Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
…czyli o wystawie prac Andrzeja Wróblewskiego na biennale sztuki współczesnej, a także o życiu po życiu jego dzieł. Oraz o konserwacjach, które udowadniają, że wciąż wiele jest do odkrycia – opowiadają Wojciech Grzybała i Magdalena Ziółkowska z Fundacji Andrzeja Wróblewskiego.
Nie można w tym momencie rozmawiać o Andrzeju Wróblewskim i nie spotkać się na weneckim biennale. W ramach oficjalnych wydarzeń towarzyszących Fundacja Rodziny Staraków przygotowała wystawę będącą przeglądem twórczości artysty. Ale ja prowokacyjnie zapytam: temu twórcy ta Wenecja jest jeszcze potrzebna?
Wojciech Grzybała: Ja powiem, że tak. I co więcej, jest to już drugi, a nie pierwszy raz, kiedy płótna Wróblewskiego są pokazywane w Wenecji. We wrześniu 1959 roku trzy z nich zaprezentował Ryszard Stanisławski na „Mostra di pittura polacca contemporanea” – wystawie, która odbyła się także na placu św. Marta, w l’Ala Napoleonica. Jeden z krytyków wspominał również, że były plany pokazania twórczości artysty w polskim pawilonie na biennale. Wówczas nie zostały zrealizowane, a dziś, kiedy mija niemal 70 lat od śmierci artysty, wystawa „Andrzej Wróblewski. In the First Person” bezdyskusyjnie potwierdza obecność dzieł artysty w kanonie powojennej sztuki. A jednocześnie otwiera ją na nowe tropy interpretacji. To niezwykle ważny moment w międzynarodowej recepcji jego twórczości.
Magdalena Ziółkowska: To ja powiem, że nie, gdyż myśląc za Piotrem Piotrowskim o nowych, horyzontalnych geografiach współczesnej sztuki, rozpuszczonych kanonach układanych przez Europę Zachodnią i Amerykę, trzeba stwierdzić, że Wróblewski ze swoim dorobkiem jest ich częścią od dawna. By jednak precyzyjnie wskazać ten moment na osi czasu – to od przywołanego już 1959 roku. Wówczas – i w kolejnych dekadach – wybór jego obrazów objechał kilkadziesiąt wystaw zagranicznych promujących polską sztukę. Wystawa w Wenecji to – po Eindhoven, Madrycie, Londynie, Lublanie i Wilnie – kolejna międzynarodowa wystawa indywidualna artysty. Wyjątkowa i ważna. Zobaczą ją setki tysięcy zwiedzających. W kontekście biennale sztuki to, co namalował Wróblewski, jest ważnym głosem historii. W ostatnich dniach nierzadko kierowano do nas pytanie, czy będzie on zrozumiały dla odbiorców.
I jak brzmiała Wasza odpowiedź?
M.Z.: Zarówno językiem abstrakcyjnych figur, jak i mocnym konturem realistycznego malarstwa Wróblewski pokazuje uniwersalną kondycję człowieka, z cierpką ironią lub gryzącą wręcz powagą, bez konkretnej geolokacji. Sam wszak podkreślał, że chciał stworzyć obraz bezwzględnie przekonujący. Wojna i niesiona przez nią śmierć, a szczególnie matki trzymające na rękach umarłe dzieci – to sceny nie tylko z dalekiej przeszłości, lecz także rozgrywające się na naszych oczach w Ukrainie, Rafah, Somalii.
Wenecja to zawsze zlot najważniejszych ludzi świata sztuki. Znani kuratorzy, dyrektorzy instytucji, marszandzi, kolekcjonerzy. Jestem ciekaw, czy jakaś praca wzbudziła ich szczególne zainteresowanie?
W.G.: Mieliśmy zaszczyt podczas preview przed otwarciem biennale pokazać wystawę nie tylko międzynarodowym kuratorom, takim jak Stuart Comer z nowojorskiej MoM-y, Kathleen Reinhardt – dyrektorka berlińskiego Georg Kolbe Museum, Gabriele Horn z Berlin Biennale, lecz także zobaczył ją Éric de Chassey, kurator wystaw monograficznych w Warszawie i Madrycie. Nasze spojrzenie na dzieła, z którymi obcujemy w codziennej praktyce, spotkało się z zaskakującym wrażeniem, jakie niektóre gwasze i tusze wywołały na gościach. Mam na myśli np. niepozorne kompozycje – takie jak „Pan prezydent” i „Kulawy” – prezentowane wcześniej tylko w 1995 i 1996 roku, a ostatnio w Lublanie w 2020 roku. A tu, sąsiadując z monumentalnym płótnem „Fajrant w Nowej Hucie”, zostały przez wielu z nich zauważone.
M.Z.: Co ciekawe, na wystawie „Andrzej Wróblewski. Waiting Room” w Lublanie tusz „Kulawy” zaprezentowaliśmy w tryptyku obok dwóch nieoczywistych tematowo prac o powstawaniu świata. W „Dyluwialnej romantyce” grupa dinozaurów zmierza ku zachodzącemu słońcu, a w „Pierwszym białku” w morskiej głębinie rodzi się życie. Tytułowy bohater układem ciała przypomina przedstawienia z wczesnego okresu twórczości artysty – korpus wygięty, wykręcony, jedna noga jakby zmierzała w górę po schodach, podczas gdy druga kroczy w dół. Kapelusz, ciemne okulary, urzędowa marynarka … Bliżej tu do politycznych dygnitarzy odwilży. I te schody mknące do nieba, ale nagle urywające się, grożąc upadkiem.
Czyli nie ma powrotu…
M.Z.: Tak. Ta praca – jak zresztą wiele innych – ma w sobie zagadkę, pewną nieoczywistość tej pozornie błahej historii…
Czyli nie tylko śmierć w Wenecji, bo są prezentowane „Rozstrzelania”, lecz także zaskakujące życie po życiu Wróblewskiego. I o tym chciałbym z Wami też porozmawiać. Bo jego twórczość otworzy także polski Sezon Kulturalny w Rumunii. Co tam zobaczymy?
M.Z.: Wystawa „Tatry. Wróblewski, Karłowicz, Wyczółkowski”, prezentowana w zeszłym roku w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej „Manggha” w Krakowie, otworzy się w przestrzeniach Muzeum Narodowego Brukenthala w Sybinie, w obecności ministrów kultury obu państw. Powrócimy do tego spotkania sprzed roku z polską sztuką w nieco zmienionej odsłonie. Twórczość Wyczółkowskiego będą na niej reprezentować prace graficzne z najsłynniejszego cyklu „Ośm akwatint” z 1906 roku (w tym unikatowe odbitki próbne) obok kilkudziesięciu czarno-białych fotografii Karłowicza, na których szczyty, granie, brzegi jeziora, plamy śniegu porażają swoją wyrazistością, mocnym konturem i kształtem form. Najliczniejszą grupę będą stanowić tusze Wróblewskiego z cyklu tatrzańskiego, który powstawał w 1952 roku, zestawione w dialogu z wczesnymi abstrakcjami artysty.
Ale nie tylko wystawami Wróblewski żyje. Mam tu na myśli wieloletnie prace konserwatorskie.
W.G.: Nasza współpraca z Fundacją Rodziny Staraków i kuratorką Anią Muszyńską trwa od ponad 10 lat. Na wystawie „Andrzej Wróblewski. In the First Person” można zobaczyć ponad 70 dzieł artysty, a ich zdecydowana większość to kolekcja Anny i Jerzego Staraków. Dopełniło je kilkanaście prac wypożyczonych z innych kolekcji prywatnych i z muzeów narodowych Warszawy, Wrocławia i Lublina i są to m.in. „Matki (Antyfaszystki)”, „Obraz na temat okropności wojennych (Ryby bez głów)” i „Cień Hiroszimy”. Nasza fundacja pośredniczyła także w wypożyczeniach – w tym tak ważnego dzieła jak „Rozstrzelanie (Rozstrzelanie VII)”. Taka konstelacja jest efektem naszej ponad już piętnastoletniej współpracy z kolekcjonerami i właścicielami dzieł artysty, a także wszystkimi instytucjami publicznymi w Polsce i Europie, które posiadają dzieła Wróblewskiego.
Konserwację przeszło ponad 400 dzieł wykonanych na podłożu papierowym pochodzących z prywatnych zbiorów, także wszystkie dzieła z kolekcji Staraków i pozostałych kolekcjonerów, które możemy podziwiać w Wenecji.
Sądzimy, że są to największe badania technologiczno-materiałowe wokół twórczości jednego powojennego artysty. Wymienione powyżej dzieła zamontowano w nowych oprawach zawierających bezkwasowe tektury, ramach wykonanych z atestowanego drewna, za szkłem lub pleksi z filtrami UV i powłoką antyrefleksyjną. Naszym największym wyzwaniem była nie tylko kompleksowa organizacja tego przedsięwzięcia, kontakt między kolekcjonerami i specjalistami wykonującymi zabiegi konserwatorskie i profesjonalne fotografie, lecz także edukacja właścicieli dzieł o standardach ich przechowywania, eksponowania i wypożyczania.
Konserwacje to nie tylko ratunek. To także odkrycia. Co nowego udało się ustalić?
M.Z.: Jednym z największych „odkryć” było poddanie płótna „Rozstrzelanie (Rozstrzelanie VII)” prześwietleniom rentgenowskim. Ukazały one, że główny bohater kompozycji został przemalowany przez Wróblewskiego. W pierwotnym zarysie artysta umieścił go na pierwszym planie, skierowanego głową w dół. Od kilkunastu lat w kolekcji dr. Wernera Jerke znajduje się niewielkich rozmiarów tusz, który jest szkicem do tej pierwotnej koncepcji.
To nie jedyny przykład takiej ingerencji artysty we własny proces twórczy. Wręcz przeciwnie. Znamy obrazy, w których Wróblewski malował kolejne kompozycje na istniejących już płótnach, niektóre z nich przecinał na pół, np. obraz „Zebranie aktywu ZMP”, by stworzyć dwie odrębne prace.
Drugie „odkrycie” dotyczy płótna „Autoportret (Autoportret na żółtym tle)”, pod którego warstwą malarską po wykonaniu fotografii w promieniach rentgenowskich ujrzeliśmy miejski pejzaż. Na podstawie zapisków artysty w kalendarzyku z 1949 roku wiemy, że w czerwcu tego roku malował pałace, domy w czerwieni i być może jeden z takich horyzontalnych obrazów postanowił wykorzystać do własnego portretu. Znamy i taką pracę, na którym artysta namalował łącznie cztery obrazy, nałożone na sobie i znajdujące się po obu stronach płótna. (…)
Całość tekstu w wydaniu 3/2024 kwartalnika „Spotkania z Zabytkami”, dostępnym na rynku od 1 lipca 2024 roku. Do kupienia TUTAJ.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Na cele rozbudowy armii Polacy ofiarowywali pieniądze i przedmioty już od 1933 roku, ale dopiero po powołaniu trzy lata później Funduszu Obrony Narodowej darowizny popłynęły szerokim strumieniem. Wśród nich prym wiodły przedmioty ze szlachetnych kruszców: biżuteria, papierośnice, galanteria stołowa, a...
Z dr. Mikołajem Baliszewskim, kuratorem wystawy „Przebudzeni. Ruiny antyku i narodziny włoskiego renesansu” w Zamku Królewskim w Warszawie o odkryciu ciała i zachwycie odnalezionymi starożytnościami, od którego tak naprawdę zaczął się renesans. Oraz o zaskoczeniach. Bo część obiektów, które pokazane...
W malowidłach na ceramice ateńskiej są zapisane fantastyczne informacje na temat życia codziennego. Przecież nawet mitologiczne sceny osadzano w kontekście życia codziennego – mówi prof. Ewdoksia Papuci-Władyka, archeolożka. Gra pani na gitarze? Oj, nie nauczyłam się. Wie pan, jak to...