Szkoda, że państwo tego nie widzą, czyli arcydzieła w magazynie
Fot. Cyfrowe Muzeum Narodowe w Warszawie
Artykuły

Szkoda, że państwo tego nie widzą, czyli arcydzieła w magazynie

Z tego artykułu dowiesz się:
  • co przy Madonnie robi małpa
  • czego symbolem jest lew pożerający konia
  • czemu nie znajdziemy tych dzieł na stałej ekspozycji

Przynajmniej od czasów Norwida wiemy w Polsce, że „nie jest światło, by pod korcem stało”, ale nie wszystkie skarby naszych muzealnych kolekcji mogą być wystawione na światło ekspozycji. Wiele cennych prac prowadzi senny i stateczny magazynowy żywot, choć czasem zostają wyprawione w drogę na wystawy czasowe. Dziś przyjrzyjmy się skarbom z magazynów Muzeum Narodowego w Warszawie.

Chcesz być na bieżąco z przeszłością?

Podanie adresu e-mail i kliknięcie przycisku “Zapisz się do newslettera!” jest jednoznaczne z wyrażeniem zgody na wysyłanie na podany adres e-mail newslettera Narodowego Instytutu Konserwacji Zabytków w Warszawie zawierającego informacje o wydarzeniach i projektach organizowanych przez NIKZ. Dane osobowe w zakresie adresu e-mail są przetwarzane zgodnie z zasadami i warunkami określonymi w Polityce prywatności.

Dürer, czyli skąd u Madonny małpka?

Rozczulająco mały spłachetek papieru wielkości dłoni stanowi jedną z cenniejszych pozycji w stołecznej kolekcji miedziorytów.

Madonna jest ubrana w bogato drapowaną szatę, na kolanie trzyma pucułowate Dzieciątko bawiące się z przysiadającym na jego rączce ptakiem. To zapewne szczygieł – symboliczna zapowiedź męki Chrystusa. Drugą zapowiedzią jest trzymana w dłoni Marii księga, którą można interpretować jako Stary Testament z mającymi się wypełniać proroctwami.

Fot. Cyfrowe Muzeum Narodowe w Warszawie
Szkoda, że państwo tego nie widzą, czyli arcydzieła w magazynie
Albrecht Dürer, „Madonna z Dzieciątkiem i małpką”.

Delikatne rysy Matki Bożej, jej nieco wysmuklona sylwetka, rytmicznie ułożone pukle włosów, a przede wszystkim układ marszczeń szaty przywodzą na myśl tradycję schyłku średniowiecza, ale renesansowym novum jest otwarcie kompozycji na pejzaż.

W tle rosną swojskie wierzby, nie zabrakło też polnej babki, symbolizującej w wiekach średnich pokorę Marii. Spokojnie wije się malowniczymi zakolami rzeka o leniwym nurcie, a na drugim brzegu wznosi się fachwerkowy, czyli z muru pruskiego, budynek niemający rzecz jasna nic wspólnego z budownictwem czasów małego Chrystusa.

Dürer przenosi więc historię o Marii i Dzieciątku we własne realia nie tylko klimatyczne, lecz także czasowe. Nie to jednak wydaje się najbardziej zaskakującą tajemnicą miedziorytu. Jest nią mianowicie małpa.

Obecność włochatego ssaka może szokować, ale badaczom udało się wskazać kilka potencjalnych przyczyn umieszczenia figlarnego stworzenia w religijnej grafice. Małpa może być efektem fascynacji Dürera zwierzętami oglądanymi nie tylko na wolności, lecz także w możnowładczych menażeriach. Inni twierdzą, że owłosiona człekokształtna istota może stanowić odniesienie do szatana, którego pokona Chrystus. Istnieje także trzecia szkoła, stojąca na stanowisku, że małpa reprezentuje sztukę, która w dobie renesansu coraz bliższa była naśladowaniu, czyli „małpowaniu” natury.

Tiepolo, czyli pies na ostatniej wieczerzy

O Tiepolu pisano jako o ostatnim z wielkich malarzy szkoły weneckiej.

Pochodzący z zamożnej rodziny ambitny Giovanni Battista Tiepolo, mając raptem 22 lat, rozpoczął samodzielną karierę artystyczną.

Największy rozgłos osiągnął jako twórca monumentalnych malarskich dekoracji wielkopańskich rezydencji od Würzburga po Madryt.

Wielkie malarskie realizacje nie sprawiły jednak, że porzucił bardziej kameralne malarstwo sztalugowe. Na niespełna metrowej szerokości płótnie mistrz umieścił Chrystusa siedzącego za nakrytym śnieżnobiałym obrusem stołem, przy którym zasiedli apostołowie.

Rytm kompozycji nadają cztery kolumny w odcieniu przepysznej zieleni, poprzedzające ścianę z dwiema niszami i z drzwiami ukoronowanymi naczółkiem. Wszystko nawiązuje do sztuki starożytnego Rzymu, ale żeby widzów nie rozpraszały architektoniczne detale, za Chrystusem jest rozpostarta poła tkaniny w neutralnym kolorze.

Fot. Cyfrowe Muzeum Narodowe w Warszawie
Szkoda, że państwo tego nie widzą, czyli arcydzieła w magazynie
Giovanni Battista Tiepolo, „Ostatnia wieczerza”.

Postacie apostołów ujmują indywidualnymi rysami i zróżnicowanymi temperamentami. Najbardziej ujmującym komponentem „Ostatniej wieczerzy” Tiepola jest jednak piesek przy dolnej krawędzi obrazu i wędrowny kostur, zdający się iluzjonistycznie przebijać powierzchnię płótna. To w przypadku kija najlepiej widać mistrzostwo Tiepola jako twórcy monumentalnych dekoracji iluzjonistycznych.

Jordaens, czyli potęga sztuki

Jacob Jordaens jest wymieniany jednym tchem obok Petera Paula Rubensa i Antoona van Dycka wśród najświetniejszych malarzy flamandzkiego baroku. W swoim 85-letnim życiu zdążył zachwycić publiczność licznie tworzonymi płótnami i zarobić na kilka amsterdamskich nieruchomości. Życie Jordaensa było więc antytezą romantycznej opowieści o biedującym malarzu.

Upodobanie do obfitości cechuje nie tylko życie, lecz także malarstwo flamandzkiego mistrza. Doskonałym tego przykładem jest przechowywana w magazynie MNW „Alegoria sztuki”.

Niewielki format nie przeszkodził mistrzowi zakomponować scenę z rozmachem. Personifikacja sztuki odsłania pierś, gotowa karmić swoje dzieci, a towarzyszy jej uosobienie sławy – fama trzymająca laurową gałązkę. Na srebrzystych skrzydłach frunie siwobrody Chronos – bóg czasu, bo przecież choć sztuka dzieje się w czasie, to potrafi przekraczać jego granice. Również w tym wyobrażeniu znalazło się miejsce dla małpki. Rezolutne zwierzę siedzi na arkuszu i trzyma paletę, co zmusza nas do myśli, jakoby sztuka małpowała naturę.

Obraz jest malowany lekko, ze swadą, szerokimi pociągnięciami pędzla. Podobnie jak u Rubensa żywość kompozycji idzie w parze ze skłonnością do nasyconej kolorystyki.

Nie jest to jedyna praca Jordaensa w stołecznej kolekcji – w Galerii Sztuki Dawnej można podziwiać większą formatem i zdecydowanie skrupulatniej namalowaną „Madonnę z Dzieciątkiem” kupioną do zbiorów muzeum już w roku jego założenia – latem 1862 roku.

Fot. Cyfrowe Muzeum Narodowe w Warszawie
Szkoda, że państwo tego nie widzą, czyli arcydzieła w magazynie
Jacob Jordaens, „Alegoria sztuki”.

Delacroix, czyli walka romantyka

Podczas wystawy światowej w 1855 roku liczący 57 lat Eugène Delacroix uplasował się na pozycji odnowiciela francuskiej sztuki, zdolnego potęgą swojej romantycznej wyobraźni pokonać stagnację akademizmu.

Już 12 lat wcześniej artysta odbył podróż do Hiszpanii, odwiedzając także Maroko i Algierię, a do Paryża wrócił z tekami pełnymi rysunków, a jego fascynacja Orientem przyczyniła się w znacznej mierze do zainicjowania romantycznej mody na arabską egzotykę, zwaną orientalizmem.

Maroko i Algieria to nie tylko ludzie i pejzaże, lecz także zwierzęta. Delacroix interesował się fauną, a wraz z zaprzyjaźnionym rzeźbiarzem Antoine’em-Louisem Barye był częstym gościem paryskiej menażerii w Jardin des Plantes. Tam też rysował zwierzęta z natury.

W relacjach z podróży pisanych przez artystę nie znajdziemy żadnej wzmianki mogącej sugerować, żeby był świadkiem polowania lwów. Być może więc obecny w naszej grafice motyw zrodził się w wyobraźni artysty, może stanowił pokłosie wizyt w paryskim ogrodzie lub był odpowiedzią na starożytną rzeźbę „Lew pożerający konia” i inspirowanych nią grafik George’a Stubbsa, które Delacroix mógł widzieć podczas swojej wizyty w Londynie w 1825 roku. Niektórzy dopatrywali się w tej scenie symbolicznej walki dobra ze złem, inni zaś widzieli w krwawym ataku drapieżnika na bezbronnego konia metaforę gwałtowności i okrucieństwa występującego w przyrodzie, a często pomijanego przez artystów wcześniejszych epok.

Fot. Cyfrowe Muzeum Narodowe w Warszawie
Szkoda, że państwo tego nie widzą, czyli arcydzieła w magazynie
Eugéne Delacroix, „Lew pożerający konia”.

Delacroix długo pracował na ostateczny efekt tej litografii. Najpierw powstał szkic, który dziś jest przechowywany w Luwrze. Potem jego treść przeniesiono na kamień litograficzny, a tam parokrotnie poprawiano. Dopiero piąta wersja okazała się finalną.

Śladem tych zmian jest zamazana przez artystę data powstania 1845 rok, którą uważne oko dojrzy nieco poniżej sygnatury wielkiego francuskiego romantyka.

Friedrich, czyli podróż w góry

Myśląc o malarstwie romantyzmu, większość z nas ma przed oczami dzieła Caspara Davida Friedricha. I choć najsłynniejsze płótna absolwenta akademii sztuk pięknych w Kopenhadze i Dreźnie znajdują się dziś w muzeach Hamburga i Berlina, to i w warszawskim Narodowym znajdziemy jego pracę. Wykonany gwaszem na żeberkowym papierze pejzaż przedstawia najprawdopodobniej Karkonosze, którymi Friedrich zachwycał się podczas długich wędrówek w towarzystwie zaprzyjaźnionego malarza.

Karkonosze parokrotnie stawały się tematem malarskich prac Friedricha. Tym razem nisko umieszczona linia horyzontu pozostawia wiele miejsca dla rozległej partii nieba. Malownicze obłoki zabarwione są delikatnym różem, zupełnie jakby miało się ku zachodowi.

Artystę łączyła z przyrodą szczególna więź. Pisał niegdyś: „Zespolić z moimi chmurami i skałami, by udało mi się pozostać tym, kim jestem. Potrzebuję przyrody, by porozumiewać się dzięki niej z Bogiem”. W tej panteistycznej wizji dwie postacie umieszczone na pierwszym planie zdają się jakby rozpływać w bezkresie pejzażu.

Fot. Cyfrowe Muzeum Narodowe w Warszawie
Szkoda, że państwo tego nie widzą, czyli arcydzieła w magazynie
Caspar David Friedrich, „Widok Karkonoszy (?) o zachodzie słońca”.

Klimt, czyli w szponach uczuć

Co prawda nie mamy w polskich zbiorach żadnego obrazu Gustava Klimta, ale na otarcie kolekcjonerskich łez zostaje nam spory rysunek ołówkiem, wykonany przez mistrza wiedeńskiej secesji około 1900 roku, a zatem w momencie jego szczytowej popularności.

Warszawski akt jest rysowany lekko, niemal szkicowo. Widać w nim pewność ręki Klimta operującego nieco twardym konturem, przypominającym miejscami dukt linii innego wiedeńskiego mistrza – Egona Schiele. Szyję kobiety zdobią ekspresyjnie rysowane korale, choć w spojrzeniu damy widać, że jest nie tylko wiedeńską elegantką, lecz także kobietą drapieżną, reprezentującą powszechny w ówczesnej sztuce typ femme fatale. Szukając na to dowodów, wystarczy spojrzeć na jej dłonie.

Fot. Cyfrowe Muzeum Narodowe w Warszawie
Szkoda, że państwo tego nie widzą, czyli arcydzieła w magazynie
Gustav Klimt, „Akt siedzącej kobiety”.

Miro, czyli niegroźne diabelstwo

„Zielonym wygnańcem” nazwał Miró swoją graficzną kompozycję z 1969 roku. Mierząca ponad metr wysokości praca powstała dzięki połączeniu dwóch szlachetnych technik graficznych – akwaforty i akwatinty. To obok prac Pabla Picassa, Paula Klee i Fernanda Légera jeden ze skarbów kolekcji grafiki XX wieku w MNW.

Katalończyk rozpoczynał zawodową karierę jako księgowy, ale prędko przypłacił zmuszanie się do rachunkowości załamaniem nerwowym i wybrał sztukę. Pozostawał początkowo pod wpływem fowistów i kubistów, by w połowie lat 20. XX wieku stać się jednym z czołowych surrealistów. Ostatecznie stworzył jednak własny, unikatowy język plastyczny łączący dziecięcą naiwność, prostotę i dobroduszność z tradycją katalońskiego baroku, a całość okrasił reminiscencjami swoich surrealistycznych zainteresowań podświadomością i poetyką snu. „Zielony wygnaniec” z magazynu Muzeum Narodowego prezentuje – jak pisała niegdyś Maria Rzepińska – „niegroźne diabelstwo” pełne uroku i przywracające nam dziecięcą zdolność do wzruszeń.

Fot. Muzeum Narodowe w Warszawie / Domena Publiczna
Szkoda, że państwo tego nie widzą, czyli arcydzieła w magazynie
Joan Miró przy pracy.

Dlaczego w magazynie?

Trudno w tej sytuacji nie postawić pytania: dlaczego nie znajdziemy tych dzieł na stałej ekspozycji? Odpowiedzią nie jest zaborczość muzealniczek i muzealników nieskorych do dzielenia się skarbami ani zła wola instytucji. Przeważnie sprawa rozbija się o niewystarczające metraże, czyli – krótko mówiąc – brak miejsca do eksponowania lub o względy konserwatorskie.

Pracom na papierze szkodzi światło, wahania wilgotności i różnice temperatur, dlatego można pokazywać je tylko czasowo. Ale może dzięki temu, że tak rzadko pojawiają się w świetle muzealnych sal, sprawią nam tym więcej radości, gdy je w końcu zobaczymy.

Tekst pochodzi z numeru 8/2023 kwartalnika „Spotkania z Zabytkami”. 

Paweł Bień

Historyk sztuki, kulturoznawca, muzealnik i publicysta. Autor kilkudziesięciu tekstów popularnonaukowych, relacji z muzealnych podróży, programów towarzyszących wystawom, popularyzatorskich materiałów wideo i gospodarz podcastu "DNA muzyki polskiej", kurator wystawy "Cisza w przestrzeni. Prace Alfreda Lenicy na papierze" (Warszawa 2023). Adiunkt w Muzeum Narodowym w Warszawie.

Popularne