
Muzeum AK jest najsmutniejszym muzeum Krakowa nie ze względu na temat. O traumatycznych wydarzeniach można przecież opowiedzieć w sposób, który angażuje odwiedzających intelektualnie i emocjonalnie.
Najsmutniejsze muzeum Krakowa znajduje się przy ulicy Wita Stwosza. Niby w centrum, rzut beretem od dworca, a jednak trochę nigdzie.
Tutaj na pewno nikt nie trafi przypadkiem, gros podróżnych wysiadających na stacji Kraków Główny kieruje swoje kroki dokładnie w przeciwną stronę. By dostać się do Muzeum Armii Krajowej, trzeba przejść się trochę niezbyt przyjemnym chodnikiem wzdłuż ruchliwej II Obwodnicy, dostrzegając w końcu kilka starych ceglanych budynków, z których jeden, pieczołowicie odrestaurowany, jest właśnie siedzibą Muzeum AK. Obiekt ten należał kiedyś do tzw. Twierdzy Kraków – zespołu fortyfikacji wzniesionych przez Austriaków w połowie XIX wieku, wobec których pełnił funkcje gospodarcze. Zdążyliśmy przyzwyczaić się do tego, że dawna architektura obronna czy przemysłowa w nowej funkcji jest w stanie sprawdzić się całkiem nieźle.

Dla porównania cała ekspozycja Muzeum Katyńskiego w Warszawie to przecież tylko około 500 m2.
Wstęp
Gdy wchodzę do budynku, ogarnia mnie dziwne uczucie. W hallu jest dużo przestrzeni, którą urozmaica kompozycja batalistyczna stworzona z klocków lego czy automat do zakupu okolicznościowych medali po cenie 11 złotych lub 3 Euro sztuka. Dopiero po chwili orientuję się, na czym polega dziwna atmosfera tego miejsca – wystawę zwiedzam zupełnie sam. Dopiero po trzech kwadransach dobiegają mnie ludzkie głosy, co oznacza, że zdołałem dogonić niewielką grupkę zwiedzających, którzy weszli tu przede mną.
By zacząć zwiedzanie, należy przejść przez wewnętrzny dziedziniec przykryty imponującym, szklanym dachem. Strzałki wymalowane na podłodze pomagają podążać zgodnie z przewidzianą przez twórców ścieżką zwiedzania.
Pomysł na samą wystawę jest dosyć prosty – to chronologiczna opowieść o dziejach Armii Krajowej.
Poprzedza ją wstęp rozumiany dwojako. Po pierwsze spory segment wystawy prezentuje polskie formacje wojskowe z czasów II RP. Możemy przyjrzeć się mundurom, sztandarom, odznakom, dokumentom czy fotografiom, a przez to poznać lub utrwalić strukturę ówczesnej armii, którą tworzyły formacje piechoty, kawalerii, artylerii, lotnictwa, broni pancernej, Marynarki Wojennej, żandarmerii oraz Korpusu Ochrony Pogranicza. Są tu też pamiątki związane z działalnością Legionów Polskich i sporo przedmiotów codziennego użytku, monet i dokumentów z lat międzywojennych.
Po drugie, prolog wystawy dostarcza niezbędnego kontekstu historycznego – tło wybuchu II wojny światowej, przebieg kampanii wrześniowej, upadek Polski, okupacja. Narracja historyczna prezentowana jest bardzo klasycznie – za pomocą plansz z tekstem, fotografii, map i drobnych obiektów – ułożonych w tematyczne kompozycje lub prezentowanych pojedynczo.
Rozwinięcie
Już na tym etapie zwiedzania Muzeum pojawiają się dwa problemy, mocno zakłócające odbiór wystawy. Po pierwsze opisy poszczególnych wydarzeń nadrukowane na szklanych taflach są zbyt długie, a co za tym idzie – użyta czcionka jest zdecydowanie zbyt mała, by zapewnić komfortowe czytanie. Wydawać by się mogło, że istnieje pewien konsensus dotyczący przyjaznej dla użytkownika ilości tekstu i wielkości czcionek, tu jednak najwyraźniej zespół aranżacyjny przegrał z zespołem merytorycznym – stało się tak z ewidentną szkodą dla odbiorców. O ile na początku można jeszcze mieć chęć, by przyswajać obfitą zawartość plansz, to w miarę zwiedzania teksty „stają się” coraz dłuższe, a zapał do ich czytania w naturalny sposób maleje. Trochę tak, jakby projektując tę wystawę, jej twórcy zapomnieli, że
muzeum to nie podręcznik, a książki czyta się raczej siedząc niż na stojąco.
Szkoda, bo wiele ludzkiej pracy idzie w ten sposób do kosza. Momentami mamy do czynienia wręcz z całymi ścianami tekstu, możliwymi do przeczytania jedynie przez ludzi, którzy chcą poświęcić na zwiedzanie cały dzień. Śmiem wątpić, czy taki widz, jakiego wyobraził sobie zespół autorski Muzeum AK rzeczywiście istnieje…

Drugi poważny problem jest nieco innej natury. Uatrakcyjnić ścieżkę zwiedzania miały przedmioty używane przez żołnierzy w trakcie działań wojennych, a raczej ich repliki, umieszczone w specjalnych szufladach. Pomysł polegał na tym, by edukować najmłodszych odbiorców, wciągając ich do działania. Po otwarciu jednej z szufladek czytam taki oto opis:
„Hełm to twarda, metalowa czapka. Hełmy noszą żołnierze. Hełm chroni głowę żołnierza. Możesz założyć hełm na głowę. Zastanów się, czy jest Ci w nim wygodnie? Przymierz hełm, a potem odłóż go na miejsce”.
Można zastanawiać się, dlaczego ten tekst pisany jest tak nienaturalnym stylem, bardziej zastanawiające jest jednak, dlaczego w szufladce hełmu nie ma. Podobnie rzecz się ma z mapnikiem, telefonem polowym czy kaburą, czapką wojskową, torbą wojskową, lornetką polową, menażką czy lampą. Zostały kartki z instrukcją. Przedmiotów brak. W wielu szufladkach nie ma zresztą nawet kartek. Pomysł sam w sobie godny pochwały – zaangażowanie odbiorcy, powiązanie treści merytorycznych z wrażeniami zmysłowymi ułatwia przyswajanie wiedzy, tak u dzieci jak i u dorosłych. Co jednak wydarzyło się po drodze? Aż tyle przedmiotów rozkradziono czy też inaugurując wystawę w pośpiechu zapomniano o rekwizytach lub może zawiódł jakiś podwykonawca odpowiedzialny za ich dostarczenie? Czy nie można by zainwestować, w końcu niewielkich wobec kosztu całej placówki, pieniędzy, by sensowny pomysł mógł działać?
Zakończenie
Podobnie rzecz się ma z multimediami. W momencie, w którym zwiedzałem wystawę, prawie wszystkie monitory były wyłączone – bez żadnej informacji, dlaczego. To, że urządzenia elektroniczne psują się i zużywają, co spotyka zwłaszcza ekrany dotykowe, które po kilku latach przestają reagować na dotyk, nie jest żadnym odkryciem. Czy muzeum nie powinno więc zawczasu stworzyć harmonogramu wymiany urządzeń tak, by ekspozycja mogła funkcjonować w całości zamiast funkcjonować na pół gwizdka? Czy jeśli monitory się zepsuły, to tak już będzie na wieki?
Środki plastyczne, jakimi operuje wystawa, są bardzo nierówne. Lepiej wypadają te, w których postawiono na bardziej abstrakcyjne formy przestrzenne, natomiast tam, gdzie temat potraktowano zbyt dosłownie, jak choćby w przypadku tematu niemieckich i sowieckich obozów jenieckich, pojawia się niezamierzona śmieszność. Mapkę z rozmieszczeniem obozów i towarzyszący jej tekst widzimy przez dziurę wybitą w drewnianym płocie, co buduje dość groteskowy efekt. Sprawdzają się natomiast – i trudno żeby było inaczej – naturalnej wielkości obiekty, takie jak zrekonstruowany czołg Vickers, kadłub brytyjskiego samolotu Halifax czy rakieta V2. Tym, co nie udało się zupełnie, jest z kolei reżyseria światła, a raczej jej brak.
W zasadzie cała ekspozycja jest ciemna i ponura. Rozumiem – wojna, strach, terror. A jednak – jeśli światło nie wydobywa z ogólnego mroku żadnych elementów i nie pojawia się nic, co przełamałoby klimat beznadziei, to przebywanie w takiej przestrzeni męczy, nuży i przygnębia. To przygnębiające wrażenie potęgowane jest w dodatku przez wszechobecną szarość betonowych filarów i stropów. To nie nie jest muzeum, w którym chce się przebywać. Z tego miejsca chce się raczej czym prędzej uciec.

Muzeum AK jest najsmutniejszym muzeum Krakowa nie ze względu na temat. Wiemy, jak skończyła się walka o niepodległą Polskę i ile przyniosła ofiar. O traumatycznych wydarzeniach można jednak opowiedzieć w sposób, który angażuje intelektualnie i emocjonalnie. Niestety to nie jest przypadek placówki przy ulicy Wita Stwosza. Smutek tego miejsca to smutek zmarnowanej szansy. Smutek przebywania w miejscu, które zdaje się niemal nikogo nie obchodzić, może poza czujnym strażnikiem.