
- dlaczego chińscy kupcy umieszczali muszle w skrzyniach z herbatą
- kiedy w Anglii zaczęła się moda na picie herbaty
- co to creamware
W latach 90. latem widywało się często panów w opiętych na piwnych brzuchach koszulkach z radosnym napisem „Piwo to moje paliwo”. Jeśli chodzi o paliwo pisarzy, to niektórzy faktycznie działali dzięki alkoholowi (choć w krajach anglojęzycznych były to raczej whisky i burbon, a w Rosji i Polsce – wódka; Karen Blixen funkcjonowała ponoć na diecie z kawioru i szampana), inni na opium i meskalinie, a Balzac na kawie.
Moim paliwem jest herbata: raczej czarna niż zielona, raczej aromatyzowana niż czysta i – już widzę te oburzone miny purystów – zawsze słodzona, bo to właśnie połączenie pobudzającej teiny i odżywiającego mózg cukru pozwala mi pisać.
A skoro tak, to na biurku muszę mieć zawsze dwie rzeczy: laptop i tackę z herbacianymi utensyliami. Zanim jednak dojdę do biurka, sięgnę do źródła.

Chcemy być nowocześni
W domu mojego dzieciństwa, u babci Lali w Oliwie, herbata miała miejsce pierwszorzędne i nawet w czasach stanu wojennego dziadkowie i rodzice stawali na głowie, żeby zdobyć skądś przyzwoity towar. Jako że jednym z okartkowanych towarów była wódka, której u nas akurat nikt nie pił, wykupywano ją w całości i stanowiła znakomity towar wymienny. Rodzicom służyła do płacenia za różne roboty przy wykańczaniu mieszkania otrzymanego właśnie z przydziału, a dziadkom – do innych wymian, w tym być może i na herbatę.
Było to bowiem prawdziwe ćpuństwo herbaciane, sięgające wielu pokoleń.
Nie mieliśmy może samowara, ale – zgodnie z tradycją Kongresówki, a więc rosyjską – pito u nas herbatę nie w filiżankach, lecz w szklankach.

Nie miały niestety pięknych platerowanych podstakanników, które musiały przepaść gdzieś w tzw. dziejowych zawieruchach –
Do tego często – zwłaszcza jeśli byli goście, a goście byli nieustannie – podawano na talerzykach bardzo słodkie konfitury, przeważnie wiśniowe lub czereśniowe. Kiedy po latach zobaczyłem, że moja stareńka babcia Lala stawia mały, szklany imbryczek z esencją na płaskiej pokrywce czajnika elektrycznego, nagle zrozumiałem, że nigdy nie wyszliśmy z tej samowarowej tradycji. Bo parzyło się właśnie – jak w samowarze – „esencję”, rozcieńczaną potem wrzątkiem (dzieci dostawały przegotowaną zawczasu zimną wodę, której oczywiście nalewano nam więcej). W ogóle:
herbaty nie szczędzono, sypano jej wiele, zaparzano tzw. siekierę, co było określeniem pełnym uznania. Jej przeciwieństwem był cienkusz, czyli – uczciwszy państwa uszy i oczy – „siki świętej Weroniki”.
Herbatę kupowano w kartonowych opakowaniach – cymesem był angielski Twinings, a także chiński Yunnan w różowych pudełkach ze złotymi napisami, przy czym oczywiście była to tylko i wyłącznie herbata sypana, nie w torebkach. Braki towarowe oznaczały konieczność radzenia sobie na różne sposoby i babcia Lala była znana z robienia wyśmienitych mieszanek z herbat dobrych i poślednich, trochę tak jak ówczesny sok pomarańczowy, robiony w mniejszości z pomarańczy, a w większości ze swojskiej marchwi.
Herbatę przechowywano w puszkach – temu akurat pozostałem przez wiele lat wierny – które stały w kuchennej szafce, a właściwie „w górze” międzywojennego kredensu. Moja babcia miała bowiem do mebli z rodzinnego domu stosunek ambiwalentny. Pochodziła z pokolenia „chcemy być nowocześni”, więc śliczną secesyjną toaletkę po swojej babci pozbawiła lustra i machnęła olejną na biało, przerabiając na dziecięce biureczko, a kredens rozmontowała – dół, wciąż pokryty ciemnym dębowym fornirem, stał w salonie, góra zaś, również pomalowana na biało, wisiała w kuchni i mieściła m.in. domowe składy herbaciane.

Puszki pamięci
Lata 90. przyniosły handlową rewolucję i u moich rodziców pito niemal wyłącznie broken orange pekoe firmy Dilmah, a w większych miastach pojawiły się pierwsze fachowe sklepy, w których jako nastolatek przepuszczałem sporą część mojego niewielkiego kieszonkowego. Jeśli bowiem chodzi o herbaty, wyznawałem zawsze zasadę, że jest z nimi trochę jak z książkami: trzeba trzymać ich wiele, całą bibliotekę, by zawsze mieć na podorędziu tę, na którą akurat ma się ochotę, więc owych puszek muszę mieć sporo. Właśnie ruszyłem się zza biurka, żeby zaparzyć kolejny imbryk, a przy okazji przeliczyłem rozmaite pojemniki i jest ich niemal trzydzieści.
Zaczynałem – jako się rzekło – od puszek. Były stare i nowe, trafiały się przedwojenne, niekiedy z nazwami dawno zapomnianych firm wypisywanych po polsku, niemiecku, a nawet cyrylicą, czasem prawie jak nowe, czasem tak przeżarte rdzą i obtłuczone, że trudno było odczytać zatarte motywy. Popularne były scenki chińskie i japońskie, naiwne europejskie przedstawienia gejsz pod parasolami i grubych mandarynów, którym chudy i bosy sługa podaje tacę z czarką. Kiedy indziej skrzynki przybierały formy okutych kufrów, w jakich być może sprowadzano niegdyś cenny susz na pokładach kliprów herbacianych.
Kiedy dobrą dekadę temu likwidowaliśmy mieszkanie po dziadkach, dwie bliźniacze rozmiarem puszki trafiły do mnie: pomarańczowa z ptakami polatującymi nad bambusowymi gałązkami (Yingteh Black) i jasnozielona z pasmem turkusowych gór (Black Tea Yunnan) – musiały być popularne w epoce, bo niedawno jedną z nich zobaczyłem w Rzeszowie na muzealnej ekspozycji pokazującej typowe PRL-owskie wnętrza – ot, świadectwo jakiejś współpracy handlowej między komunistycznymi państwami. Są to jednak solidne przedmioty z dodatkowymi wewnętrznymi pokryweczkami, które odcinają dopływ powietrza, przez co aromat wolniej ulatuje. Służą mi do dziś i zawsze, kiedy po nie sięgam, pamięć przenosi mnie do domu mojego dzieciństwa, przed pomalowaną na olejno górę kredensu, pod którą na półeczce stał dzbanuszek z miodowego szkła z wystudzoną przegotowaną wodą dla dzieci, które w herbaciany nałóg wdrażano od małego.

Herbata podstawowa ma swoją puszkę odświętną
Każda biblioteka ma swoją półkę honorową – i zawsze jakaś herbata jest tą podstawową, którą zaparzamy najczęściej. Piszę „my”, ponieważ mój mąż, choć ma pewną słabość do kawy, pije praktycznie tyle samo herbaty, co ja. Nasze biurka stoją zetknięte plecami, tak że pracujemy, siedząc naprzeciwko siebie, częścią zaś tego wspólnego siedzenia jest nalewanie sobie nawzajem kolejnych filiżanek – choć z uwagi na to, że ja piję nieco więcej, taca z imbrykiem stoi przeważnie u mnie. Chyba że zdecydujemy się na dwa różne smaki i każdy ma własny czajniczek – ja np. nie cenię jego słabej herbaty Lady Gray, on za to nie znosi „herbaty na kiełbasie”, czyli wędzonej lapsang souchong, którą zaparzam raz od wielkiego dzwonu, ale muszę ją mieć zawsze na podorędziu.
Przez lata tą podstawową był yunnan w różowych opakowaniach, chyba tych samych co w czasach mojego dzieciństwa. Potem przez pewien czas Chińska Róża z Herbat Świata, potem Highland Toffee z Demmersa i od paru lat Gdańska z Five O’Clock (odkąd wyjechaliśmy do Berlina, utrzymywanie zapasów było trudniejsze, zwłaszcza w pandemii, więc bywało, że przyjaciele dosyłali nam z kraju paczuszki jak najlepsi dilerzy). Tak czy owak podstawowa herbata ma swoją puszkę odświętną, sporą i ładną i od wielu lat jest to – rzecz u mnie rzadka – pamiątka ze sklepu muzealnego, konkretnie z londyńskiej Wallace Collection, zdobiony dekoracją Boulle’owskiego mebla ze zbiorów muzeum. Jednak od pewnego czasu zacząłem marzyć o prawdziwej tea caddy.
Susz pod kluczem
Tea caddy, czyli herbatnica, upowszechniła się w XVIII wieku wraz z europejską modą na orientalny napój i ma dziś niezliczonych kolekcjonerów.
Nazwa ta pochodzi z języka malajskiego, od jednostki miary, kati (wynoszącej około 600 gramów), którą stosowano w kantońskim porcie, kiedy handlowano z europejskimi kupcami. Tradycyjne miary – łokieć, stopa, sążeń – często biorą się z ludzkiego ciała i podobnie jest w przypadku kati: to jedna setna pikula (około 60 kg), czyli wagi, którą człowiek może unieść na przewieszonym przez ramię drągu. Co dużo nam mówi o sile ówczesnych tragarzy. I bezwzględności ich pracodawców.
Z początku do Europy importowano z Chin porcelanowe herbatnice w kształcie płaskich flaszy, przypominające nieco pojemniki na imbir – zresztą podobnie jak w ich przypadku problemem były drobne przykrywki, które spadały i się tłukły. Szybko jednak europejscy rzemieślnicy zaczęli produkować nie tylko ich imitacje z porcelany, fajansu czy kamionki, lecz także tea caddies z najróżniejszych materiałów: ze srebra, z drewna, papier mâché; repusowane, grawerowane, inkrustowane, intarsjowane, wykładane macicą perłową, kością słoniową, szylkretem…
Równolegle z Dalekiego Wschodu płynęły (dosłownie i w przenośni) towary na zamorski rynek zgodne z jego nowymi modami. Obok ceramicznych były to teraz szkatułki z lakowanego drewna, malowane złotem w drobne postaci, pagody i drzewa czy kwiaty i owady. Wnętrza często były dwudzielne – żeby osobno trzymać herbatę zieloną i czarną (chińskie z reguły mieściły cynowe pojemniki, japońskie raczej były wyklejone metalową folią lub wymalowane srebrną farbą i zamykane dodatkowymi wewnętrznymi pokrywkami). Rynek reagował szybko – kiedy jakieś dalekowschodnie techniki zdobnicze stawały się modne, produkowano odpowiednie tea caddies, np. dekorowane chińską emalią cloissoné (swoją drogą: takich się nie dorobiłem, ale w latach 60. czy 70. firma Tchibo wypuściła serię puszek dekorowanych właśnie w tym stylu; udało mi się zdobyć zieloną z magnolią, niebieską z cyklamenem, czerwoną z peonią i żółtą z chryzantemą – i należą do moich ulubionych; była jeszcze czarna, ale na nią dotychczas nie natrafiłem) .

Piękno to praktyka duchowa
Pierwszą starą herbatnicę (japońską, z lakowanego na czarno drewna) kupiłem ze 20 lat temu jako poręczną szkatułkę na drobiazgi i bezmyślnie się jej pozbyłem, nie zorientowawszy się nawet, co to takiego. Był to wprawdzie masowy wyrób z przełomu XIX i XX wieku, dekorowany byle jak i nazywany wówczas w Europie japońską tandetą, ale do dziś żałuję, że jej nie zatrzymałem ani nie przywróciłem dawnego zastosowania.
Na szczęście berlińskie pchle targi powetowały mi tę stratę. Moja japońska herbatnica – z toczonego, lakowanego drewna – ma formę wazy z fantazyjną pokrywką, a jest zdobiona zatartymi nieco złotymi kwiatami, ponad którymi polatują motyle. Jednak nie to jest w niej najpiękniejsze: kiedy zdejmie się luźną górę, odsłania się szyjka wazy, zamknięta ciasno wewnętrzną pokrywką w najpiękniejszym odcieniu intensywnej, lakowej czerwieni. Kontrast między powściągliwą, elegancką, nieco zatartą powierzchownością a tym rozwibrowanym wnętrzem jest wspaniały. Nasza kuchnia ma okna od wschodu i wystarczy, żebym wszedł do niej rano w ostrym słońcu – nabrawszy akurat ochoty na herbatę kardamonową z tureckiego supermarketu, bo tę właśnie w niej trzymam – zdjął z półki czarną wazę i dostał po oczach tą piękną czerwienią, żeby mnie to podniosło na duchu na cały dzień.
Bo dlatego o tym wszystkim państwu piszę: jestem głęboko przekonany, że przedmioty użytkowe powinny być używane, że w ten sposób spełnia się najgłębszy sens ich istnienia oraz ich miejsca w naszym życiu. Ślady korzystania z nich, rysy, uszczerbienia, przetarcia, są ich biografią, a zamknięcie pod kluczem na półce serwantki czy w muzealnej gablocie doprowadza do ich faktycznej śmierci i ma może sens w przypadku obiektów wyjątkowo rzadkich i cennych, ale zazwyczaj nie tego, co można wygrzebać z kartonu na pchlim targu. Więcej: kontakt z pięknem, również z pięknem przedmiotów, które raz po raz bierzemy do ręki, a które towarzyszą nam w codziennych czynnościach, jest zwyczajnie przyjemny i naprawdę zmienia jakość życia. Powiedziałbym nawet, że to rodzaj praktyki duchowej.
Tymczasem, o ile korzystanie z ikon współczesnego designu wymaga sporych pieniędzy, o tyle otaczanie się ładnymi starociami to impreza wymagająca raczej cierpliwości i ciekawości świata – i dlatego jest znacznie bardziej egalitarne. Na dobry gust stać, w sensie finansowym, praktycznie każdego. Choć w innym sensie niekoniecznie.

Herbatnice sarkofagowe
Największa z moich herbatnic przyjechała z Anglii, gdzie powstała za rządów nieznośnego dandysa Jerzego IV, około 1820 roku. Kupiłem ją, podniszczoną, niekompletną, na jakiejś aukcji charytatywnej na tamtejszym eBayu i wysłałem do przyjaciela mieszkającego w Cambridge, który z dużym poświęceniem przytargał ją do Berlina w bagażu podręcznym.
W 1784 roku premier William Pitt Młodszy przeprowadził przez parlament ustawę, która obniżała cło na herbatę ze 119 do 12,5 proc. (skądinąd zrobił to za sprawą pana Twininga z firmy, której produkty jakimś cudem trafiały się w PRL-owskich sklepach w latach 80.). Blisko 30 lat później znacznie ograniczono monopol Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej z wyjątkiem handlu herbatą i opium z Chinami, w 1833 roku zniesiono go zupełnie, a sześć lat później zaczęto sprowadzać herbatę z Indii. Oznaczało to gwałtowne spadki cen i ogromne upowszechnienie tego napoju w Wielkiej Brytanii. Równolegle z tym procesem herbatnice rosły i coraz częściej były wykonywane z drewna. Największe były osobnymi meblami, przypominającymi nieco niewielkie stoliki do ręcznych robótek: kuferki, wyniesione ku górze na ozdobnej nodze i szerokiej podstawie, stały sobie na honorowym miejscu i pokazywały, że ten dom stać na sprowadzanie herbaty w solidnych ilościach.
Herbatnice sarkofagowe biorą swoją nazwę oczywiście od formy, przypominającej sarkofag z sentymentalnych rycin czy biżuterii upamiętniającej zmarłych – ich powierzchnię z mahoniu, palisandru, orzecha zdobią niekiedy inkrustacje macicą perłową lub mosiądzem. Wewnątrz zazwyczaj są podzielone na trzy części: po bokach mieszczą się wyłożone metalową folią zasobniki na dwa gatunki herbaty (zazwyczaj czarną i zieloną), na środku zaś, w okrągłym wycięciu – szklana miseczka. Często podaje się błędnie, że służyła ona do mieszania obu gatunków suszu, w rzeczywistości jednak w epoce takich mieszanek nie praktykowano – było to naczynie na cukier. Z rzadka zamiast szklanki jest tam trzeci pojemnik na herbatę – dziś, kiedy cukier nie jest już tak cenny, żeby zamykać go na klucz, a słodzenie jest coraz rzadszym zwyczajem, może się wydawać, że to po prostu kwestia osobistych preferencji, tymczasem jest to świadectwo znacznie poważniejszych decyzji. Przełom XVIII i XIX wieku to w Anglii czas działania abolicjonistów, lobbujących za zniesieniem niewolnictwa, co udało im się dopiero w 1837 roku. Konsekwencją ich wyborów politycznych był bojkot cukru, sprowadzanego z plantacji, na których zmuszano do pracy czarnych niewolników, co znalazło logiczne odbicie w designie.
Właściciele herbatnicy, która do mnie trafiła, niestety nie byli tak szlachetni – w środku było miejsce po szklance, która w jakimś momencie przepadła, podobnie zresztą jak część mosiężnego drutu, którym ozdobiono ścianki i wieko. Na szczęście szkło udało się bardzo prędko dobrać (choć z jakiegoś powodu było całe uwalane ziemią, której bazarowemu sprzedawcy nawet nie chciało się spłukać), a w pobliskim sklepie modelarskim znalazłem wspaniały mosiężny drut, w sam raz nadający się do napraw: odpowiedniej szerokości, mający od spodu żłobienie, w które można było wpuścić odrobinę kleju. Puryści zadbaliby pewnie o politurę, ja zadowoliłem się bezbarwnym lakierem – i tak oto na półce wylądował piękny sarkofag, w którym trzymam herbaty czarne bez żadnych dodatkowych aromatów: niemiecką wschodniofryzyjską – której przygotowywaniu towarzyszy cała tradycyjna ceremonia – i yunnan. W środku zaś, na posłanku z cukru, spoczywa dość ekscentryczna wygięta łyżeczka z okrągłym czerpakiem.

Trzeba bowiem wspomnieć wreszcie o tea caddy spoons, specjalnych miarkach, którymi nabiera się odpowiednią dla danego imbryka ilość suszu. W najwcześniejszych herbatnicach, tych w formie flaszy, funkcję tę pełniły pokryweczki, później wykonywano je z reguły ze srebra w formie krótkich szufelek. Początkowo miały formę podobną do muszli (ponoć dlatego, że chińscy kupcy umieszczali w skrzyniach z herbatą prawdziwe muszle, mające takie właśnie zastosowanie), w niektórych częściach Anglii modny był także fason w kształcie czapek dżokejów. Później, w XIX wieku, produkowano je w najróżniejszych formach i kształtach i dziś są – podobnie jak herbatnice – obiektem obsesji kolekcjonerów, z którymi nie mam jak współzawodniczyć na portalach aukcyjnych. Na szczęście wziąłem się na sposób: otóż na targach staroci często lądują ogromne zbiory kompletnie bezwartościowych, produkowanych masowo łyżeczek z herbami miast, szkaradnych bękartów lokalnego pamiątkarstwa jak Europa długa i szeroka. Wśród tego szmelcu trafiają się niekiedy bardzo piękne łyżeczki do herbatnic, bywa, że i srebrne, które leżą sobie tam incognitoi tylko czekają na bystre oko, które je wypatrzy.
Napar za wolność i ojczyznę
Zdarza się jednak i tak, że nawet bystre oko przesuwa się po kolejnych stoiskach, kartonach i stołach z rozczarowaniem – dni targu pustego, nieciekawego, który nie budzi najmniejszej ekscytacji. Było tak ostatniej zimy: spacerowałem zapamiętale po placu przy stacji Tiergarten z rękami głęboko w kieszeniach płaszcza, z szaroburym – bycie dziadem bazarowym zobowiązuje! – szalikiem owiniętym wokół szyi, ale nie znalazłem choćby jednego ciekawego zdjęcia, choćby najmniejszego drobiazgu za jedno euro. Owszem, spodobała mi się nawet pewna herbatnica: jasnokremowa, ozdobiona alegoryczną dziewoją w czepeczku, po której obu stronach było widać tyczki z szerokimi kapeluszami, lwa z kołczanem, muszkiet, bęben i co tam jeszcze. „Voor Vryheid en Vaderland” – głosił napis, na oko holenderski, „Za wolność i ojczyznę”. Pomyślałem, że to pewnie coś wczesnego, z czasów walk o niepodległość Belgii w 1830 roku. Jednak po zdjęciu metalowej pokrywki zobaczyłem wyszczerbiony rant szyjki i dałem sobie spokój – miałem nadzieję, że znajdę coś ciekawszego na drugim targu, pod ratuszem Schönebergu. Ale nie znalazłem.
Herbatnicę zachowałem jednak w życzliwej pamięci i w kolejny weekend wybrałem się właśnie po nią. Stała dalej, niesprzedana, wzgardzona przez klientelę. Potargowałem się trochę, ponarzekałem na ubity rant i wróciłem z nią do domu, płacąc 12 euro, czyli tyle, co za blaszaną puszkę z herbaciarni. I już po drodze zacząłem googlować w telefonie w nadziei, że czegoś może się o niej dowiem.
Ikonografia ta była właściwa dla Republiki Batawskiej – efemerycznego (1795–1806), marionetkowego państwa, powstałego w Holandii na bagnetach francuskich rewolucjonistów. Stąd owa dziewoja, czyli Wolność, stąd holenderski heraldyczny lew, który powinien trzymać nie kołczan, tylko pęk siedmiu strzał, symbolizujących poszczególne prowincje, stąd wreszcie te czarne kapelusze z szerokimi rondami, prosto z mieszczańskich portretów, zastępujące tu francuską tyczkę z frygijską czapką. Rzecz wykonano w angielskim Leeds, gdzie produkowano wówczas creamware (bardzo cienką, szkliwioną na kremowo kamionkę, która imitowała znacznie droższą porcelanę), co wyjaśnia heraldyczną pomyłkę, bo siedem strzał trzymanych przez lwa w herbie wygląda rzeczywiście dość koślawo i lokalni artyści postanowili „poprawić” symbol, którego nie rozumieli, pakując strzały do kołczana. To pochodzenie jednak trochę mnie zdziwiło: Anglia była przecież we wszystkich koalicjach antyfrancuskich, angażowała się w embarga handlowe – czemu zatem handlowała z francuską przystawką, którą była Republika Batawska, w dodatku dostarczając patriotycznej galanterii z rewolucyjną symboliką?
2. Fot. Jacek Dehnel


Zagadka szybko się rozwiązała. Okazało się, że to obiekt jeszcze wcześniejszy, bo pochodzący z lat 1785–1795, kiedy w Holandii rewolucja dopiero się szykowała pod wpływem płynących z Paryża wolnomyślicielskich prądów oświeceniowych. Zamożny polityk Pieter Vreede, pochodzący ze znamienitego rodu menonitów, założył wówczas w Lejdzie stowarzyszenie radykałów „Za wolność i ojczyznę”. W późniejszym okresie Vreede odegrał ważną rolę w Republice Batawskiej – był posłem do zgromadzenia narodowego i jednym z autorów konstytucji – na razie jednak zajmował się głównie pisaniem politycznych pamfletów i knuciem. A jedną z rozrywek, którą rewolucjoniści umilali sobie oczekiwanie na przewrót, było zamówienie w Leeds pamiątkowych serwisów z dewizą stowarzyszenia. Składały się na nie imbryk, cukierniczka, mlecznik, miseczka na fusy i herbatnica (oryginalna flasza, jak się okazało, miała typową pokryweczkę ceramiczną, która z czasem musiała się stłuc lub zgubić, więc zastąpiono ją pokrywką metalową).
Największym jednak zaskoczeniem był dla mnie fakt, że dokładnie taka sama herbatnica – która również straciła pokrywkę – stoi na stałej ekspozycji w amsterdamskim Rijksmuseum jako ważne świadectwo epoki, co znaczy, że musiałem ją tam widzieć niespełna rok wcześniej, kiedy wybraliśmy się na słynną wystawę Vermeera. Tak oto przyniosłem z bazaru kupiony za grosze muzealny eksponat.
Czy powinienem ją zamknąć w sejfie? A przynajmniej bezpiecznie ukryć za szkłem w jakiejś witrynie? Sprzedać w domu aukcyjnym? Nic podobnego. Witrynizacja to nie dla mnie. Stoi razem z pozostałymi puszkami i herbatnicami, służąc dzielnie funkcji, dla której ją stworzono. Każda z nich jest inna – japońska zachwyca mnie skrytą czerwienią, sarkofagową trzeba dźwignąć z półki i odstawić na stół (najwięcej z nią ceremonii), holenderska, najstarsza, jest przyjemnie bezpretensjonalna. Czy może się stłuc? Zapewne. Ale zważywszy, że kiedy się rodziłem, istniała już od blisko 200 lat, ma doskonałe szanse, żeby mnie przeżyć. I – kto wie – być może znów trafić na jakiś pchli targ, skąd kto inny weźmie ją do domu, nieświadomy, by odkryć jej fascynującą historię.
Artykuł pochodzi z kwartalnika „Spotkania z Zabytkami” nr 3/2024