Zapach cegły, dźwięk megafonu, smak wódki z ogórkiem
fot. Siemaszko Zbyszko, Narodowe Archiwum Cyfrowe
Ludzie

Zapach cegły, dźwięk megafonu, smak wódki z ogórkiem

Lata 1954–1955 w Warszawie to bardzo ciekawy czas. Stolica powstaje z gruzów, zaczyna żyć na nowo. W gruzach grasują chuligani, a w kawiarniach plotkują przedwojenni warszawiacy. Ostoją wolności staje się jazz – o życiu w Warszawie dziesięć lat po wojnie opowiada Sylwia Chutnik, autorka książki „Miasto zgruzowstałe. Codzienność Warszawy w latach 1954 – 1955”.

Swój wydany w formie książki doktorat, „Miasto zgruzowstałe. Codzienność Warszawy w latach 1954–1955” zawęziłaś jedynie do tych dwóch, wymienionych w tytule lat. Czemu akurat one cię interesowały?

Miałam wrażenie, że to taki przednówek zmian – czas przed polską odwilżą 1956 roku. Stalin już nie żył, umarł w 1953 roku, a jeszcze nie było widać jasnych zmian politycznych. Te lata to moment negocjowania w sferze obyczajowej. Dużą inspiracją dla mnie był „Dziennik” Tyrmanda z 1954 roku, a także jego powieść, „Zły”, którą pisał też w tym czasie i która jest drobiazgowym opisem ówczesnego życia w stolicy. Pisarz obserwuje ją ze swojego malutkiego mieszkania na ulicy Konopnickiej, niedaleko placu Trzech Krzyży i widzi jako zniszczoną przez wojnę, opanowaną przez bandytów, ale jednak tętniącą życiem. Opisuje rejony pomijane przez oficjalny przekaz. W gazetach piszą o budowie Pałacu Kultury, a on w „Złym” plądruje ruiny „starego świata”, zagląda w gruzowiska tuż obok, na Próżnej. Władza się chwali tym, że otwierane są nowe lokale gastronomiczne, a pisarz zwraca uwagę na to, że obok jest błoto i brud. W tekstach przeznaczonych do publikacji nie mógł oficjalnie krytykować architektury socrealistycznej, więc radził sobie inaczej.

Jesteś przewodniczką miejską, oprowadzałaś wycieczki po Warszawie szlakiem Tyrmanda. Gdzie chodziliście?

Skupialiśmy się między innymi na budynku YMCA na Konopnickiej, zaułku Tyrmanda, odwiedzaliśmy Kameralną i Spatif, zaglądaliśmy do dawnego Lajkonika (obecnie w remoncie) i wyobrażaliśmy sobie miasto budowane, w procesie nieustających zmian.

Czyli takie, jaka była Warszawa lat 50. Piszesz, że wstaje z gruzów bardzo szybko. Choć miasto jeszcze straszy wyglądem, ludzie robią wszystko, by przywrócić w niej codzienność.

To było bardzo ważne psychologicznie, żeby mimo traumy jak najszybciej znów żyć pełnią życia. Dlatego na przykład już w połowie lat 50. Jadwiga Grabowska, wymieniana obok Barbary Hoff jako „matka polskiej mody w PRL”, zakłada salon „Ewa” na Ordynackiej. W Warszawie organizowane są pokazy mody czy konkursy fryzjerskie.

Krystian Barcz / Forum
Zapach cegły, dźwięk megafonu, smak wódki z ogórkiem
Pokaz mody w ogrodzie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich na ulicy Foksal, Warszawa, 1956 r.
Fot. Lucjan Fogiel/East News
Zapach cegły, dźwięk megafonu, smak wódki z ogórkiem
Jadwiga Grabowska (1898-1988) projektantka mody, w latach 1958-1968 dyrektorka artystyczna państwowego przedsiębiorstwa “Moda Polska”.

Kobiety kombinują, jak przerobić ciuchy, które udało im się dostać w skromnie zaopatrzonych sklepach lub upolować na bazarze przy placu Szembeka, a pomysły na to czerpią z rubryki w „Przekroju” prowadzonej właśnie przez Barbarę Hoff. Moda jest ważna – w „Dzienniku” Tyrmand pisze, że decyduje ona o tożsamości człowieka. Może też wpędzić w tarapaty. Początkowo nikt nie kombinował, że ubierając się w określony sposób, wybiera światopogląd, ale zmasowany atak propagandy przeciwko bikiniarzom sprawił, że ze zwykłej mody zrobił się ruch społeczny.

Przejawy odradzającego się życia mieszają się z problemami, ciemną stroną miasta. Co jest najtrudniejsze dla ludzi żyjących w Warszawie w tym czasie?

W odradzającej się stolicy nadal toczy się to straszne życie – wśród ruin, w kikutach starych kamienic. Mieszkają tam ludzie, nazywani „jaskiniowcami” – ich liczbę szacuje się sześć tysięcy. W gruzowiskach czają się sprzedający cegłę chuligani, których opisywał Marek Nowakowski czy właśnie Tyrmand w „Złym”, a też tak zwane „gruzinki”, czyli kobiety świadczące usługi seksualne w ruinach.

MUZEUM LITERATURY/EAST NEWS
Zapach cegły, dźwięk megafonu, smak wódki z ogórkiem
Barbara Hoff, Kalina Jędrusik i Leopold Tyrmand, Warszawa ok.1960 r.

To młode dziewczyny, które przyjeżdżały ze Wschodu albo wracały z obozów pracy w Niemczech. Powracały do niczego, nie miały rodziny, pieniędzy, nie mogły robić nic innego. W centrum mogły liczyć na klientów, bo powstawały tu knajpy, było dużo kierowców.

Co jeszcze trapi warszawiaków?

Życie wtedy w stolicy w ogóle było bardzo trudne. Narzeka się na brak oświetlenia, chodników, brud. Ludzie ciągle muszą szukać czegoś w niedoborach – dziś to bardzo modny trend „zero waste”, a wtedy nie było innej możliwości. Znajdują sposoby na zdobywanie trudno dostępnych towarów „zza żółtych firanek”, kwitnie czarny rynek, spekulacje. Niski był też poziom higieny, dostęp do bieżącej wody w wielu gospodarstwach domowych – problematyczny. Do tego wszędzie wisiało pranie, różne kalesony między oknami i balkonami. To dlatego, że architekci nowych osiedli nie uwzględnili w nich dostatecznej liczby strychów i suszarni.

Czyli ówczesna Warszawa pachnie rozwieszonym wszędzie praniem. Czym jeszcze? Pytam, bo w jednym z rozdziałów opisujesz stolicę w wydaniu zmysłowym, czyli tym złożonym z zapachów, dźwięków, wrażeń dotykowych i smakowych.

Nie wiem, czy to pranie zaliczyłabym do miłych zapachów, samo robienie prania prowadziło raczej do wilgoci, zaduchu. Warszawa „pachniała” wtedy barem trzeciej kategorii, uryną, ale też gruzem, budową. Tyrmand w „Złym” zestawia wiosenną świeżość z „zapachem topionej słoniny i gotowanej kapusty”. Z kolei w „Piątce z ulicy Barskiej”, powieści Kazimierza Koźniewskiego, czytamy, że „z wypalonych piwnic wiał ku chodnikom trupi zapach”. W powietrzu unosił się pył z cegieł z budowy, a jako że kamienice były słabo opalane w czasie zimnych dni, to i można było wyczuć zapach stęchlizny.

FoKa / Forum
Zapach cegły, dźwięk megafonu, smak wódki z ogórkiem
Plaza nad Wisłą w Warszawie, 1951 rok.

W nowo otwartych lokalach gastronomicznych też nie pachniało fiolkami.

Kawiarnia „Niespodzianka” na placu Konstytucji 6 jest krytykowana za brak odpowiedniej wentylacji, przez co od progu czuć odór i dym z papierosów. Z kolei w restauracji „Rarytas” na górnym piętrze brakuje powietrza, bo zapachy z kuchni mieszają się z dymem papierosowym. A co do zapachu uryny… W całej Warszawie w tym czasie jest tylko dwadzieścia szaletów publicznych. Ludzie załatwiają więc potrzeby fizjologiczne raczej w krzaczkach…

A co wtedy słychać w Warszawie? Piszesz, że jeden wielki hałas.

Tak, bo ryczą głośniki, radiowęzły nadają komunikaty, płynie jazgot z megafonów – niektórzy porównują ten ciągły huk do chińskich tortur dzwonem, od którego bicia wariowali unieruchomieni skazańcy. W zamkniętych podwórkach działają niewielkie zakłady produkcyjne, których pracę też słychać. Dochodzą do tego dźwięki codziennej krzątaniny, a wreszcie muzyka z płyt, radio, no i telewizji, która w 1954 roku nadawała raz w tygodniu, a od listopada 1955 roku – trzy razy w tygodniu.

W tym roku hałas z megafonów zszedł na dalszy plan, bo na pierwszy wysunął się ten związany z V Światowym Festiwalem Młodzieży i Studentów, który wtedy odbywał się w Warszawie.

Dokładnie. Festiwal miał służyć ugruntowaniu socjalizmu na świecie, wspólnej walce o pokój i wykreowaniu propagandowego obrazu Polski. Na ulicach Warszawy panuje ścisk, przetaczają się przez nie tłumy, bo to przecież dwadzieścia pięć tysięcy delegatów z różnych zakątków świata. Wszyscy tańczą, grają na instrumentach, wykonują egzotycznie brzmiące melodie ludowe. Przez ponad dwa tygodnie w całym mieście odbywają się koncerty i pokazy. Sławomir Mrożek na przykład wspominał zabawę w dopiero co oddanym do użytku Pałacu Kultury i Nauki, w której uczestniczyło tysiąc młodych osób z Polski, ubranych w jednakowe stroje, tańczących przy dźwiękach piosenki „Szła dzieweczka do laseczka”… Ten nastrój karnawału można tłumaczyć euforią ludzi, którzy przetrwali wojnę i chcieli odreagować ten koszmar. Festiwal zostawił po sobie obraz miasta rozrywkowego, które nie lubi chodzić spać z kurami.

W niektórych miejscach Warszawy panuje jednak przerażająca cisza. Mówię oczywiście o Muranowie, a ściślej obszarze po getcie warszawskim.

Przed wojną w Warszawie żyło ponad 380 tys. Żydów, co stanowiło jedną trzecią mieszkańców; w czasie wojny i okupacji zginęło ich 300 tysięcy. W książce przytaczam słowa „Nic, tylko cisza” Władki Meed, która z mężem Benjaminem po wojnie wraca w poszukiwaniu znajomych miejsc, ale ich nie ma, bo na terenie Muranowa – czyli przedwojennej dzielnicy żydowskiej, a potem getta z czasów drugiej wojny światowej – nie było nawet ruin, tylko nieskończone morze gruzu. Mimo dekady, która upłynęła od końca wojny, ta przestrzeń nadal pozostawała dla warszawiaków miejscem kaźni, milczy o nim Tyrmand, niektórzy badacze twierdzą, że świadomie.

Kiedy mieszkańcy Warszawy patrzyli na teren odbudowywanego Muranowa, to jak to na nich wpływało?

To musiało mieć znaczenie symboliczne, bo musieli się przecież odnaleźć między wymarzonym mieszkaniem, a wspomnieniami o wojnie i czasach sprzed getta. Życie tam zaczynało się przecież realnie na resztkach nie tylko gruzu, ale i zwłok ludzkich. Pytanie, czy był wtedy czas na to, by zajmować się duchami, kiedy mieszkańcom Warszawy brakowało dachu nad głową? Projektanci nowego osiedla, na przykład Bohdan Lachert, nie ignorowali jednak doświadczenia przeszłości i chcieli, by dawna „przestrzeń żydowska” stała się miejscem nowych znaczeń, w którym powstaje polska tożsamość zbiorowa. Domy miały być nieotynkowane, zbudowane z mieszanki resztek gruzu i nowych cegieł. Projekt jednak uznano za zbyt śmiały, architekt musiał się usunąć w cień, a bloki pokrył tynk i socrealistyczne ozdóbki. W 1954 roku na Muranowie mieszkało już sześćdziesiąt tysięcy ludzi.

MUZEUM LITERATURY/EAST NEWS
Zapach cegły, dźwięk megafonu, smak wódki z ogórkiem
Leopold Tyrmand i Konstanty Ildefons Gałczyński, Warszawa 1949 r.

I kim oni byli? Nie pytam tylko o mieszkańców Muranowa, ale w ogóle nowych warszawiaków. Skąd przybywali, jak zmieniali miasto?

Nowi warszawiacy to osoby, które przyjechały tu do pracy z mniejszych miast i wsi, mieszając obyczajowość wiejską z miejską. To robotnicy, robotnice, repatrianci… Dawni mieszkańcy Warszawy, których liczba w latach 50. nie sięgała 20 procent ogólnej liczby mieszkańców, traktowali ich często z niechęcią i pogardą, nazywając „wsiowymi”, „zającami” czy „bocianami”. „Warszawa jest dla warszawiaków, nie dla chamów”, oświadczano podglądając zwyczaje przyjezdnych i dostrzegając, że różnią się od tych kultywowanych przez autochtonów.

Na przykład jak?

„Życie Warszawy” opisywało pracownicę delikatesów rozbijającą na parapecie okiennym kości rosołowe, jeden lokator zainstalował w piwnicy hodowlę królików…

A kim są opisywane przez ciebie „typy malownicze”?

To ludzie stanowiący ważny element krajobrazu: na przykład starzy kawalerowie, romantycy, grupa salonowa, do której należą panny na wydaniu, dowcipnisie czy karciarze, przedstawiciele zawodów na wymarciu: latarnicy, tragarze, ptasznicy. Spacerując po ulicach Warszawy lat 50., można było jeszcze spotkać ich wszystkich, sprzedawcę noży obok wielbicielki jazzu. Nie mogę nie wspomnieć o przekupkach: urzędowały na odcinku Marszałkowskiej między Widok, a Rutkowskiego (obecnie Chmielna), ale też na placu Komuny Paryskiej, czyli placu Wilsona, na Pańskiej czy Stalowej. Z kolei najsłynniejszym, do tego nocnym, dorożkarzem tamtych lat był pan Marian. Pojawiał się pod Kameralną o jedenastej w nocy. Czasem stacjonował też pod Bristolem lub Krokodylem. Wachlarz typów warszawskich można podejrzeć w filmie z 1953 roku „Sprawa do załatwienia”.

Nie wspomniałaś o chuliganach.

O, przepraszam! Powojenna Warszawa była trudna też pod względem towarzyskim. Nie było gdzie wyjść wieczorem. Bawiono się głównie w domach, a młodzi ludzie z gorszych środowisk spędzali czas w ruinach, pozostałościach domów, w bramach. I prowokowali różne ekscesy – bójki, akty wandalizmu, kradzieże. Powstanie zjawiska chuligaństwa tłumaczono nudą czy powojennym upadkiem obyczajów. Warto dodać, że bikiniarz, obibok czy bumelant należeli do tej samej kategorii. Jako że zjawisko stołecznej chuliganerii zaczęło wymykać się spod kontroli, do akcji wkroczyło Prezydium Rady Narodowej i przyjęło uchwałę usprawniającą walkę z chuligaństwem.

Narodowe Archiwum Cyfrowe
Zapach cegły, dźwięk megafonu, smak wódki z ogórkiem
Gmach od skrzyżowania ul. Świętokrzyskiej z ul. J. Marchlewskiego w stronę skrzyżowania Al. Jerozolimskich i ul. Marszałkowskiej. Widoczne Śródmieście w kierunku Wisły. Fotografia lotnicza, 1955 r.

Problemem tamtych lat był również alkoholizm, w którym przodowali nie tylko chuligani. Warszawa zapijała smutki na potęgę.

Tak, aż do tego stopnia, że ze zjawiskiem walczono uchwałami. Zakazano sprzedaży napojów alkoholowych (z wyjątkiem wina i piwa) w dni wypłat, a w sklepach nocnych po dwudziestej. Sprzedaż przeniosła się więc do melin. Popularnymi lokalami do zabawy była „Oaza” lub bar „Parkowy”, zwany „Kanadą”, na Targowej. No i pito oczywiście w budkach z piwem rozstawionych po całym mieście.

Pili tam robotnicy i urzędnicy niższego szczebla.

W ogóle picie w PRL to przede wszystkim historia miejskiego proletariatu. Najwięcej pił właśnie on, zwykle byli to przyjezdni, dla których picie było formą integracji w nowym środowisku, a może i ucieczką od stresującego życia w mieście i ciężkiej pracy fizycznej. Co ciekawe, piwo polecano kobietom w ciąży i młodym matkom jako środek wzmagający laktację.

Ciekawe. Ale klasy wyższe też piły, tyle że po kawiarniach. Piszesz, że pełniły one ważną rolę w powojennej Warszawie.

A i owszem, stanowiły teren niezbędny do prowadzenia życia towarzyskiego. Ważną pozycję w tamtym czasie miały „Jontka”, „Harenda”, „Złota Rybka”, a przede wszystkim „Kameralna”, o której pisał Marek Hłasko w „Pięknych dwudziestoletnich”. Warunkiem wejścia tam była marynarka i krawat, a głównie portfel. Bywali tam i artyści, i dorożkarze, badylarze, prywaciarze… Ważna była także restauracja dla zamożnych „Rarytas” na Marszałkowskiej 9/15, kawiarnia „Świtezianka” na MDM-ie czy leżący obok i serwujący jedno danie – flaki – tani bar „Flis”. Nie można zapomnieć o kawiarni „Pod Kurantami” na Wilczej 35/41, której wnętrze zaprojektowała Xymena Zaniewska. W kawiarniach od nowa formowała się „warszawka”, która żyła jak przedwojenna burżuazja. Zwykle miała pieniądze, nosiła się ze smakiem, była pewna siebie. Siadano w kawiarniach, żeby plotkować, zdobyć wiedzę o mieście, porozmawiać o kulturze, szczególnie o jazzie, bo młoda Warszawa tych czasów była zakochana w tej muzyce.

fot. Siemaszko Zbyszko, Narodowe Archiwum Cyfrowe
Zapach cegły, dźwięk megafonu, smak wódki z ogórkiem
Odbudowa Starego Miasta w Warszawie, 1953 r.

Czemu?

Dawała powiew wolności i różniła się od tego, co proponowała oficjalna „lista przebojów” na ulicy czy w radiu. Kojarzyła się zachodnim stylem życia i doskonale pasowała do egzystencjalnych rozmów snutych przy wódce. Oznaczała konkretny styl życia. Stalinizm był synonimem nudy, jazz jej odwrotnością, „burżuazyjną rozrywką”. Kojarzył się z wywrotowością, ryzykiem, czekaniem na coś, co ma się wydarzyć. Tęsknotą za wolnością. Już wtedy zaczęło się w Polsce kombinowanie, jak ją sobie wywalczyć, choć na tę pełną przyszło nam jeszcze trochę poczekać.

Włodzimierz Wasyluk / Forum
Zapach cegły, dźwięk megafonu, smak wódki z ogórkiem
Sylwia Chutnik, Warszawa, 2022 r.
Sylwia Chutnik – kulturoznawczyni, publicystka i promotorka czytelnictwa, autorka m.in. takich książek jak „Kieszonkowy atlas kobiet”, „Cwaniary” czy „Miasto zgruzowstałe. Codzienność Warszawy w latach 1954- 1955’

Patrycja Pustkowiak

Pisarka. Wydała dwie powieści: „Maszkaron” oraz „Nocne zwierzęta”, która znalazła się w finale Nagrody Literackiej „Nike” 2014 oraz była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia 2014. Opowiadania oraz teksty o literaturze publikowała m.in. w „Dzienniku”, „Dwutygodniku”, „Gazecie Wyborczej”, „Wprost”, „Bluszczu”, „Piśmie”, „Lampie” i „Polityce”.

Popularne