Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Stał się ekspertem od Stoczni Gdańskiej – choć samozwańczym i niechcianym, to ostatecznie takim, który uratował wiele stoczniowych budynków. Jeśli nie fizycznie, to przynajmniej fotografując je, ocalił od zapomnienia.
Formalnie Stocznia Gdańska we współczesnym kształcie powstała po II wojnie światowej, ale obiekty w których działała, stanęły już w XIX wieku. Z początku mieściły się w nich państwowa Stocznia Cesarska (Kaiserliche Werft Danzig, później Danziger Werft) i prywatna Stocznia Schichaua (Schichau-Werft Danzig).
W okresie powojennej świetności w Stoczni Gdańskiej pracowało ponad 17 tysięcy ludzi, jednak jej znaczenie historyczno-kulturowe opiera się nie na liczbie pracowników czy zbudowanych statków. To w stoczniowej sali BHP przywódca robotniczego strajku Lech Wałęsa i wicepremier Mieczysław Jagielski podpisali porozumienie, w myśl którego rząd zgadzał się m.in. na utworzenie NSZZ Solidarność.
co skomplikowało sytuację konserwatorską. Prywatni właściciele, przygotowując się do prac budowlanych, wyburzyli wiele zabytkowych obiektów. Wywołało to sprzeciw i apele do służb konserwatorskich o objęcie obszaru silniejszą ochroną prawną.
Wśród tych apeli słychać było głos Michała Szlagi. A raczej widać, bo Szlaga jest artystą fotografem, który od ćwierćwiecza dokumentuje to, co dzieje się na terenie tego miasta w mieście. I nie chodzi tu o budowaną – pod nazwą Młode Miasto – dzielnicę mieszkaniową, ale o dawne miasto statków, które było przedmiotem jego licznych wystaw i dwóch wydanych drukiem albumów: „Stocznia” i „Brama”.
Czy „Stocznia” to projekt zakończony?
W pewnym sensie tak. Stocznia zajęła mi dwie dekady – trwało to tak długo głównie z poczucia obowiązku. Ten zaś wynikał stąd,
że moja kaszubska rodzina żyje w bezpośrednich okolicach Gdańska od przynajmniej 250 lat. Sam urodziłem się w Gdańsku, czuję się więc z tym miejscem trwale związany.
Ta perspektywa rodzi troskę o nie. Dla mnie Gduńsk to też Kaszëbë. Znaczenie miało także to, że nas – kilkudziesięciu twórców działających w Kolonii Artystów, czyli w kilku obiektach na terenie stoczni – odwiedzały tysiące gdańszczan. Wszyscy oni mieli marzenia o tym, jak wspaniałe będzie w przyszłości to nasze wspólne miasto. To były lata 2002–2007.
A jak to się zaczęło?
W 1999 roku zaczynałem fotografować Stocznię Gdańską jako pejzażysta, szukając impresji. Potem zainteresowałem się ludźmi, technologią budownictwa okrętowego. Przez kilka lat żyłem na terenie stoczni we wspomnianej Kolonii Artystów. I w momencie likwidacji tejże Kolonii, w 2007 roku – która zbiegła się z pierwszymi dużymi wyburzeniami – uznałem, że muszę sfotografować wszystko, co jeszcze stoi. Próbowałem zrobić coś przeciw tym rozbiórkom – fotografią, wystawą, słowem, lobbowaniem podczas spotkań z politykami, działaniem w Radzie Interesariuszy Młodego Miasta, powołanej przez prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Tam byli wszyscy gracze – deweloperzy, miasto i strona społeczna. Towarzyszyło mi jednak uzasadnione uczucie, że te wysiłki niewiele znaczą i są nieskuteczne. Przyjąłem więc inne metody działania.
Z fotografa stałeś się aktywistą?
Nigdy nie zakładałem, że w ogóle będę się tym zajmował.
Miałem nadzieję, że w tym celu powstanie państwowy zespół – fotografowie, filmowcy, konserwatorzy zabytków – grupa, która podzieli się zadaniami. Ale taka grupa nigdy nie powstała.
W stoczni pracowałeś jednak nie tylko w Kolonii Artystów.
W 2003 roku skończyłem studia fotograficzne w Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Obroniłem się – zresztą dyplom dotyczył stoczni, to było 12 portretów robotników i 12 detali z miejsca ich pracy. Przedstawiłem każdego z imienia, nazwiska, zawodu i poprosiłem o zapisanie kilku zdań o tym, co robią.
Wtedy byłem naiwnie przekonany, że gdy młody artysta kończy studia, to znajduje jakąś galerię i wszystko zaczyna się fajnie układać, bo robi swoje i się rozwija. Ja dopiero w tym roku znalazłem „swoją galerię”
– rynku współczesnej fotografii artystycznej właściwie w Polsce nie ma.
Wychodząc kiedyś ze stoczni (wciąż jesteśmy w 2003 roku), zobaczyłem ogłoszenie, że szukają monterów kadłubowych, ślusarzy okrętowych i malarzy piaskarzy. Uznałem, że nie mogę być ani ślusarzem, ani monterem, ale może mogę być malarzem. Zatrudniłem się i spędziłem tam, łącznie ze szkoleniem, bardzo niedługi okres, bo nawet nie miesiąc. Ale dostałem silnego kopa, żeby jednak znaleźć sobie robotę fotograficzną – po kilku miesiącach pracowałem już dla paru tytułów prasowych.
Podczas pracy w roli malarza piaskarza też robiłeś zdjęcia stoczni.
Tak. A gdy się zwalniałem, musiałem wypełnić obiegówkę, czyli zdobyć kilkanaście pieczątek zaświadczających o tym, że nie wiszę pieniędzy w kasie zapomogowej, że nie mam długów w bibliotece technicznej…
I wtedy, w drelichu z napisem „Stocznia Gdańska” na plecach, nie jako artysta, tylko jako pracownik, zrobiłem pierwszy duży, kolorowy projekt, który był dokumentacją bożonarodzeniowych wystrojów na terenie stoczni.
Trwał akurat konkurs na najpiękniejszą choinkę. Co ważne, materiał powstał w dużej części na Holmie, czyli wyspie Ostrów – na terenie, na który artyści nie mogli wchodzić.
Niebawem zaczęły się wyburzenia.
Pod koniec 2007 roku. Jeden z czterech rozdziałów mojej książki „Stocznia” nosi tytuł „To, czego nie ma”. Jest złożony głównie z fotografii ruin i ich opisów, nad którymi pracowałem z dr. Waldemarem Affeltem – zabytkoznawcą, wykładowcą UMK w Toruniu, kiedyś również wykładowcą Politechniki Gdańskiej, specjalistą ICOMOS. Wskazujemy, jaką rolę odgrywał w ciągu technologicznym każdy ze zburzonych budynków. Te gruzy miały wartość, która kwalifikowała je do ochrony.
Przed 2005 rokiem stocznia była spójna i autentyczna – można tu było prześledzić rozwój budownictwa okrętowego od połowy XIX wieku do dziś, co było wówczas bardzo interesujące dla UNESCO
Był ciąg technologiczny i jego infrastruktura, były niemal wszystkie budynki poprzemysłowe, była pobliska, zintegrowana z zakładem kolonia robotnicza przy ul. Marynarki Polskiej, dawniej Schichaugasse – od nazwiska założyciela stoczni Ferdinanda Schichaua.
I wreszcie, mieliśmy na terenie zakładu willę dyrektora – z założeniem ogrodowym, towarzyszącymi budynkami administracyjnymi. Została wyburzona przez miasto jako jedna z pierwszych – pod budowę nowej arterii. Jestem przekonany, że jej brak w zespole stał się dużym problemem dla zagranicznych specjalistów z UNESCO, ponieważ właśnie wtedy stocznia zatraciła historyczną integralność.
Dlaczego nie udało się ocalić wszystkiego, co cenne?
W połowie lat 90. w Gdańsku prowadzono analizy, co powinno się wydarzyć w momencie, gdyby doszło do upadku stoczni. A kiedy już do tego doszło na przełomie wieków, to skarb państwa, czyli Warszawa, sprzedała ten teren z pominięciem Gdańska.
I to przez lata było wytłumaczeniem dla bierności władz miejskich. Miasto nigdy nie podjęło próby bycia gospodarzem. Pozytywnym elementem była działalność Arkadiusza „Arama” Rybickiego – byłego wiceministra kultury, samorządowca, a później posła. No i człowieka, który w 1980 roku wraz z Maciejem Grzywaczewskim własnoręcznie spisał postulaty stoczniowców na tablicy, która później została wpisana na Międzynarodową Listę Programu UNESCO „Pamięć świata”. Około 2007 roku Aram zaczął występować przeciwko lokalnym władzom, przeciwko swojej partii, czyli PO. Jednocześnie żądał i prosił o zmianę podejścia, postulując zmiany planu zagospodarowania przestrzennego – uznał, że uchwalenie go w takiej formie (z bardzo ograniczoną ochroną stoczniowej architektury i układu przestrzennego) było błędem i że przyszłe pokolenia nie wybaczą tego radnym. W 2010 roku, po katastrofie samolotu w Smoleńsku (w której Arkadiusz Rybicki zginął – przyp. red.) zdałem sobie sprawę, że nie pojawi się tu już ktoś taki, z podobną charyzmą.
W tym czasie druga strona w radzie miejskiej, czyli radni z PiS, pozostawali w tej kwestii zupełnie bierni.
Patrzyli na stocznię tylko z perspektywy historycznie solidarnościowej i pod kątem przydatności w bieżącej polityce,
zatem związanej z samym funkcjonowaniem zakładu jako takiego. Po prostu nie przyjęli do wiadomości, że nastąpiła zmiana, że w związku z nią ponad 70 hektarów, a więc trzy czwarte dawnego zakładu, właśnie weszło w proces transformacji w miejską dzielnicę poprzemysłową. A jeśli nawet zauważali, to
jej architektoniczne niemieckie dziedzictwo uważali za coś niewartego ich energii. Obie te frakcje wywodziły się z Solidarności, obie deklarowały, że stocznia jest najważniejsza.
Czy kiedykolwiek była realna szansa dla stoczni?
Dopóki właścicielem całego terenu stoczni była jedna firma, można się było porozumieć, jak ma wyglądać dzielnica Młode Miasto. Jednak władze Gdańska nigdy nie przeszły do czynów, chociażby zlecając na czas przygotowanie opracowania zabytkoznawczego. Oglądamy teraz tę moją książkę wydaną w 2013 roku, a coś podobnego miasto powinno było opracować wcześniej, najpóźniej w 2006 roku, żeby się zastanowić, co zostawiamy, a co wyburzamy. Żeby w pełni zrozumieć, z czym mamy do czynienia oraz na czas wyciągnąć z niego miastotwórcze wnioski.
Bo przecież nie wszystko trzeba było zostawiać.
Przechodząc codziennie tymi ulicami, widząc to miasto w mieście, nabierałem przekonania, że 50 proc. można wyburzyć. I moja książka opowiada o zniszczeniu 50 proc. architektury stoczniowej. Pozostaje pytanie, czy wyburzono właściwe 50 proc. Odpowiednie opracowanie nie pojawiło się ani ze strony państwa, gospodarza tego terenu, ani ze strony miasta. Pojawiło się tylko wybiórcze opracowanie na zlecenie gospodarza terenu i to ono stało się podstawą w uchwalaniu miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Jak zatem można było rozpoznać, co w tej całej masie różnych budynków jest interesujące i na czym chcemy w przyszłości budować tożsamość tego miejsca?
Siedząc sobie w Kolonii Artystów, byłem przekonany, że urzędnicy, którzy się tym zajmują, pojadą na wizyty studyjne – bo przecież zaczynaliśmy ten projekt 30–40 lat później niż Europa Zachodnia i można było wyciągnąć odpowiednie wnioski. Ale mam wrażenie, że nikt niczego nie zrozumiał, nie przebadał. Słyszeliśmy jedynie: chrońmy stocznię, bo Solidarność, chrońmy stocznię, bo dźwigi.
Dźwigi są bardzo wygodne – jako hasło – bo z daleka wyglądają świetnie.
Podkreślasz, że album „Stocznia” nie opowiada o Solidarności.
Na 230 zdjęć jest tu jedno poświęcone Solidarności. Nie ma też niemal zdjęć żurawi stoczniowych, ponieważ uznałem – będąc jeszcze stroną Rady Interesariuszy Młodego Miasta – że to są tematy odciągające od istoty rzeczy. Zamiast tego postanowiłem zbadać każdy budynek, budyneczek, kamień, rurę – żeby zrozumieć, że stocznia to jest to coś między dźwigami i tym wielkim hasłem, którym jest Solidarność. Poza tym w 2021 roku wydałem książkę „Brama” poświęconą tylko i wyłącznie Solidarności, która jest opowieścią rozpisaną na ponad 1200 fotografii o jej podziale na dwa obozy i o tym, jak to się przekłada szerzej, na całą Polskę. To dla mnie równie ważny temat, ale postanowiłem oddzielić od siebie te opowieści.
Stałeś się ekspertem od Stoczni Gdańskiej?
Zdecydowanie tak, jednak samozwańczym i niechcianym, jak się z czasem okazało. Na żadnym etapie po wydaniu „Stoczni”, a więc po 2013 roku, moja wiedza nie została uznana za interesującą poza światem sztuki. Przyjąłem artystyczne splendory za udaną książkę, również Złoty Krzyż Zasługi z rąk prezydenta Bronisława Komorowskiego, ale przez pozostałe lata, a minęła już dekada, nigdy nie stałem się stroną dla miejscowych instytucji, które później zawodowo pracowały nad tym w imieniu miasta i nadal to robią. Nie zaproszono mnie do Rady Interesariuszy, reaktywowanej krótko po śmierci prezydenta Pawła Adamowicza. Nie wystąpiłem już nigdy jako specjalista od historii tego miejsca.
Może to rola konserwatora zabytków?
Dziś zdecydowanie tak. Książka stała się impulsem do poważnego potraktowania tematu przez państwo. Po jej promocji w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej w 2013 roku, dzięki osobistemu zaangażowaniu ówczesnego premiera Donalda Tuska, ruszyły pierwsze prace nad objęciem ochroną tego, co zostało. Od tego czasu pracowali nad tym wszyscy konserwatorzy wojewódzcy –
sytuacja zabytków jest tu dziś zupełnie inna niż dekadę temu, jako gdańszczanie mamy pewność, że ktoś trzyma rękę na pulsie.
Nie zostawiasz jednak czytelnika „Stoczni” w ruinie.
Jest też rozdział, który nosi tytuł „To, co jest”. Wskazuje najwspanialsze budynki pozostałe na terenie dawnych Stoczni Cesarskiej i Stoczni Schichaua.
Na koniec o samych statkach. Pojechałeś ich tropem aż do Indii.
Max Cegielski, z którym odbyłem tę podróż, zdobył informację, że
na plaży w Alang, na złomowisku, rozbierają pięć statków budowanych dla Indii około 1980 roku w Stoczni Gdańskiej. Nosiły imiona indyjskich świętych.
Zobaczenie końca życia tych statków wydało mi się dobrym pomysłem. Maksowi zależało na tym, żeby zebrać materiał na film, a mnie na tym, żeby pokazać stoczniowcom, jak się kończy ich praca. Żeby pokazać im innych ludzi, w sumie ich braci po fachu, którzy jednak pracują w zupełnie innych warunkach.
Na bramach stoczni wywiesiłem wtedy lightboksy, pokazujące dwa portrety indyjskich robotników stoczniowych.
Zainteresowały gdańskich stoczniowców?
Myśleliśmy nawet o kolejnej wyprawie – wraz z robotnikami ze Stoczni Gdańskiej, którzy chcieliby tam z nami nie tyle pojechać, ile popłynąć statkiem przeznaczonym na złom. Nie wyszło, ale przy okazji kilkutygodniowego pokazu z „indyjskiego” projektu w mieszczącym się na terenie stoczni Instytucie Sztuki Wyspa (dziś Nomus) zdarzyły się bardzo ciekawe spotkania. Inżynierowie ze Stoczni Gdynia proponowali, by indyjskich robotników uczyć zasad budowy statków, żeby wiedzieli, jak bezpiecznie je rozbierać (według raportu Greenpeace z końca ubiegłego wieku ginął tam jeden pracownik tygodniowo). Ta stocznia złomowa to w zasadzie zwykła plaża i średnio 150 wraków na niej w trakcie rozbiórki – nie ma infrastruktury do złomowania podobnej do tej, używanej w trakcie budowania. Na robotników spadają ciężkie elementy odcinanych sekcji, umierają w wyniku zakażeń, bo pracują w błocie często bez odzieży ochronnej, wreszcie giną od wybuchu gazów w niedoczyszczonych zbiornikach.
Innym razem przyszedł do mnie wojowniczy solidarnościowiec, który – nie wchodząc w to, jaka jest w ogóle struktura społeczna w Indiach – powiedział, że oni tam po prostu potrzebują Solidarności. I on by tam z nami bardzo chętnie popłynął, ponieważ trzeba ich nauczyć zakładać związki zawodowe.
To marzenia związane z Indiami. A te polskie?
Książka „Stocznia Kolor”, poświęcona barwom tej części Gdańska, na opracowanie czekają też wspomnienia przynajmniej 20 stoczniowców, których indywidualne historie zapisałem, nieraz w długich rozmowach. W archiwum mam też ich portrety.
Michał Szlaga
Gdańszczanin, artysta wizualny, fotograf prasowy i dokumentalista, autor wystaw i książek fotograficznych. Najważniejsze z nich to „Polska”, „Stocznia” i „Brama”. Dwie ostatnie ukazały się drukiem jako albumy fotograficzne. Absolwent ASP w Gdańsku, później także wykładowca tej uczelni. Od 1999 roku dokumentuje Stocznię Gdańską. W latach 2002–2007 rezydent Kolonii Artystów, w której prowadził autorskie studio fotograficzne. Od 2017 roku pracuje nad cyklem „Radunia” poświęconym naturalnemu i kulturowemu krajobrazowi Kaszub, z których pochodzi jego rodzina.
Artykuł pochodzi z kwartalnika „Spotkania z Zabytkami” nr 4/2024
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
W 2018 roku Stocznia Gdańska trafiła do grona Pomników Historii, a podwójną wartość historyczną tego obiektu zapisano w uzasadnieniu tej decyzji. Na nadanie jej tego statusu zdecydowano się bowiem „ze względu na szczególne wartości historyczne, materialne i niematerialne, zespołu budowlanego Stoczni Gdańskiej, stanowiącego przykład ponad stuletnich dziejów rozwoju architektury i budownictwa stoczniowego, miejsca walki o prawa pracownicze i narodzin Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego "Solidarność", który odegrał kluczową rolę w obaleniu systemu komunistycznego w XX w. w Europie”...
Rok 1983 zaczął się w Gdyni od sztormów. Wiało przez prawie cały styczeń, w niektóre dni siła wiatru dochodziła do 12 stopni w skali Beauforta. Służby miejskie liczyły powalone drzewa i zerwane dachy, rybacy – straty (nie mogły wypływać kutry), port pracował z przerwami. Lato było upalne, straty liczyli zmęczeni suszą rolnicy. W listopadzie spadł śnieg, w święta pogoda była kapryśna. W grudniu marynarze przywieźli, nie licząc tego, czego nie zgłosili do oclenia, towary warte 84 milionów złotych: kawę, herbatę, czekoladę, dużo żywności, dżinsy, kożuchy, rajstopy, gumę do żucia i inne rzeczy. Szczęśliwie, bo w handlu trudności, z powodu braku masła popularna cukiernia Delicje wstrzymała zamówienia na torty...
Dolny Śląsk bez wątpienia może pochwalić się największą liczbą zabytków w Polsce, zarówno tych nieruchomych, jak i ruchomych. Dodając do tego Górny Śląsk oraz Śląsk Opolski otrzymamy oszołamiający wynik 17059 zabytków nieruchomych, 2991 zabytków archeologicznych, 37 pomniki historii oraz 4...