mężczyzna z aparatem przed lustrem
fot. Hubert Komerski / Aurum Film / materiały prasowe
Zabytek niejedno ma imię

Malarskie biografie polskiego kina

Z tego artykułu dowiesz się:
  • dlaczego Andrzej Wajda nie został malarzem
  • czy artystyczny demon może przypominać poczciwego działkowca
  • w czym Nikifor jest lepszy od van Gogha

Polskie kino nie lubi opowiadać o malarskich gwiazdach, albo zwyczajnie nie potrafi tego robić. Artyści widziani oczami reżyserów stają się upostaciowaniem wielkich idei, punktem wyjścia do dyskusji o roli sztuki lub obiektem hołdu. Rzadko bywają natomiast samodzielnym tematem godnym pełnometrażowego filmu.

Osobliwa niechęć, jaką polskie kino darzy sztukę jako temat, warta jest zastanowienia. Zwłaszcza, jeśli zestawimy ją z entuzjazmem, z którym zachodnie kinematografie darzą swoich mistrzów pędzla i częstotliwością, z jaką kreślą portrety swoich największych artystów.

Do dziś nie doczekaliśmy portretu Tamary Łempickiej, Jacek Malczewski będący jednym z najoryginalniejszych twórców w historii polskiej sztuki interesował jedynie dokumentalistów, a nawet Jan Matejko ledwie przemazał się w telewizyjnym filmie Filipa Bajona

Podczas gdy Anglicy kręcą wspaniałe “Love is the Devil. Szkic do portretu Francisa Bacona” i dokumentalną opowieść o Banksym, Norwegowie przygotowują biografię Edwarda Muncha, Austriacy – Egona Schiele, Mike Leigh uwodzi świat mistrzowskim “Mr. Turnerem”, Peter Weber przygląda się historii “Dziewczyny z perłą”,  Julian Schnabel opowiada o Basquiacie, Ed Harris – o Jasonie Pollocku, a Julie Taymor o Fridzie Kahlo, Tim Burton w “Wielkich oczach” przypomina postać Margaret Keane, a na półkach stoją portrety klasyków na miarę “Caravaggia” Jarmana i “Picasso – twórca i niszczyciel” Ivory’ego, polskie kino o malarzach mówi mało albo wcale. Do dziś nie doczekaliśmy portretu Tamary Łempickiej, Jacek Malczewski będący jednym z najoryginalniejszych twórców w historii polskiej sztuki interesował jedynie dokumentalistów, a nawet Jan Matejko, w wyobraźni Polaków będący niemal praojcem rodzimego malarstwa, ledwie przemazał się w telewizyjnym filmie Filipa Bajona, albo w serialowym “Z biegiem lat, z biegiem dni”, gdzie sportretowany został jako Król-Duch, narodowy wieszcz, co zamiast wieścić – w milczeniu patrzył ze smutkiem na swoją ojczyznę.

EAST NEWS / INPLUS
Malarskie biografie polskiego kina
Kadr z filmu “Z biegiem lat, z biegiem dni”, produkcja: ZESPÓŁ FILMOWY X, WFF Wrocław, WFD Warszawa, reż. Andrzej Wajda, Edward Kłosiński, 1980 r.

Malarz wśród reżyserów

A skoro nawet Wajda nie tchnął w Matejkę iskry ekranowego życia, nadzieje na filmowy portret autora “Bitwy pod Grunwaldem” wydają się znikome. Nie było bowiem wśród polskich reżyserów filmowych drugiego twórcy, który tak chętnie i często powoływałby się na swoje malarskie wychowanie i równie często odwoływałby się do tradycji polskich (choć nie tylko) sztuk plastycznych.

Andrzej Wajda sam miał być malarzem – po wojnie podjął studia w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Porzucił ją niedługo później za sprawą Andrzeja Wróblewskiego, swojego kolegi, a zarazem malarskiego mistrza. Gdy zetknął się z pracami Wróblewskiego opowiadającymi o wojennym doświadczeniu swojego pokolenia, zrozumiał, że on sam nigdy nie będzie potrafił namalować niczego równie poruszającego i prawdziwego. Wybrał inną drogę. Ale w kinie wracał do Wróblewskiego – w “Kanale” cytował jego “Tęczową głowę”, w kluczowej scenie śmierci Maćka Chełmnickiego w “Popiele i diamencie” ożywiał na ekranie jego “Rozstrzelania”, a we “Wszystko na sprzedaż” zapraszał bohaterów na wystawę jego prac. Do Wróblewskiego Wajda powrócił także w ostatnich latach życia, by poświęcić mu dokumentalny film “Wróblewski według Wajdy” będący hołdem dla wielkiego malarza i miłosnym wyznaniem dla jego twórczości.

reprodukcja, fot. Wojciech Kryński / Forum
Malarskie biografie polskiego kina
Reprodukcja obrazu “Rozstrzelanie VIII” Andrzeja Wróblewskiego / Muzeum Narodowe w Warszawie. Ilustracja z albumu pod redakcja Marka Rostworowskiego. Książka powstała po wystawie “Żydzi polscy”zorganizowanej przez Muzeum Narodowe w Krakowie w 1989 r.

Ale malarskie inspiracje w kinie Wajdy ani nie zaczynały się, ani nie kończyły na Wróblewskim. Artystą, którego płótna najczęściej ożywały w kinie Mistrza był z pewnością Jacek Malczewski. Jego “Autoportret z Thanatosem”, “Śmierć” i “Zatruta studnia” wracały w malarskiej “Brzezinie” według Iwaszkiewicza,  a “Autoportret w zbroi” pojawiał się w “Weselu”. Wajda w swych filmach składał hołd mistrzom:  w “Weselu” Daniel Olbrychski rozrywał koszulę niczym bohater “Rejtana – upadku Polski” Matejki, w “Lotnej” reżyser cytował Leopolda Löfflera,  w “Weselu” ożywiał “Trumnę chłopską” Aleksandra Gierymskiego, w “Człowieku z marmuru” – socrealistyczne “Podaj cegłę” Aleksandra Kobzdeja, a w “Tataraku” sięgał po obrazy Hoppera.

Powidoki, czyli kim artysta być powinien

Tym, co może zaskakiwać, jest nieobecność wśród cytowanych artystów człowieka, któremu Wajda poświęcił swój ostatni pełnometrażowy film – “Powidoki”. Ich bohaterem był Władysław Strzemiński, jeden z pionierów polskiej awangardy lat 20. i 30., twórca kierunku zwanego unizmem. Wybitny artysta i skomplikowany człowiek, nękany uzależnieniami, znęcający się nad żoną, wybitną artystką Katarzyną Kobro.

Ale u Wajdy ta wielowymiarowa i nieoczywista postać zostaje sprowadzona do rangi symbolu politycznej niezależności. Zamiast Strzemińskiego pełnego ludzkich wad i słabości, w “Powidokach” Wajda serwuje pozbawioną życia opowieść o niezłomnym artyście i miażdżącym go systemie.

Marian Zubrzycki / Forum
Malarskie biografie polskiego kina
Kadr z filmu “Powidoki” w reż. Andrzeja Wajdy. N/z. Bogusław Linda, Zofia Wikłacz, Łódź, 2015 r.

Widziany oczami Wajdy Strzemiński jest samotnym wojownikiem przeciwstawiającym się dyktatowi socrealizmu. Zepchnięty na margines, unieważniany przez politycznych notabli ani na chwilę nie poddaje się w walce o artystyczną niezależność. Wajda pieczołowicie rekonstruuje jego polityczną udrękę – wyrzucenie z uczelni, odebranie prawa do uprawiania zawodu plastyka, a także szykanowanie jego rodziny. Zupełnie zapomina przy tym o prywatnym Strzemińskim: brutalnym, porywczym mężczyźnie odreagowującym swoje frustracje na najbliższych. U Wajdy próżno szukać śladu opowieści o Katarzynie Kobro, jej życiowa obecność zostaje tu ledwie zasygnalizowana. Strzemiński mąż, ojciec czy obiekt miłości młodziutkiej studentki (Zofia Wichłacz) musi ustąpić miejsca symbolowi.

Wajda potraktował opowieść o Strzemińskim jako głos w sporze, który w 2016 roku przetaczał się przez polskie media i środowiska artystyczne, a dotyczył roli artysty w “czasach politycznych”. Wajda znów pytał (a czynił to przez kilka dekad), czy rolą artysty jest karmienie narodowej dumy, czy raczej kwestionowanie dobrego samopoczucia zbiorowości i poszukiwanie własnej perspektywy nawet wtedy, gdy jest to perspektywa niewygodna i trudna do zaakceptowania. Sam reżyser, tak jak bohater filmu, stawał po stronie wolności. I rezygnował z obowiązków biografa-sprawozdawcy, by podjąć się roli reżysera-kustosza pamięci.

Nikifor – dotknięcie geniuszu

Opowiadając o Strzemińskim, Wajda mówił o sobie i twórcach swojego pokolenia. Mierzył się z własnymi wątpliwościami i demonami. Nie on jeden traktował artystyczną biografię jako punkt wyjścia do tak osobistego rozrachunku z kinem i ze sobą. Podobną strategię wybierał także Krzysztof Krauze, gdy w 2004 roku stawał na planie “Nikifora”, opowieści o ostatnich ośmiu latach z życia Nikifora Krynickiego, jednego z najwybitniejszych malarzy-prymitywistów.

Ale w rękach Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze (współscenarzystki filmu) opowieść o łemkowskim geniuszu okazuje się czymś zupełnie innym niż tradycyjna biografia. Twórców “Mojego Nikifora” nie interesuje przeszłość samozwańczego malarza, detale biografii i powody, dla których znalazł się w Krynicy, by pędzić życie sanatoryjnego malarza-żebraka. Najważniejsze pytanie stawiane przez Krauzów jest nieporównanie głębsze i dotyczy samej natury sztuki. Czym jest talent? Jakie obowiązki za sobą pociąga? Kto naprawdę jest artystą? Wreszcie – czy sztuka może być ważniejsza od drugiego człowieka?

fot. Wojciech Staroń / FORUM
Malarskie biografie polskiego kina
Plan filmowy filmu “Mój Nikifor” w reżyserii Krzysztofa Krauzego; n/z Krystyna Feldman, odtwórczyni głównej roli, 2004 r.
fot. Wojciech Staroń / FORUM
Malarskie biografie polskiego kina
Plan filmowy filmu “Mój Nikifor” w reżyserii Krzysztofa Krauzego; n/z Krystyna Feldman, odtwórczyni głównej roli, 2004 r.

Autorem i zarazem adresatem pytań, które napędzają “Mojego Nikifora”, jest jego główny bohater – Marian Włosiński, artysta, który w latach 60. pracuje jako plastyk w Krynicy. Pewnego dnia, bez zaproszenia i bez pukania, do jego pracowni wchodzi Nikifor. Rozsiada się w ciepłym wnętrzu i zaczyna malować. Tak oto ścieżki dwóch artystów przecinają się po raz pierwszy: jeden skończył Akademię Sztuk Pięknych, drugi wszystkiego nauczył się sam. Jeden latami cyzeluje jeden obraz, drugi w ciągu życia namalował ich tysiące. Pierwszy czeka na moment docenienia, podczas gdy drugi – po latach niedoli – na fali politycznego zainteresowania artystami ludowymi nagle zostaje gwiazdą.

Mimo zachwytów, jakie – słusznie – wywołała kreacja Krystyny Feldman wcielającej się w mikrej postury, starszego malarza, filmowa historia Nikifora jest opowieścią wymykającą się schematom biograficznego filmu o artyście

Dla Włosińskiego spotkanie z Nikiforem staje się początkiem podróży do samopoznania. Zaproszeniem do bolesnej refleksji na temat samego siebie i własnymi ograniczeniami. Włosiński u Krauzów przypomina nieco Salieriego z Formanowskiego “Amadeusza”, który uświadamia sobie, że człowiek, którym pogardza, jest narzędziem w rękach Boga. Ale filmowy Włosiński nie ma w sobie pogardy, jego stosunek do Nikifora jest przede wszystkim próbą człowieczeństwa. Konfrontacja z chorobą Nikifora (śmiertelnie niebezpieczną i zaraźliwą gruźlicą) i towarzyszenie mu w odchodzeniu staje się tu najwyższą formą sztuki. Bo u Krauzego Nikifor jest raczej upostaciowaniem bezbronnego talentu niż postacią z krwi i kości. Mimo zachwytów, jakie – słusznie – wywołała kreacja Krystyny Feldman wcielającej się w mikrej postury, starszego malarza, filmowa historia Nikifora jest opowieścią wymykającą się schematom biograficznego filmu o artyście, w którym twórcy wiernie trzymają się wydarzeń z życia malarza, a na ekranie oddają hołd plastycznej formie jego dzieł.

“Twój Vincent” – eksperymentalny hołd bez duszy

W polskim kinie opowieści o artystach często przyjmują – trzeba to przyznać – oryginalniejszą formę aniżeli hollywoodzkie biografie. Wystarczy rzut oka na jeden z najbardziej spektakularnych malarskich filmów, jakie powstały w Polsce w ciągu ostatniej dekady – “Twojego Vincenta” Doroty Kobieli i Hugh Welchmana. Nagrodzony Europejską Nagrodą Filmową 2017 w kategorii pełnometrażowy film animowany, nominowany do Oscara i Złotych Globów film to z pewnością przykład artystycznej odwagi. Animacja, której każdy kadr wystylizowany został na płótna Van Gogha, zachwycił świat plastyczną urodą i techniczną sprawnością, z jaką autorzy połączyli klasyczne kino aktorskie z animacją. W niespełna stuminutowym “Twoim Vincencie” wykorzystano 65 tysięcy obrazów, które na potrzeby filmu malowała grupa 125 artystów, odtwarzająca własnoręcznie każdy kadr tej historii.

Opowieść o młodym Armandzie, który wyrusza w podróż, by zwrócić rodzinie list nieżyjącego już Van Gogha, to osobliwy antykryminał – opowieść o tym, że nie sposób dociec prawdy o drugim człowieku. Biograficzna opowieść Kobieli i Welchmana była bowiem opowieścią o tajemnicy, o mitach przesłaniających prawdę, o kłamstwach i ludzkich zmyśleniach, które uniemożliwiają poznanie przeszłości jednego z największych malarzy wszech czasów. W ich filmie usłyszeć można było echa “Obywatela Kane’a” Wellesa czy “Rashomona” Kurosawy, innych historii o tajemnicach spowijających przeszłość i niemożności ustalenia jednej prawdy. I choć “Mój Vincent” zachwycał plastycznym rozmachem, jego piętą achillesową była sama historia. Dramaturgicznie wątła opowieść nie wytrzymywała ciężaru pełnometrażowej fabuły. Zamiast poruszającej opowieści, w której moglibyśmy współuczestniczyć w dramacie Van Gogha, otrzymaliśmy efektowny film edukacyjny zapoznający widownię ze stylem Holendra i podstawowymi informacjami dotyczącymi jego twórczości, ale sam Van Gogh – choć tak uwielbiony – pozostał ukryty przed naszym spojrzeniem.

“Młyn i krzyż” – zaproszenie na Golgotę

Podobne zarzuty – choć dużo ostrożniej – formułowano także wobec drugiego polskiego filmu będącego hołdem dla światowego mistrza. Mowa o “Młynie i krzyżu”, niezwykłym dziele Lecha Majewskiego, w którym polski malarz, reżyser i pisarz zmierzył się z “Drogą krzyżową” Petera Bruegla starszego (znanej także jako “Procesja na Kalwarię”). Na czym polegała niezwykłość jego filmu? Przede wszystkim na śmiałości, z jaką Majewski odrzucił narracyjne klisze towarzyszące filmom o malarstwie. Jego “Młyn i krzyż” nie był ani opowieścią o dramatycznych wydarzeniach towarzyszących powstawaniu słynnego płótna, ani biografią jego autora – był próbą wejścia w sam środek obrazu i próbą jego artystycznej interpretacji. Majewski na ekranie ożywił namalowany w 1564 roku obraz Bruegla, by pochylić się nad jego treścią, przyjrzeć się zapisanym weń symbolom, zinterpretować ukryte znaczenia i zrozumieć, z czego bierze się ponadczasowa siła flamandzkiego obrazu.

Pierwotnie “Młyn i krzyż” miał być dokumentem. Tak wymarzył sobie Michael F. Gibson, autor książkowej monografii poświęconej “Drodze krzyżowej” Bruegla. Gdy amerykański pisarz obejrzał “Angelusa” Majewskiego, odnalazł w Polaku pokrewną, brueglowską duszę. Zamarzył, by to właśnie reżyser “Wojaczka” nakręcił film, w którym znawcy malarstwa Bruegla będą krok po kroku tłumaczyć jego ukryte sensy.

Majewski splatał pasję Chrystusa z pasją Flandrii uciskanej politycznie i religijnie przez Hiszpanów, przy okazji ożywiając wszystkie symboliczne motywy (młyn na skale) i postaci (konkwistadorzy, ukrzyżowany przestępca, młynarz)

Ale Majewskiego interesowała fabuła – stworzył więc opowieść o jednym dniu z życia Bruegla i o wydarzeniach, które uwiecznił w swoim obrazie. W “Młynie…” Majewski splatał pasję Chrystusa z pasją Flandrii uciskanej politycznie i religijnie przez Hiszpanów, przy okazji ożywiając wszystkie symboliczne motywy (młyn na skale) i postaci (konkwistadorzy, ukrzyżowany przestępca, młynarz), które zapełniały majestatyczne płótno mistrza. Zdjęcia do filmu powstały w jurze krakowsko-częstochowskiej, która dzięki komputerowym efektom zmieniła się w XVI-wieczną Flandrię. Zagrany przez takie gwiazdy jak Michael York, Rutger Hauer i Charlotte Rampling film Majewskiego zachwycał plastycznością i onieśmielał oryginalnością koncepcji.

Maciej Jarzębinski / Forum
Malarskie biografie polskiego kina
Zdjecia do filmu “Młyn i krzyż” w reż. Lecha Majewskiego. N/z aktorka Charlotte Rampling, Katowice, 2008 r.

I choć krytycy z całego świata komplementowali odwagę Majewskiego, nie brakowało także głosów, że ten filmowy fresk pozbawiony jest życia i pozostaje wtórny wobec tego, co o twórczości Bruegla już wiemy.

Beksiński – oswajanie demonów

Formalnej oryginalności nie sposób było odmówić także innemu malarskiemu filmowi, który w ciągu ostatniej dekady trafił na ekrany. “Ostatnia rodzina” Jana P. Matuszyńskiego to bodaj najbardziej spełniona z malarskich biografii nakręconych nad Wisłą. Opowiadając historię 28 lat z życia Zdzisława Beksińskiego, jednego z najpopularniejszych i najbardziej rozpoznawalnych polskich plastyków XX wieku, Matuszyński stworzył opowieść spełniającą kryteria dobrej biografii, a zarazem udało mu się przekroczyć jej granice.

Film Matuszyńskiego spełnia się jako znakomita biografia. Nie taka, która śledzi koleje życia bohatera, lecz taka, która pozwala zajrzeć do jego wnętrza, zrozumieć, spotkać.

Historia malarza, który w swych pracach eksplorował mroczne zakamarki ludzkiej natury, w rękach Matuszyńskiego przeobraża się w opowieść o rodzinie i oswajaniu śmierci.  Bohaterami tej historii są Zdzisław Beksiński, jego żona, a także syn – Tomek, wschodząca gwiazda radia. Przyglądając się ich relacji, Robert Bolesto, scenarzysta filmu, nie skupia się na ich zawodowych powodzeniach i upadkach. Interesują go ludzie, a nie ich kariery – przygląda się zatem ludziom pogubionym w relacjach, bardzo samotnym i słabym. Filmowy “Zdzisek” nie przypomina mrocznego artysty, jakim chcieliby go widzieć fani. W mistrzowskiej interpretacji Andrzeja Seweryna jawi się jako zwykły pan w średnim wieku, we flanelowej koszuli, w okularkach, wygląda na podstarzałego działkowca, a nie gwiazdę sztuki. Do bólu racjonalny, bezwzględny w ocenianiu siebie i innych, niepostrzeżenie czasem wydawać się może potworem (to on poprosi lekarza, by nie ratował syna po próbie samobójczej), ale Matuszyński i Bolesto ani na chwilę nie rzucają wobec niego oskarżeń.

Ich film jest bowiem opowieścią  o fatum, jakimś przeklętym losie, którego nie sposób zmienić i z którym nie warto podejmować walki. Głęboko pesymistyczny, choć przecież doprawiony niemałą szczyptą ironii, film Matuszyńskiego spełnia się jako znakomita biografia. Nie taka, która śledzi koleje życia bohatera, lecz taka, która pozwala zajrzeć do jego wnętrza, zrozumieć, spotkać. W “Ostatniej rodzinie” Beksiński nie jest figurą artysty, symbolem wartym interpretowania czy obiektem hołdu, jest człowiekiem pełnym rys, wewnętrznych pęknięć, niedoskonałym, ale fascynująco prawdziwym.  

Inni wielcy malarze mogliby mu pozazdrościć, bo dotąd żaden inny nie doczekał się równie udanego portretu. Owszem, Wyspiańskiego cytują i Wajda, i Smarzowski, ale już w serialowym “Z biegiem lat…” plotkarze nazywają go “zuchwałym malarzyną”, Waliszewska inspiruje kino Agnieszki Smoczyńskiej, Witkacy staje się bohaterem przygodowej intrygi w “Niebezpiecznych dżentelmenach” Macieja Kawalskiego, a Machulski czyni “Damę z łasiczką” rekwizytem w kryminalnej komedii, ale wszystkie te wyjątki pokazują jedynie, że polskie kino nie ma pomysłu na to, jak w sposób atrakcyjny opowiadać o sztuce. Jeśli po dziś dzień rodzima X muza nie zdobyła się na pełnoprawne portrety takich osobowości jak Tamara Łempicka czy Jacek Malczewski, to znak, że ani polscy filmowcy, ani publiczność nie cenią nadto własnych mistrzów pędzla. Albo że ich biografie wciąż czekają na twórców wystarczająco zdolnych i odważnych, by im sprostać.

Bartosz Staszczyszyn

Krytyk filmowy i literacki, współautor książek o historii kina i telewizji, scenarzysta serialu "Nielegalni", konsultant scenariuszowy.

Popularne