Fot. Galeria Zderzak
Z Janem Michalskim spotykam się w obecnej siedzibie galerii Zderzak przy Alejach w Krakowie. Wspinam się na drugie piętro wspominając dawny lokal Zderzaka przy ul. Floriańskiej mieszczący się na ostatnim piętrze kamienicy w sąsiedztwie kościoła Mariackiego. Inwentaryzacja i opis kolekcji były moją pierwszą pracą po studiach. Jako młoda adeptka historii sztuki ukierunkowana na sztukę średniowiecza miałam wkroczyć w wydawało mi się wówczas zupełnie obcy obszar sztuki współczesnej. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że kolekcja Zderzaka ma dużo więcej wspólnego z mediewistyczną metafizyką, a jej właściciele – Marta Tarabuła i Jan Michalski – traktują sztukę dawną z pietyzmem.

Gdy spojrzymy na aktualne tendencje kolekcjonerskie w Polsce, zauważymy, że większość osób — zwłaszcza młodych — zaczyna swoją przygodę od sztuki aktualnej, co poniekąd można zrozumieć. Starsze pokolenie natomiast często wyprzedaje swoje, przez lata pieczołowicie budowane, zbiory na rzecz sztuki młodszej. W waszych działaniach obserwuję tendencję odwrotną. Po latach pracy z czołowymi polskimi artystami i artystkami kierujecie swoje zainteresowania w głąb sztuki dawnej.
Jeśli spojrzymy z perspektywy bieżącej, wydaje się, że to jest jakiś zwrot, a jeśli z perspektywy szerszej, czyli całego życia, wtedy widoczna jest ciągłość. Marta, założycielka Galerii Zderzak, od lat opiekuje się rodzinnym pałacem w Ryczowie, gdzie utworzyła Izbę Pamięci gen. Zygmunta Piaseckiego, swojego dziadka, legendarnego dowódcy 7 Pułku Ułanów. Ja z kolei, jak wiesz, zawsze miałem zamiłowanie do literatury, ale też miłość do naszej dawnej kultury i historii. Już jako piętnastoletni chłopiec wędrowałem samotnie po Polsce, mając wielki sentyment do naszych zniszczonych i zaniedbanych „zabytków”. Z jednej strony było to romantyczne, z drugiej — poparte stale gromadzoną wiedzą. Zacząłem studia historyczne długo przed uniwersytetem. Po latach dowiedziałem się, że takie same uczucia były podstawą starożytnego, ogromnie rozwiniętego kolekcjonerstwa chińskiego.
Nie wyjeżdżałem wtedy za granicę, ale gdy szedłem na Wawel — miałem sztukę włoską, gdy jechałem do Wrocławia — miałem gotyk klasy światowej, gdy jechałem do Państwa Krzyżackiego — miałem cywilizację rycerzy zakonnych. Gdy jechałem do Gdańska, chłonąłem kulturę hanzeatycką.
Otaczały mnie relikty dawnej, wspaniałej Polski szlacheckiej — miasta urzekające, zachowane w dawnym jeszcze kształcie, jak Sandomierz, Pińczów czy Szydłów. Od Gniezna do Lublina, od Bejsc do Łęczycy — tłukłem się autobusami i rozmawiałem z duchami. Wszędzie pukałem do drzwi plebanii — pamiętam, jak w Sulejowie otworzył mi rano proboszcz w sutannie poplamionej jajecznicą, oderwany od śniadania zaprosił młodego wędrowca do kościoła, pokazywał jak z dachu cieknie. Samo przekroczenie progu czcigodnej świątyni było dla mnie niezapomnianą chwilą. A w środku cisza, skrzypienie, zapach starego drewna, dzieła rąk dawnych. Wiadomo, jak to było… a może już nie wiadomo?
Kiedy zatem pojawiło się zainteresowanie sztuką współczesną?
To inna sfera. Wchodziłem w nią poważniej w liceum — ten pierwszy kontakt był osobliwy…
Nasza pracowita nauczycielka plastyki, z którą zwiedzaliśmy wystawę Marka Rostworowskiego “Romantyzm i romantyczność”, przynosiła na lekcje czasopismo Sztuka. Dostrzegła we mnie żyłkę poznawczą i poleciła mi przejrzeć numer, w którym wypowiadali się o sztuce artyści awangardowi. Zabrałem się do tego z zapałem, ale czytanie ich wypowiedzi było dla mnie istną męką. Pochodziły ze świata jakby zamkniętego w sobie, oderwanego od życia i tradycji. Wychowałem się na dobrej literaturze i dobrej polszczyźnie, a tu — pseudointelektualny bełkot.
Pamiętam, że był tam taki artysta, który nazywał się Bereś — pomyślałem, że to wariat, wysławiał się niegramatycznie, nie wiedziałem o co mu chodzi. Dużo później poznałem i nawet polubiłem jego rzeźby. Na fali konceptualizmu ze Stanów Zjednoczonych artyści się wtedy „naukowili” i przemawiali niczym badacze i teoretycy. Ponieważ „przesuwali granice sztuki”, nie było żadnych granic śmieszności. Lubiłem liryczne malarstwo polskie z czasu odwilży, a na „działania” awangardowych mądrali patrzyłem z rezerwą, choć i z pewną ciekawością. Kiedy zwiedzałem opactwo w Oliwie, trafiłem tam na wystawę abstrakcji — dziwne doznanie obcości w miejscu tak drogim sercu! Dopiero gdy w połowie lat 80. spotkałem Martę i za jej sprawą wszedłem w krąg młodych artystów Gruppy, poczułem z nimi więzi sympatii. Co chwila malowali „ważne” obrazy, były dyskusje non-stop o sztuce, poezji, filozofii, historii i życiu codziennym, wartym uwagi artysty. Wtedy napisałem moją pierwszą recenzję-opowieść — z wystawy Grzyba w Zderzaku, która ukazała się w artzinie Gruppy Oj dobrze już. Miałem dobre wejście — znalazłem się wśród ludzi twórczych i niezależnych, którzy na własną rękę przepracowywali tradycję. Byli zabawni, dowcipni, inspirujący i pisali po polsku. I tyle o sztuce współczesnej. W 1985 roku powstała Galeria Zderzak, z którą związałem swoje życie zawodowe i twórcze.
„Nie kupujemy z sentymentu. Kupujemy dla piękna, dla rozkoszy”
Zderzak działał nieprzerwanie do 2021 roku. Organizuje wystawy młodych i dojrzewających artystów i artystek, którzy w późniejszych latach stworzyli kanon polskiej sztuki aktualnej – „Gruppa” – Jarosław Modzelewski, Ryszard Grzyb; Jakub Julian Ziółkowski, Wilhelm Sasnal, Karolina Jabłońska. 35 urodziny galerii, świętowane wystawą „Caritas” stają się symbolicznym zamknięciem galerii. Po dzieciństwie, młodości, dojrzałości, przyszła starość – tak określają to Jan z Martą na stronie Zderzaka (https://zderzak.pl/pl/historia/). Firma przestaje istnieć, a zaczyna działać Archiwum Galerii Zderzak – „to studia nad sztuką dawną, refleksja filozoficzna, porządkowanie archiwów, prace historyczne. I dobroczynność.” Kolekcja wzbogaca się o europejskie dzieła Dawnych Mistrzów, a przełomem jest zakup we Francji obrazu z warsztatu weneckiego mistrza Vittore Carpaccia, który okazuje się być rodzajem testamentu ostatniego władcy Księstwa Zeta. Archiwum Galerii Zderzak przenosi się w krakowskie Aleje Trzech Wieszczów stając się miejscem spotkań, wysmakowanych ekspozycji i opracowania powiększających się zbiorów malarstwa europejskiego przed 1800 rokiem.

Kiedy zatem zacząłeś kolekcjonować?
Na pierwszym roku studiów, w 1980, zaprzyjaźniłem się z kolegą, który był zapalonym bibliofilem. Miał dziewiętnaście lat, jak ja, lecz jego wiedza była imponująca — chodzący Nowy Korbut! Przede wszystkim była to wiedza żywa, wynikająca z bezkompromisowej pasji kolekcjonerskiej. Dookoła Solidarność, strajki, zapaść gospodarcza i wybuch społeczny, dzieją się rzeczy wielkie, a my biegamy po antykwariatach. Polityka mnie nie interesowała, natomiast zasoby krakowskich antykwariatów — bardzo.
Byliśmy ubogimi studentami i wszystkie grosze wydawaliśmy na książki. Bogdan Gancarz, historyk-ukrainista, żywił się głównie chlebem i herbatą, i darmowymi zupkami ze studenckiej stołówki. Gdy kiedyś wpadłem do akademika, jadł surową cebulę i bardzo mi zachwalał. Ja często chodziłem głodny. Na szczęście mieliśmy koleżanki, które w zamian za mądre rozmowy o Polsce karmiły nas czasem kanapkami z twarogiem i rzodkiewką albo domowym smalcem. Improwizowaliśmy na ich cześć laudacje w stylu Fabiana Birkowskiego, śpiewaliśmy dumki i żurawlejki. Bogdan podarował mi wspomnienia Jana Michalskiego, mojego warszawskiego imiennika — największego bibliofila Dwudziestolecia. Ten wzór prawości i skromności odkrył przede mną świat kolekcjonerstwa książki. Na drugim roku studiów uprosiłem Mamę, która była telefonistką na kopalni i zarabiała niewiele, o pożyczkę i kupiłem starą, grubą Biblię ks. Jakuba Wujka. Nie mogłem się oprzeć… nie mogłem odłożyć jej na półkę. To chyba wtedy wszystko się zaczęło. Dokładnie te same mrówki poczułem przed paroma miesiącami, gdy u Tajana w Paryżu zauważyłem obraz Lorenzo Lippiego… Poprosiłem o schowanie Biblii pod ladą na trzy dni w celu zgromadzenia funduszy. Jakaś ręka bezbożna wycięła z niej frontyspis, ale pozostały pieczęcie własnościowe — w tym ta Biblioteki Krasińskich w Opinogórze – dzieje tego egzemplarza mogłem prześledzić od początku. Wydana u jezuitów we Wrocławiu, w połowie XVIII wieku, oprawna w szlifowaną skórę i kute klamry. Pół roku spłacałem Mamie dług.
Z trudem, w czasach niedostatku książki, tworzyłem własną bibliotekę. Na początku lat 80. kupiłem w antykwariacie na Sławkowskiej Psalmy Dawidowe w przekładzie Jana Kochanowskiego, moje ukochane arcydzieło literatury polskiej. Miniaturowe wydanie paryskie na cienkim papierze, z tych druków z 1 poł. XIX wieku, które łatwo było przemycić do kraju. „Przemyca w Litwę Żyd tomiki moich dzieł…” Kiedy zarobiłem parę groszy na sprzedaży książek, kolega, który był introligatorem u Czapskich, oprawił mi oba tomiki w czarny, koźlęcy półskórek i zielone pudełko. To moja relikwia. Od razu zacząłem uczyć się ich na pamięć, a po latach zawsze woziłem je ze sobą na zagraniczne targi sztuki i uczyłem na pamięć. Więc, kurcze blade, trochę inaczej patrzyłem na wszystko dookoła. W połowie lat 90. we Frankfurter Allgemeine Zeitung ukazała się relacja z tamtejszych targów sztuki z moją fotografią — siedzę na stoisku i czytam Psalmy. Ha! Ha!

Zaczęło się zatem od potrzeby obcowania ze starym, pięknym przedmiotem?
Tak właśnie było, opowiedziałem o tym w eseju Byzantion, wydrukowanym przed dwudziestoma laty w Znaku. Tym przedmiotem był zegar z porcelanowym cyferblatem, pamiątka rodzinna. Zawsze miałem przekonanie, że czas płynie nieco inaczej, niż się nam wydaje. Że przebywanie w czasie jest naszą rozmową z Bogiem — a to oznacza, że czas ma zupełnie inne rozstrumienienie, nie jest liniowy. Dzięki temu, jeśli poznaję ludzi z przeszłości, to są to żywe osoby — nam współczesne. Tylko stoimy po obu brzegach strumienia.
Drugą stroną medalu jest zagadnienie, które opisałem w eseju Egocentryzm artystów. Chodzi o systemowy egocentryzm, cechujący dzisiejszych artystów.
Niemiecki socjolog Niklas Luhmann uważał, że sztuka współczesna jest sferą tak dalece wyróżnicowaną z całości życia społecznego, że stanowi obecnie zamknięty system wzajemnych odniesień. Jest autoteliczna i autopoietyczna. Sama siebie reprodukuje. Współcześni artyści żyją jakby pod kloszem.
Uderzyło mnie to przed laty na wystawie polskiej sztuki średniowiecznej w Muzeum Narodowym w Poznaniu, gdzie niedaleko wybitnych dzieł sakralnych powieszono cykl dużych obrazów Stefana Gierowskiego Malowanie Dziesięciorga Przykazań. Był to zgrzyt. Dzieło Gierowskiego, rozbuchane malarsko i niekomunikatywne, wyglądało niestosownie obok tamtych, które docierały wprost do duszy: cierpieniem, bólem, skupieniem, oszczędną i piękną formą.
Kiedy zatem twoim zdaniem nastąpił ten przełom?
Stopniowo, z rozwojem epoki nowoczesności. Luhmann nazywał to „ewolucją systemu sztuki”, uchwytną od początku XVIII wieku wraz z działalnością akademii francuskich, salonowych krytyków, encyklopedystów, marszandów. Kto dzisiaj wchodzi w ten krąg zawodowy, np. zaczyna naukę na akademii, musi nauczyć się najpierw reguł systemu sztuki, by móc w nim funkcjonować, jak palacz marihuany sposobu ćmienia gańdzi. Wiadomo, że ubocznym skutkiem mechaniki tego systemu jest nadprodukcja artystów… ale to tak na marginesie.
Generalnie — jeśli całe niemal życie zajmujesz się oceną współczesnych dzieł sztuki bez zakłamania, do którego skłaniają cię podszepty rynku i zmienne kryteria kulturowe, to zaczynasz odczuwać niedosyt. Gdy poziom twoich wymagań zanadto rośnie, otwiera się przed tobą otchłań mizantropii. Pragniesz doskonalszej, bardziej wzniosłej sztuki, bliższej twojemu sercu, temu, co cię ukształtowało. Zaczynasz nabierać pewności, że nic nie zastąpi pięciuset lat rozwoju malarstwa florenckiego — tych miodów, które się zbiera w okresie baroku, tych konfitur. Jeśli wraz z potrzebą wyższych form sztuki pielęgnujesz chęć twórczego poznania, chroni cię to przed zgorzknieniem, alkoholizmem i obłędem, przypadłościami licznych czytelników Ortegi y Gasseta.
Jaką sztukę cenisz najwyżej?
Najbardziej cenię dawne malarstwo chińskie — ale mnie nie stać, rzecz oczywista. Barokowe malarstwo florenckie, które nas tu otacza, bywa równie doskonałe i pełne poezji. Dorównuje jakością i wyrafinowaniem sztuce chińskiej, a cenowo jest dziś jeszcze dość dostępne. Natomiast oboje z Martą najbardziej lubimy gotyk międzynarodowy, tu jesteśmy wyjątkowo zgodni. Jakimś cudem udało nam się nabyć kilka pięknych dzieł z tej epoki.
Sztuka dawna ma tę niezwykłą aurę, energię skumulowaną przez wieki. Towarzyszenie jej na jakimś etapie jej trwania jest wielkim przywilejem. Daje też olbrzymią przyjemność.

Spójrz na obraz Giovanniego del Biondo z lat 1380-tych, mistrza, który udekorował kilka ołtarzy w bazylice Santa Croce. To Madonna Pokory — siedzi na trawie na poduszce i karmi Dzieciątko. Adorują ich zachwycone anioły. Jesteś w Raju, odpoczywasz po trudach życia otoczona czystą miłością, stąd złote tło. Madonna ma na czole diadem z rubinem, namalowanym kółkiem czerwonej farby. W środku jest złoty punkt, który przy silnym oświetleniu bocznym wyrzuca dżet światła.
W gotyku międzynarodowym malarstwo europejskie osiągnęło szczyty wyrafinowania i mistycyzmu.
Sztuka dawna to pojęcie ogólne. Tak naprawdę mówimy o pojedynczych dziełach wybitnych artystów, a nie o całej, gigantycznej produkcji o bardzo zróżnicowanej klasie. Mówimy o dziełach malarzy-poetów — to one są celem łowów.
To jak wygląda twoje polowanie?
Długo by o tym mówić. Po pierwsze — to duża i systematyczna praca. Po drugie — to są polowania z nagonką. Znawstwo i wiedza to psy i sokoły myśliwego. Czasem zwierzyna się wymknie, ale nie jest tak źle. Bywa, że dobre dzieła sztuki nie są doceniane. Rynek ma swoje owcze pędy, nawet rynek wytrawnych kolekcjonerów Old Masters. Kilka razy kupowałem świetne obrazy, które spadły z aukcji. Na moje szczęście!
Portret młodej kobiety z książką autorstwa Francesca Curradiego, który mnie zachwycił od pierwszego wejrzenia, spadł z aukcji we Florencji i w Genui. Zastanawiałem się dlaczego, prócz znanej mi okoliczności, że malarz jest niedoceniany przez włoskich historyków sztuki, ponieważ Filippo Baldinucci nie zamieścił jego biogramu w swoich Notizie. Doszedłem do wniosku, że czynnikiem sprawczym mogło być niebo, jakby przetarte, jakby niedomalowane. Po dwóch miesiącach badań rozszyfrowałem obraz — w stroju florenckiej damy z początku XVII wieku Curradi namalował Laurę, platoniczną miłość Petrarki.
Poeta ujrzał ją po raz pierwszy w Wielki Piątek, w godzinie śmierci Pana Jezusa na Krzyżu, co opisał w trzecim sonecie Canzoniere. Była to chwila zaćmienia słońca, stąd takie niezwykłe niebo!
Członkami florenckiej Akademii Apatystów, dla której obraz został namalowany, byli astronomowie z kręgu Galileusza. W Akademii czczono i studiowano Petrarkę. Ojciec malarza znał całego Petrarkę na pamięć. Wszyscy wiedzieli o co chodzi. Alegoryczny portret Curradiego zachęcił mnie do studiów nad florenckim malarstwem barokowym i jego zapleczem intelektualnym. To jedna z moich przygód.

Gdy pobraliśmy się z Martą (dawno-dawno temu, a wydaje się, jakby to było wczoraj), pojechaliśmy do Wrocławia, gdzie odwiedziliśmy znajomych konserwatorów, mieszkających w starożytnym miejscu. W domu mieli tak piękną rzeźbę Madonny z Dzieciątkiem z przełomu XV i XVI wieku, że stanęliśmy jak wryci, zupełnie oczarowani. Obiecaliśmy sobie wtedy, że jeśli kiedyś będzie za co i jak, to ją kupimy. Minęło 27 pracowitych lat, pełnych marzeń i rozczarowań, gdy udało nam się ją kupić. Wiozłem Madonnę z Wrocławia do Krakowa autobusem, przytulając ostrożnie przez całą drogę.
Cierpliwość kolekcjonera.
To chyba miłość… to ona „cierpliwa jest”. Tak zaczęło się kolekcjonowanie sztuki dawnej. Kiedy pojawiło się trochę więcej pieniędzy, mogłem wychylić nos na dobrze zaopatrzone rynki niemiecki, włoski, francuski, angielski. Tę dużą gotycką Madonnę z Dzieciątkiem na masce lunarnej, dzieło warsztatu z Frankonii, kupiliśmy u Lempertza w Kolonii. Moja żona powiedziała, żebym ją koniecznie kupił, więc to zrobiłem. Marta posiada rzadki i cenny dar — bezbłędny smak, dlatego z reguły ulegam. Zawsze wysłuchuję jej opinii, czasami o nią proszę. Dość szybko, bo na samym początku lat 90., zorientowałem się, że w Polsce są dwie osoby, które znają się na malarstwie. Przebywanie w ich towarzystwie było zawodowym błogosławieństwiem.

Ceny sztuki dawnej (znowu mówię w uproszczeniu) są nieproporcjonalnie niskie w stosunku do sztuki współczesnej.
Rynek Dawnych Mistrzów, mimo utyskiwań marszandów, trzyma się dobrze. Jest stabilną podstawą całego rynku sztuki, z czego nie zawsze zdajemy sobie sprawę w Polsce, gdzie istnieje on śladowo, a sektor współczesny to dziś „hulaj dusza!”.
Wartościowanie dzieł sztuki dawnej opiera się na solidnych podstawach, klientami tego rynku są wciąż jeszcze pietystyczni miłośnicy sztuki, a nie spekulanci, drapieżni inwestorzy i masy martwego pieniądza. Rynek sztuki dawnej jest wszechstronnie poinformowany – w przeciwieństwie do rynku sztuki współczesnej, który cechuje starannie inscenizowana przez graczy asymetria informacyjna.
Niełatwo znaleźć odpowiednik tej sytuacji, chociaż historia rynku sztuki obfituje w ciekawe zjawiska.
Globalnym rynkiem sztuki zajmuję się na co dzień — gałąź gospodarki, która ma w sobie cechę niewymierności i jest grą na wartościach, daje wiele okazji do przemyśleń, co czynię zawsze z kochanym Fernandem Braudelem pod ręką. Bogactwo szybko się przemieszcza, a dobra sztuka potrzebuje stuleci rozwoju. Cywilizacja obecna, która rozwija się kosztem przyszłych pokoleń, nie uznaje tej tezy. Niektóre produktywne regiony o wysokiej, starej kulturze zostały zniszczone wskutek kataklizmów wojennych, np. Dolny Śląsk. Ale rynek odkrywa inne obszary, np. dawne kraje Hispanoameryki — jaka to jest fajna sztuka! Bodaj dwa lata temu wygłosiłem w Galerii wykład Gromadzenie i rozpraszanie kolekcji, poddając te sprawy głębszej refleksji.
„Trzeba dawać pozytywne impulsy”
Przez cały okres funkcjonowania Zderzaka jego wyróżnikiem była intensywna działalność wydawnicza. Katalogi, albumu, książki artystyczne, opracowania towarzyszyły wystawom organizowanym w galerii. Ostatnie publikacje skupiają się na dziełach sztuki dawnej z kolekcji. Ostatnie lata to czas działalności koła hermeneutycznego i spotkań w przestrzeni archiwum, w czasie których goście mają okazję wysłuchać wykładów, ale również mieć czynny udział w prowadzonych przez Zderzak badaniach.
Kupowane przez ciebie dzieła sztuki stają się impulsem do poszukiwań, pracy badawczej.
Jestem historykiem sztuki, lubię moją dziedzinę i cenię naukę akademicką. Ale jako prywatny przedsiębiorca i prywatny uczony działam wedle innych reguł. Podstawą hermeneutyki, którą uprawiam, są filologia i filozofia. Historia sztuki jest dla mnie nauką pomocniczą, służką historii jako nauki moralnej. Dla hermeneutyki ważne jest życie duchowe ludzi, którzy dzieła tworzyli i z nimi obcowali. To oni do nas przemawiają, to z nimi rozmawiam. Chciałem, żeby naszą kolekcję tworzyła sztuka chrześcijańska od Moskwy do Madrytu. Żeby otaczali mnie życzliwi ludzie — święci katoliccy, z którymi, jak mawiała św. Maria Magdalena de’ Pazzi, chciałbym zatańczyć. Mamy kilka dostojnych ikon rosyjskich, greckich, karpackich. Oraz jeden jedyny obraz protestanta — rzadki, subtelny pejzaż Petera de Neyn z inwersją nieba i ziemi.

Przepraszam za powtarzanie „mam i mam”. To tylko uzus językowy. Nie mam nadmiernie rozwiniętego poczucia własności, uważam, że to, co gromadzę jest dobrem społecznym. Ja tylko biorę na siebie większą odpowiedzialność.
Kupiliśmy kiedyś, dla czystej radości, holendra z połowy XVII wieku — lekko malowane wnętrze mieszczańskie; datowany, sygnowany, katalogowany. Po kilku latach kupiłem drugi obraz tego autora — Quiringha van Brekelenkama z Lejdy. Portret damy z czaszką, książkami i różańcem, zaznaczonym kilkoma punktami światła, patrzącej z uwagą wprost w widza. Ten obraz mnie zafrapował! Kim była osoba o takiej sile charakteru? Przełożoną domu dla podrzutków? Szpitala? Domu starców? Zwołałem koło hermeneutyczne i zabrałem się do pracy. Mój Boże, w jak niezwykły wkroczyłem temat…
2. Fot. Galeria Zderzak
Była to klopka, jedna z tych dzielnych kobiet, które pomagały przetrwać Kościołowi katolickiemu w Holandii w czasach prześladowań, rabunku majątku, braku duszpasterzy. Klopki opiekowały się tajnymi kościołami, były łączniczkami gmin. Quiringh okazał się malarzem ubogich ludzi pracy, dyskryminowanej mniejszości. Holenderscy historycy sztuki, zajęci splendorem malarstwa Złotego Wieku, nie poświęcali mu uwagi, dziwiąc się, że jego obrazy, kosztujące niewiele w porównaniu z cenami gwiazd, zbierano dość powszechnie.
Nie traktowano go poważnie i nigdy nie urządzono mu wystawy indywidualnej. Malarstwo Quriringha nie należało do sfery splendoru, więc nie można było ozłocić nim swojej kariery. Niektórzy uczeni twierdzili, że był tylko rzemieślnikiem.
To było niewiarygodne — zawsze powtarzam, że odkrycia leżą pod latarnią. A Zderzak, pionierska galerii Marty, ma w swoich genach odkrycie artystyczne. Po kilku latach zebraliśmy dziewięć obrazów van Brekelenkama i wtedy postanowiłem urządzić mu pierwszą wystawę indywidualną z solidną monografią. W Krakowie! Zorganizowałem międzynarodowy zespół badawczy, złożony z sześciu uczonych, w tym dwóch polskich filologów, dr Aleksandry Sikorskiej-Krystek z UAM i prof. Marcina Polkowskiego z KUL-u. Ich praca okazała się nieocenioną pomocą. Dokonałem analizy metajęzyka artysty, która ukazała, że w malarstwie rodzajowym przemycał treści czytelne tylko dla katolików. Jak często w czasach prześladowań, posługiwał się kryptojęzykiem.
Widzisz… hermeneutyka jest uszczęśliwiająca. W miarę, gdy rozmawiasz z dziełem i je poznajesz, sam jesteś poznawany. Rozumne dzieło sztuki samo ciebie odczytuje. Wtedy doświadczasz odwrócenia pojęć — twój pobyt w czasie jest rozmową z Bogiem. To dlatego został ci dany.
Wiedzą, którą zdobywasz, starasz się dzielić z szerszym kręgiem osób, przez spotkania i wydawnictwa.
Spotkania z obrazami organizuję regularnie. Wokół nowego, ciekawego dzieła lub odkrycia. To nie tylko okazja do radości, ale i chwila, kiedy mogę na nie spojrzeć cudzymi oczami. A to zawsze coś daje. Po ostatnim wykładzie o obrazie sukcesyjnym królów Czarnogóry z warsztatu Carpaccia, który trwał 2,5 godziny, słuchacze, mimo wyczerpania wykładowcy, chcieli jeszcze dyskutować. I jeden z nich swoją śmiałą hipotezą zmienił moje spojrzenie na relacje między trzema ważnymi postaciami przedstawionymi na tym dużym obrazie (a jest ich niemało — 42 osoby i dwa psy). Koło hermeneutyczne przynosi realne pożytki!

Poza spotkaniami wydajecie również publikacje.
Kiedy wydaliśmy monografię Quiringha, napisało do nas muzeum z Lejdy, że od lat planują retrospektywę artysty i dziękują, że zaczęliśmy tę pracę. Naszą pracę doceniło też Rijksmuseum. Gdy rozesłaliśmy publikację do instytucji, od których otrzymaliśmy prawa do reprodukcji, stowarzyszenie CODART przy Rijksmuseum, zrzeszające badaczy sztuki holenderskiej i flamandzkiej z całego świata, zaproponowało otwarcie podstrony Zderzaka na swojej stronie www, co uważam za wyraz uznania. Nic nie cieszy bardziej, niż dobre towarzystwo.
Prywatny kolekcjoner jest samofinansującym się muzeum — czas, pieniądze, relacje poświęcone na wystawy, publikacje czy właśnie badania. Bardzo rzadko doceniane, a wręcz obserwowane z dużą podejrzliwością przez środowiska badawcze.
Wcale się im nie dziwię.
Forsowna praca dwadzieścia cztery godziny na dobę, na rozlicznych polach badawczych, aż do uzyskania wyników, skutkująca skrajnym wyczerpaniem i depresją… Pomyśl tylko, gdyby tak pracowali akademiccy historycy sztuki, ich zwłoki zaściełałyby cmentarze.
I nie byłoby z nich żadnego pożytku.
Działamy jak mikro-instytut sztuki, nie ma co ukrywać. Odkrycia, które zdarzają się po drodze, traktuję jako niewinne nagrody. Zwłaszcza, jeśli kosztują miesiące i lata wytężonej pracy.
Jeśli zaś chodzi o samo kolekcjonowanie, to dzielę je na kwalifikowane i niekwalifikowane. Podstawowym kryterium jest dobry smak. Tam, gdzie go nie ma, nie ma kolekcjonerstwa kwalifikowanego. Możesz nazbierać tony arcydzieł i wywijać hołubce na scenie publicznej, ale dobrego smaku nigdzie nie kupisz. A to on sprawia, że kolekcja jest dziełem sztuki.