower. I nikogo nie powinno to dziwić.
Somianka leży 12 kilometrów na zachód od Wyszkowa. – Dom stoi od późnego średniowiecza, kiedy to siostry norbertanki z Płocka miały tu swój klasztor. Obok niego był ich kościół, erygowany w 1638 roku. Nadal po kilkuset latach widać z okien średniowieczny dukt przecinający pola, tylko mało kto o tym wie – opowiada Paweł Esse. Po trzecim rozbiorze Polski zakon został skasowany przez Prusaków, a majątek sprzedany. Po kilku zmianach właścicieli osiedli tutaj Puszetowie. W 1913 roku Somiankę objął po ojcu, wraz z rodzeństwem, Ludwik Puszet, używający francuskiej pisowni nazwiska du Puget, znany rzeźbiarz, pisarz i historyk sztuki. Od lat 20. XX wieku Somianka należała do Władysława Müllera. – Przed wojną dwór nie był zbyt bogaty. Majątek liczył 2300 hektarów, w tym ponad 800 hektarów lasów. Już wówczas był zadłużony. Müllerowie za wszelką cenę chcieli go postawić na nogi, ale mimo ciężkiej pracy nie do końca się to udało – opowiada Esse. – Władysława Müllera w 1944 roku rozstrzelali Niemcy.
Po wojnie, w wyniku reformy rolnej, rodzinie Müllerów zabrano majątek, a we dworze umieszczono szkołę i przedszkole. Gdy budynek się walił, wybudowano nową szkołę, a dwór wystawiono na sprzedaż.
Spadkobiercy mieli prawo pierwokupu, z którego skorzystali. W 1995 roku wraz z moim bratem Piotrem kupiliśmy dom od dwóch córek Władysława Müllera. Wcześniej, zaraz po 1989 roku, moim rodzicom udało się odzyskać nasz dom rodzinny, należący jeszcze do mojej prababki Stefanii Esse. Wtedy to, w 1990 roku, po prawie pięciu dekadach komunizmu wszystkim wydawało się, że wróciła normalna Polska i że zwrot rodzinnych majątków jest oczywistym i jedynym uczciwym rozwiązaniem. Jak było później – wiemy – nie kryje rozczarowania obecny właściciel Somianki.
„Dwór wzniesiony około połowy XIX wieku, być może według projektu wybitnego architekta i teoretyka architektury Adama Idźkowskiego. Klasycyzujący, parterowy, z ryzalitem w elewacji frontowej, opiętym jońskimi pilastrami dźwigającymi przestylizowane belkowanie zwieńczone trójkątnym naczółkiem z półkolistym okienkiem w tympanonie. W elewacji ogrodowej wieloboczny ryzalit. Dach dwuspadowy ze ścianką kolankową” – pisze Piotr Libicki w książce „Dwory i pałace wiejskie na Mazowszu” (wyd. Rebis, Poznań 2013). Z książki dowiadujemy się, że „niewątpliwym urozmaiceniem dworu w Somiance jest oryginalna piętrowa dobudówka, a raczej jej manieryczna dekoracja w postaci boniowanych pasów zwieńczonych sztukatorskimi zawijasami na cokolikach”.
– Miałem ochotę na opuszczenie Warszawy i znalezienie nowego miejsca do życia. Pierwsza wizyta była bardzo udana, sierpniowy upalny dzień, stojące powietrze, kompletna pustka i cisza – kontynuuje opowieść Paweł Esse. Kolejne wrażenia nie były jednak zbyt optymistyczne.
– Budynek otwarty, niezabezpieczony. Stan dworu fatalny, dach dziurawy, kryty eternitem, część podłóg zawalona, tak że można było wpaść do piwnicy, całość w stanie pełnego rozkładu.
Pierwsza moja myśl: wszystko trzeba wymieniać. Z oryginalnego wystroju wewnątrz zachowała się jedna rozeta z papier mâché, dość późna i mało wartościowa. Ściany obwodowe były nienaruszone i wystrój zewnętrzny także się zachował, choć tympanon różnił się delikatnie od obecnego. Szkoła zniszczyła wszystko, co się dało – dodaje Esse.
Dwór jest posadowiony na kamiennej ławie, część jest podpiwniczona. Niestety, nie zachowały się żadne informacje na temat funkcjonowania w tym miejscu konwentu norbertanek. Budynek był na pewno niższy i mniejszy, nie miał podniesionego dachu, nie było tympanonu nad wejściem. W piwnicach zachowały się kolebkowe sklepienia i być może one są właśnie reliktem budynku zakonnego.
– Są różne sposoby na tworzenie własnego domu. Jedna z metod polega na oparciu się na własnym wyczuciu formy i poczuciu estetyki. W naszym wypadku tak było – nie braliśmy żadnych zewnętrznych firm, które za nas opracują plany przebudowy, nie zlecaliśmy jakichkolwiek zadań projektantom wnętrz – stwierdza właściciel Somianki. Paweł Esse wraz z bratem pierwsze lata bytności we dworze spędzał na ratowaniu tego, co się dało. Woda ciekła do wnętrza, trzeba więc było podejmować szybkie decyzje. – Gdybyśmy wówczas nie zastosowali doraźnych rozwiązań, to kolejny rok zakończyłby się dalszymi niepowetowanymi stratami w substancji zabytkowej. A tak na marginesie,
zabytek był przecież pod kontrolą konserwatora, który wtedy nic tutaj nie robił. Z bratem trafiliśmy – z tego, co wiem dzisiaj – na niezbyt dobrego konserwatora z Ostrołęki. Współpraca była więc bardzo trudna, gdyż nie opierała się na chęci ustalenia wspólnego stanowiska, tylko na pokazywaniu, kto jest tutaj ważniejszy.
Próbowaliśmy skierować dyskusję w stronę merytoryczną, określić, co można zrobić natychmiast. To się jednak nie udało. Musieliśmy w końcu nieco uspokoić te relacje i się zdystansować. Pojawiły się nawet oskarżenia, że chcemy rozparcelować park, zniszczyć piękne przedwojenne piece, których tak na marginesie tu nie było. Podejście było dość kuriozalne, w myśl zasady: krzyczymy i mamy pretensje. Doszło więc do tego, że poprosiliśmy panią konserwator o opuszczenie posesji. Tak czy inaczej po kontroli Państwowej Inspekcji Nadzoru Budowlanego nie mieliśmy żadnych zarzutów i okazało się, że odbudowa i rekonstrukcja odbywa się lege artis – mówi Esse.
Na szczęście konstrukcja budynku była na tyle dobra, że wystarczyła wymiana kilku spróchniałych belek stropowych, by dwór pozostał stabilny.
Zdobywanie tego typu materiału było piekielnie trudne, ale w końcu się udało i odtworzyliśmy je. Zrekonstruowaliśmy więźbę dachową. Dach pokryliśmy dachówką. Następnie trzeba było zająć się ogrzaniem budynku. Zdecydowaliśmy się na centralne ogrzewanie. Zdezelowane piece, które tutaj zastaliśmy, nie miały charakteru zabytkowego. Zostały prawdopodobnie wybudowane po wojnie dla szkoły – kontynuuje właściciel. Potem przyszedł trudny czas robienia stolarki: drzwi, okna ze szprosami, drewniane podłogi. – W oknach zachowaliśmy przedwojenny podział. Podłogi wyrysowałem samodzielnie. Biorąc pod uwagę bardzo dużą powierzchnię, zrezygnowaliśmy z ozdobnych parkietów, które kiedyś produkowano w Henrykowie, nie pasowały tutaj też proste deski. Podłoga musiała mieć indywidualny charakter, podziały są dość proste, ale klasyczne, używaliśmy dębu i sosny. Stolarkę robił nam polecony przez prof. Marka Kwiatkowskiego stolarz, pan Tadeusz, który m.in. pracował w Łazienkach przy Starej Pomarańczarni. Wprowadził się do dworu na dwa lata. Hall zastawił maszynami i tu na miejscu trwała produkcja okien, parapetów, drzwi, okiennic wewnętrznych – opowiada właściciel dworu. Obszerną sień wyłożono Morawicą z Kielc.
Tak jak w przypadku większości odbudowywanych obecnie polskich dworów, tak i w Somiance nie odnaleziono żadnych wiarygodnych materiałów ikonograficznych dotyczących wnętrz.
Nie wiadomo, jaki pierwotnie miały podział. Pod tynkami odkrywano ślady licznych przebudów. – Pierwsze zadanie, które przed nami stanęło, polegało na określeniu funkcji wnętrz, które chcemy tutaj stworzyć.
Na początku trzeba było wprowadzić najprostszy podział: funkcja gospodarcza, reprezentacyjna i mieszkalna – mówi Paweł Esse. – Tu przyszedł z pomocą znakomity rzeźbiarz i sztukator Wiesław Winkler, konserwator rzeźby w Łazienkach, zaangażowany m.in. w prace sztukatorskie na Zamku Królewskim w Warszawie. Stworzyliśmy przy jego pomocy skromny, prosty, ale w miarę spójny podział. Działaliśmy bez jakichkolwiek zachowanych planów. Wiemy, że na parterze pokoje mieszkalne umieszczono w amfiladzie. Pozostały po nich wysokie otwory drzwiowe, zresztą w późniejszych czasach zamurowane. Tak więc obecny podział na parterze prawdopodobnie jest zbliżony do tego, który tutaj funkcjonował. Niemniej jednak na pewno nie jest tożsamy z pierwotnym planem.
Kolejny etap prac to wystrój sztukatorski pomieszczeń i zapełnienie ich meblami. – Prosty, klasycyzujący wystrój był kolejnym naturalnym krokiem. Budynek sam narzucał taką formę, każde odstąpienie od takich rozwiązań kłóciłoby się z jego charakterem i z moją estetyką. Działaliśmy więc w pewnych ramach zdyscyplinowanych formą – słyszę od właściciela.
Tuż po wejściu do domu wielkie wrażenie robi ogromny hall zamknięty trójbocznym ryzalitem od strony ogrodu. Na tle miętowozielonych ścian jest widoczna prosta, klasycyzująca sztukateria. Na lewo od hallu umieszczono jadalnię. Dalej znajduje się przejście między jadalnią a salonem (na ścianach gołębia biel), flankowane jońskimi kolumnami. Na prawo od hallu umieszczono m.in.: salonik o ścianach w kolorze pudrowego różu, bibliotekę oraz ogromną salę muzyczną wymalowaną słonecznikową żółcią. Tynki w pomieszczeniach nie są sztucznie wygładzane, dzięki czemu wyglądają na autentyczne. – Fasety, pilastry, rozety, kroksztyny (architektoniczny element podtrzymujący, osadzony w ścianie i wydatnie z niej wystający – przyp. red.) i inne sztukaterie projektował Wiesław Winkler. W naszym dworze wykonał też niezwykle ciekawe supraporty. W pokoju różowym mamy panoplia (motyw dekoracyjno-symboliczny złożony najczęściej z broni białej i uzbrojenia ochronnego, ułożonych wokół tarczy z herbem właściciela – przyp. red.) wyrzeźbione w tzw. narzucie. Prezentują one zachodnią, polską i wschodnią broń. Klamki i żyrandole wyrysowałem sam i były osobno odlewane – kontynuuje Paweł Esse. – Meble pochodzą od mojej rodziny lub od rodziny żony, Oli z Lachertów. To swoista zbieranina sprzętów, które udało się ocalić z wszelkich burz dziejowych. W jednym z pokojów stanęło np. wyposażenie pokoju mojego dziadka, prof. Feliksa Esse, które odzyskałem z częściowo spalonego w powstaniu mieszkania dziadków na Żoliborzu. W drzwiach szafy do tej pory są niemieckie kule, które jakimś cudem tam utknęły. Kilka sprzętów oczywiście dokupiliśmy.
Wnętrza pierwszego piętra, na które z sieni prowadzą ozdobne, drewniane schody, mają bardziej współczesny wystrój. Na podłogach ułożono sosnowe deski, a niektóre pokoje zaopatrzono w łazienki.
– Podczas odbudowy dworu nie miałem nigdy momentu załamania. Wychodzę z założenia, że wszelkie przeciwności hartują. Należy wychodzić – jak ja to nazywam – ze strefy niemożności. Jeśli nie ma pomocy np. ze strony konserwatora, to należy ją znaleźć gdzie indziej. Poza tym tutaj, z dala od dużego miasta, ta sprawczość inaczej działa, jest dużo większa. Mamy więcej miejsca na własną kreację, oczywiście w pewnych ramach. To prowadzenie życia w zgodzie z własnym systemem wartości daje ogromną satysfakcję – stwierdza właściciel. – Do mojego domu wprowadziłem się w 2000 roku. Dokładnie pamiętam ten dzień. Mieszkałem wygodnie przy ul. Narbutta w Warszawie.
Był listopadowy, paskudny dzień. Powiedziałem sobie: „Chciałeś, to bądź konsekwentny”.
Zostawiłem mieszkanie bratu, a sam zapakowałem się w samochód. Kupiłem pierzynę i butelkę whisky, a moja 90-letnia ciotka dała mi rodzinny krzyżyk, który powiesiłem nad drzwiami. Z takim dobytkiem zamieszkałem w jednym z pokoi w Somiance. Wiatr hulał, drzwi się nie zamykały. Od tamtego momentu zaczęło się wypełnianie przestrzeni życiem, pomału, krok po kroku. Nie trzeba się było nigdzie stąd ruszać i przy tym czerpało się ogromną siłę ze swojej suwerenności, z kontaktu z przyrodą i ludźmi.
Na koniec naszego spotkania pytam Pawła Esse, czym jest dla niego obecnie dwór w Somiance? – To nasz dom rodzinny. Od samego początku takie było moje założenie. Tutaj urodziły się nasze dzieci, tutaj poszły do przedszkola, ze skarpy zjeżdżały na sankach, tutaj jeździły w kuligu – odpowiada. – Jesteśmy otwarci na wszelkie zewnętrzne inicjatywy związane z muzyką, w domu jest fortepian. Rozmaite grupy muzyczne mają tutaj warsztaty, koncertują, ćwiczą, mogą nocować w pokojach gościnnych. Mamy świetny chór dziecięcy, który do nas przyjeżdża.
Ten dom nie jest na pokaz. To jest gniazdo rodzinne, miejsce do mieszkania, do życia, do tego, żeby służyło rodzinie, gościom, bliskim, znajomym, a także lokalnej społeczności.
Ten etos odpowiedzialności nie tylko za małą ojczyznę, lecz także za tę dużą jest mi bliski. No, a dom żyje, ciągle trzeba w nim coś naprawiać, poprawiać czy uzupełniać. Nie robimy z tego dramatu. I niech nam dalej w swojej pięknej formie służy.
Tekst powstał we współpracy ze Stowarzyszeniem Domus Polonorum
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Henryk Sienkiewicz jest w Polsce upamiętniany na wiele sposobów: samych tylko ulic jego imienia w kraju ustanowiono ponad 840, a w połowie lat 90. w portfelach zamożniejszych rodaków znaleźć można było banknot o nominale 500 tysięcy złotych z wizerunkiem literata. Jednak prawdziwie sienkiewiczowskiego ducha odnajdziemy w niewielkiej miejscowości leżącej ok. 15 kilometrów na północny wschód od Kielc, w gminie Strawczyn – Oblęgorku...
Nicolas Grospierre, czyli budynków życie po życiu Artysta lubi fotografować architekturę lat 60. i 70. Chodzi nie tylko o całe budynki, lecz także – a może nawet przede wszystkim – fragmenty ścian czy wycinki fasad. Uwodzą go w nich symetria,...
Jak się trafia na zabytek? Chyba jedynie w ten sposób, że człowiek doznaje opętania i w miejscu, które kiedyś pełniło zupełnie inne, publiczne funkcje, widzi nagle dla siebie szansę na nowe, szczęśliwe i całkiem prywatne życie. W 2021 roku kupiłam...