Widok na miasto Szczecin z widokiem na Odrę i statki, 1 stycznia 1920 r. - 31 grudnia 1935 r.
Fot. Scherl / SZ-Photo / Forum
Wywiady

Trochę Ziemia Obiecana, trochę Dziki Zachód

Szczecin nieustannie się zmienia – najpierw niemieckie nazwy zastąpiono polskimi, a nowi mieszkańcy miasta krążyli wśród poniemieckich dekoracji, potem obok mieszczańskich kamienic i żelbetowych, modernistycznych budowli sakralnych postawiono blokowiska,  wreszcie zamknięto i słynny bar mleczny „Bambino”, dziś można kupić tam kebab. – O pogmatwanej historii Szczecina i ważnych dla siebie miejscach w mieście opowiada pisarka Inga Iwasiów, rodowita szczecinianka, autorka wielu powieści. Ostatnia nosi tytuł „Późne życie”.

Od urodzenia mieszka pani w Szczecinie. Podejrzewam, że sześćdziesiąt lat to taki okres, w którym można już stworzyć sobie mapę ważnych
w mieście miejsc.

Na pewno. Co więcej, to mapa podlegająca ciągłym korektom, wiele miejsc dzieciństwa nie istnieje, zmieniło nazwy, uległo przekształceniu. 

Fot. Piotr Zagiell / East News.
Trochę Ziemia Obiecana, trochę Dziki Zachód
Widok na Wały Chrobrego. Siedziba Muzeum Narodowego i budynek Urzędu Wojewódzkiego. Szczecin, 2022 r.

Tego się obawiałam. Ale zacznijmy od tych, które przetrwały do dziś. 

Jest ich sporo. To na przykład długa, śródmiejska ulica przy której mieszkałam w dzieciństwie, potem chodziłam do szkoły podstawowej i średniej, a obecnie pracuję –  mówię o alei Piastów. W czasach mojego dzieciństwa nie jeździły jeszcze po niej tramwaje, nie było tylu aut, była to faktycznie aleja na kształt paryskich bulwarów. Z okresu dziecięcego mam nawet zdjęcie z mamą w bryczce  stojącej w alei. 
Sama nazwa zaś stanowi ślad energicznego polonizowania przestrzeni. Wokół ulice nazwane imionami królów i  hetmanów. Do fryzjera chodziłam na Żółkiewskiego, przyjaźniłam się z dziewczyną z Chodkiewicza. 

Dziś nie ma bryczek, jest – jak sama pani mówi – tramwaj.

Dziś to jedna z bardziej ruchliwych ulic miasta. Stoją tu stare, niemieckie kamienice, w pewnych miejscach ostały się jeszcze specyficzne przednie ogródki. Nie wszędzie – wiele z nich zmieniło się w trawniki i toalety dla psów. A w czasach mojego dzieciństwa to jeszcze była bardzo ładna, urokliwa przestrzeń. Kontynuując sentymentalną wędrówkę: blisko stamtąd do Parku Kasprowicza. Chodzę do niego rzadziej, choć jest piękny i uczęszczany, ale wybieram wyprawy do lasu. Chyba to najważniejsze dla mnie dziś miejsce: puszcza okalająca Szczecin. 

Fot. Autorstwa Nieznany – Henryk Mąka: Szczecin wczoraj, dziś, jutro, Wydawnictwo Interpress, Warszawa 1978 / Wikipedia.org
Trochę Ziemia Obiecana, trochę Dziki Zachód
Szczecin, kombinat gastronomiczny „Kaskada” (po lewej stronie ), 1978 r.

Słynny bar mleczny Bambino albo kompleks gastronomiczny Kaskada, które opisuje pani w powieściach, nie są ważne?

Obu miejsc już nie ma. Kaskada się spaliła w kwietniu 1981 roku. To była tragedia, koniec legendy dancingu, a zarazem moment założycielski naszej pamięci. W Zespole Szkół Gastronomicznych czci się pamięć czterech uczennic i dwóch  uczniów, którzy zginęli podczas praktyki zawodowej. Zginęło 14 osób. Podczas rewolty robotniczej w grudniu 1970 śmierć poniosło 16 osób. Na roku 1970 budowana jest oficjalna mitologia miasta, ale w tle mamy cały czas płonąca Kaskadę.

Czym ona w zasadzie była?

Haus Ponath, rozbudowany z kamienicy Ponatha kompleks gastronomiczno-rozrywkowy, oddano do użytku w 1929 roku. W latach 50. służył jako dom towarowy, do pierwotnej funkcji wrócił w 1962 roku. Mieścił restauracje i lokal nocny z występami. Bawiono się w nim i robiono nielegalne interesy. „Kaśkę”, jak nazywaliśmy pieszczotliwie to miejsce, odwiedzała elita i półświatek,. przyjeżdżali tu ludzie z całej Polski, a nawet ze Skandynawii. Jeść, pić, wymieniać walutę –  najbardziej znani cinkciarze mieli tu swoje rewiry, umawiać się na seks.

W eseju „Miasto-Ja-Miasto” pisała pani, wspominając to miejsce: „Jeszcze wieczorem tańczyły tam girlsy, rozbierały się podstarzałe artystki, polowały na klienta „dziewczynki”, jeszcze po północy pijani konsumenci wypełniali ten największy parkiet Szczecina, jeszcze tętnił tu seks, wyzwolony z ograniczeń zewnętrznego świata”.

Ta legenda PRL doszczętnie się spaliła. Styk rozrywki i tragedii przemawia do wyobraźni. Dziś mieści się tam galeria handlowa.

Chcesz być na bieżąco z przeszłością?

Podanie adresu e-mail i kliknięcie przycisku “Zapisz się do newslettera!” jest jednoznaczne z wyrażeniem zgody na wysyłanie na podany adres e-mail newslettera Narodowego Instytutu Konserwacji Zabytków w Warszawie zawierającego informacje o wydarzeniach i projektach organizowanych przez NIKZ. Dane osobowe w zakresie adresu e-mail są przetwarzane zgodnie z zasadami i warunkami określonymi w Polityce prywatności.

No tak, to niezbyt zaskakujące.

Na osłodę nowy budynek ma przypominać dawny kształtem, co uważam za bardzo dobre rozwiązanie. Mam sentymentalne wspomnienia związane z blokami naprzeciwko – w nich od połowy lat 70. pracował w zakładzie zegarmistrzowskim „Jubiler” mój ojciec. Odwiedzałam go w pracy, kiedy byłam dzieckiem. Bawiłam się na podwórkach pobliskich domów, w Kaskadzie jadłam obiady abonamentowe, w barze Turysta (działa nadal!) piłam koktajle mleczne. Aury tamtego Szczecina nie ma.

Jak i baru Bambino, który opisuje pani w swojej powieści o tym samym tytule. 

Mieścił się przy placu Kościuszki, który jest częścią alei Piastów. Bywałam w nim często. To przestrzeń w kamienicy z lat 30. w której jadałam pierogi i spotykałam się z ludźmi. W gastronomii pracowała moja babcia. Nie ma już tego baru. Przez chwilę pod tym adresem mieściła się wypożyczalnia kaset video „Beverly Hills”. Wypożyczalnia, podobnie jak bar z pierogami, straciła rację bytu. Uległa cywilizacyjnym przemianom. Teraz zagościł w lokalu  kebab, podobno najlepszy w mieście. Nie sprawdziłam, nie jem mięsa.

Ze „szczecińskich” powieści – szczególnie „Ku słońcu”, które jest kontynuacją „Bambino” – można wyczytać, że z upływem lat miasto przechodzi nie do końca korzystne zmiany. Może i się modernizuje, ale zarazem zostaje poddane zachodnim modom i popkulturze, homogenizuje się. Miasto oswojone staje się obcym bytem.

Nostalgia podpowiada, że każde „teraz” jest gorsze od „przedtem”. Pewne miejsca zunifikowały się, zhomogenizowały, weszły w alians z popkulturą, ale z drugiej strony zostały jakoś zwrócone ludziom. Szczecin, przed wojną niemiecki, został bardzo zniszczony podczas nalotów alianckich, a potem przez wiele lat był zaniedbywany, nie tak szybko odbudowywany jak inne miasta. Jego oblicze zmieniało się zresztą w różny sposób przez lata – najpierw zniknęły gwałtownie  niemieckie nazwy ulic, zostały zastąpione polskimi, potem obok mieszczańskich kamienic i żelbetowych obiektów sakralnych, a także kilku warstw wcześniejszych stylów architektonicznych, pojawiły się blokowiska. Zniknął bar „Bambino”, pojawiły się gastronomiczne sieciówki… Ale przypomniałam sobie, że jest jeszcze jeden, ważny dla mnie fragment Szczecina.

Zamieniam się w słuch. 

To Wały Chrobrego, niezniszczony fragment architektury niemieckiej. Widać stąd stocznię i port. To miejsce świadkowało nazistowskiemu wcieleniu miasta, a ostatecznie stało się atrakcyjną przestrzenią do spacerów, spotkań z ludźmi, wspólnego spędzania czasu. Przyległe do tej części miasta obszary zrewitalizowano, wykonano zwrot ku rzece, postanowiono nowe budynki, ale Odra w tej części jest mocno zabetonowana.

A takie typowe, szczecińskie zabytki jak Zamek Książąt Pomorskich, którego historia sięga XII wieku, nie robią na pani wrażenia?

Chyba dobrze to pani ujęła. Pamiętam tylko budynek po rekonstrukcji, bo w czasie alianckiego bombardowania szczecińskiego Starego Miasta w 1944 roku został mocno zniszczony – po wojnie odbudowywano go przez dwadzieścia trzy lata. Podobno nie został rozebrany dzięki nazwie nadanej wyprzedzająco przez miejskiego architekta  – skoro Książąt Pomorskich, to nasz. Obecnie prowadzone są tam prace remontowe na wielką skalę. Czyli nadal budujemy swój stary gród. Oczywiście bywam tam, mieści się w nim opera, organizowane są wystawy, ale Zamek jest dla mnie bardziej jak rodzaj szczecińskiej scenografii,  do której nie mam sentymentalnego stosunku.

W powojennej historii Szczecin był liderem ruchów robotniczych, które przyspieszyły przełom polityczny 1989 roku. Kiedy w grudniu 1970 roku doszło do starć robotników z wojskiem i milicją, była pani dziewczynką, ale protesty robotnicze, które wybuchły w sierpniu 1980, mogła już pani obserwować jako świadoma nastolatka.

W grudniu 1970 roku, gdy rozpoczął się protest w Stoczni Szczecińskiej, akurat był u nas kuzyn z ZSRR,  z Ukrainy. Poszedł oglądać miasto w dzień wyjścia robotników na ulice. Potem przeszło to do rodzinnej anegdoty – władza mówiła przecież, że w tłumie byli prowokatorzy, którzy mówili po rosyjsku. Śmialiśmy się, że to nasz kuzyn. Natomiast w latach 80. byłam już świadomą nastolatką, w stanie wojennym chodziłam do liceum. Aleja Piastów o której już mówiłam, była miejscem pochodów trzeciomajowych i starć z milicją. Widziałam to wszystko z okien mojego domu – demonstracje, akcje ZOMO i ucieczki przez tzw. przelotki, bramy łączące kwartały kamienic stojących przy różnych ulicach. Bardzo dobrze to pamiętam – widok tej przemocy zrobił na mnie ogromne wrażenie.

Fot. Mary Evans Picture Library / Mary Evans Picture Librar / Forum
Trochę Ziemia Obiecana, trochę Dziki Zachód
Budowa niemieckiego okrętu pancernego SMS Oldenburg w stoczni AG Vulcan w Szczecinie (wówczas w Niemczech, obecnie Szczecin w Polsce) przez Carla Hochhausa. Została zwodowana w grudniu 1884 roku.

„Czas był zły, parszywy początek dekady, zaślimaczona końcówka stanu wojennego. Przez aleję Piastów przetoczyły się pochody, manifestacje. Piwnice pachniały resztką gazu łzawiącego”. Tak pisała pani w autobiograficznym „Umarł mi”.

W oparach tego gazu łzawiącego w maju 1982 roku zdawałam maturę, bo wżarł się w naszą salę gimnastyczną, mieszczącą się w przyziemiu.Nie pamiętam tematu pracy z polskiego, ale wiem, że łzawiły mi oczy. To było bardzo silne przeżycie pokoleniowe. Stan wojenny był dla mnie pierwszym, świadomym wejściem w polityczność życia. Wtedy też dotarło do mnie, co to znaczy być z domu robotniczego – tata był rzemieślnikiem, mama pielęgniarką, babcia pracowała w barze mlecznym… Większość dzieci w mojej szkole to były dzieci robotników. Każdy miał kogoś pracującego w stoczni. Mój narzeczony pracował w Polskiej Żegludze Morskiej. Miasto stało, a ja woziłam przyjaciołom pod bramy zakładów pracy kotlety mielone. Strajkowali „swoi”. Bardzo związało mnie to z najnowszą historią miasta.

A jego poniemieckość jakoś na panią wpływała?

Musiała, była doświadczeniem codziennym. 

Obcowałam z niemieckimi napisami w domu – klapka wrzutowa na drzwiach miała napis „briefe”, czyli „listy”, „warm-kalt” zdobiło kaloryfer.

W domach były strzępki czyjegoś dobytku. To wszystko musiało coś oznaczać. Wszędzie były rzeczy – drobne jak sprzęty kuchenne, ogromne jak budowle – pozostawione przez ludzi, którzy tu przez lata mieszkali i nie byli naszymi rodakami. Dokonała się tu przecież niemal całkowita wymiana ludności. Z czasem zdałam sobie sprawę, że także parki, skwery, działki, drzewa są „po nich”.

Rysowanie palcem po mapie w czasie rozmaitych konferencji, przestawianie granic nie wydaje się aż tak skomplikowane, trudniej jednak odcedzić miasta z przeszłości. 

Natrafiało się na nią na każdym kroku – na przykład kamienica, w której mieszkałam, miała dach uszkodzony przez pocisk artyleryjski. Zrobiono w tym mieszkaniu generalny remont, który odsłonił w stropach niemieckie napisy, pod tapetami odkrywaliśmy niemieckie gazety, itd. W tej chwili też mieszkam w domu zbudowanym w latach 30. i w czasie remontu odsłoniły się z kolei warstwy materiału budowlanego pokazujące, że niemieckie budownictwo wcale nie było aż takie solidne.

Znajdowanie śladów, tych, jak się chętnie do niedawna mówiło, palimpsestów (ciekawe, rzadziej dziś spotykam w opisach przestrzeni to słowo) wpływało na wyobraźnię. Jako dziecko bawiłam się w skarb w piwnicy, która mieściła sporo niespodzianek, słoików i klamotów przedwojennych.

Bardziej świadomie zaczęliśmy o tym rozmawiać w latach 90., wtedy mieliśmy do czynienia z falą tekstów i dyskusji o niemieckiej przeszłości dzisiejszych polskich miast. Mam wrażenie, że to się trochę wytarło i przeszło w nostalgiczną modę na cepelię lub jest odkrywane przez kolejne pokolenie w innych już kontekstach, przede wszystkim jako opowieść o krajobrazie kulturowym. A historie wysiedleń, przesiedleń zaktualizowały się nam i stały punktem odniesienia dla współczesnych wydarzeń.

Pozostają chyba nadal ważne, bo przecież wykorzystuje je pani w swoich powieściach.

Tak, trudno mi było tego uniknąć, bo moja rodzina to pokłosie ruchu ludności, składa się z przybyszy z różnych stron, posiadających różne doświadczenie kulturowe, wnoszących inny język,  inną kulturę do tych poniemieckich dekoracji, w jakich żyjemy.

O tym też pisała pani w „Umarł mi”: „Tak, byliśmy mieszańcami, potomkami przesiedleńców, mieszkaliśmy w centrum poniemieckiego miasta, lepiąc język codzienności z kresowo-wielkopolskich gwar i w rezultacie mówiąc tak czysto, jakbyśmy chcieli udowodnić tezę o wyjątkowej poprawności językowej mieszkańców Pomorza Zachodniego”. Ten językowy zamęt wywoływał doświadczenie jakiejś dziwności, chaosu tożsamościowego?

W „Umarł mi” nawiązywałam do śmiałej tezy językoznawczej, że Szczecin czy Wrocław, Ziemie Odzyskane, wytworzyły najbardziej szlachetną odmianę polszczyzny, bo dzieci uczyły się języka już nie od rodziców, a w szkole. To pokrętna teza, nigdy jej nie kupowałam, bo przecież w szkole warszawskiej czy krakowskiej także uczono dzieci oficjalnej polszczyzny, bez dodatków regionalnych. Ale nas, mieszkańców Ziem Odzyskanych, charakteryzowały różne naleciałości, które często próbowaliśmy zwalczać, a ucieczka od różnic gwarowych czy regionalizmów miała zapewnić życiowy awans.

Fot. Schmid Reinhard / Huber images / Forum
Trochę Ziemia Obiecana, trochę Dziki Zachód
Rynek Sienny na Starym Mieście w Szczecinie

Kim w zasadzie byli ludzie przybywający do Szczecina po wojnie?

To prawdziwa, wieloetniczna mozaika zróżnicowana pod względem pochodzenia, wykształcenia, sposobów życia. Przybywali tu ludzie z Kresów Wschodnich, ale w większej w zasadzie mierze z terenów należących przed wojną i po wojnie do Polski – z Wielkopolski czy Mazowsza. Większość Polaków, która się tu znalazła, przyjechała za chlebem, w nadziei na awans społeczny, opuszczając biedniejsze części Polski. Mamy też epizod przejściowego pobytu tu ludności żydowskiej, która mieszkała po wojnie w dzielnicy Niebuszewo, zwanej dziś Niebkiem.  W 1946 roku było ich 30 tys. Prawie nikt z nich tu nie został.

Kresowiaków podobno szczególnie się nie lubiło, kpiło się z nich.

Obwiniano o wszelkie zło. Oskarżano o szabrownictwo, o nieokrzesanie. Postać „zaciągającego” zbója można spotkać w literaturze z lat 40. i 50. Ówczesny Szczecin przywoływał po prostu westernowe skojarzenia – nowych osadników trzeba było podzielić na dobrych i złych, negatywne cechy przypisać tym obcym. Ciekawe, że w miejscu samych obcych ktoś i tak miał pełnić funkcję bardziej obcego. A najsprawniejsi szabrownicy wcale nie pochodzili ze wschodu, bo żeby dobrze handlować, trzeba mieć gdzieś jakiś grunt.

Mówiła pani o Szczecinie jako soczewce przesiedleń do jakich dochodziło w powojennej Europie. I że wiąże się z tym temat szczecińskiej tożsamości, odziedziczonej depresji czy traumy. Trudność jej przepracowania prowadzi do tego, że mieszkańcy Szczecina są ludźmi niewpasowanymi.

Debatowanie nad tożsamością to ulubiony sport szczecinian – czy ją mamy, jaka ona jest itp. O nucie depresyjnej mówiłam już kilkanaście lat temu, ale wydaje mi się, że ta diagnoza nadal jest aktualna, bo szczecinianie czują się zaniedbani. Pociągiem jedzie się do Warszawy siedem czy osiem godzin, można więc mniemać, że nie jesteśmy braną pod uwagę w planach centrali częścią Polski. W efekcie ciągle funkcjonujemy na obrzeżach, peryferiach. W kolejnych dziesięcioleciach słabo w to miasto inwestowano, ludziom nie najlepiej się tu żyło, nowe osiedla powstawały wolno. Kolejna rzecz to rzeczywiście ten nieprzepracowany żal przesiedleń, łagodniej nazywanych „ruchem ludności”. To, że przymusowo wysiedlono stąd Niemców, musi się na nas odbijać Mieszkańcy Szczecina mają w sobie dużo żalu. Ale inni mówią, że jest przeciwnie, że to miasto nadziei, bo skoro się nie ma tu rodziny z dziada pradziada, korzenie nas nie ograniczają. Dziwnie więc być szczecinianką. Dziedziczy się traumę, żal, pretensje do całego świata, a jednocześnie jest się w mieście otwartym, portowym, mieście wielu możliwości.

Dlaczego pani nigdy stąd nie wyjechała?

Można wszystko zamienić w ideologię miłości do miejsca, a to chyba też kwestia przypadku. Może gdybym dostała świetną ofertę pracy w Nowym Yorku to bym tam poleciała. Może gdybym związała się z kimś z Krakowa, to bym dziś w nim mieszkała? Trudno wyrokować. Tak się złożyło, że wszystko mnie związało ze Szczecinem. Ważne było dla mnie utworzenie Uniwersytetu – studiowałam w Wyższej Szkole Pedagogicznej, która została przekształcona w Uniwersytet Szczeciński i zaczęłam w nim pracować. Bliska mi była idea, że tworzymy tu środowisko humanistyczne. Dużą rolę grają też przyzwyczajenia – widoki, ścieżki, lasy. Szczecin ma wiele zalet. Jest miastem średnim, łatwo wszędzie dojechać, załatwić sprawy, dotrzeć do cudownych lasów, popłynąć aż do morza. Nieźle się tu żyje.

Fot. Rafal Siderski / Forum
Trochę Ziemia Obiecana, trochę Dziki Zachód
Inga Iwasiów

Patrycja Pustkowiak

Pisarka. Wydała dwie powieści: „Nocne zwierzęta”, która znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike 2014 oraz była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia 2014 oraz „Maszkaron”. Opowiadania oraz teksty o literaturze publikowała m.in. w „Dzienniku”, „Dwutygodniku”, „Gazecie Wyborczej”, „Wprost”, „Bluszczu”, „Piśmie”, „Lampie” i „Polityce”.

Popularne