
Najcenniejsze było zdjęcie z osobą o innym kolorze skóry. Polowano też autografy, zachodnie papierosy, szukano w trawie zagranicznych monet. Podziwiano gigantyczne dekoracje, oglądano wystawy, słuchano koncertów, uprawiano seks. Przede wszystkim jednak było się młodym i – przez chwilę – wolnym. W Warszawie, która na dwa wakacyjne tygodnie z komunistycznej stolicy zmieniła się w radosne centrum świata. Taką moc miał
V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, obywający się w stolicy od 31 lipca do 14 sierpnia 1955 roku.
O jego fenomenie i długofalowym oddziaływaniu opowiada Błażej Brzostek, współkurator (wraz z Zofią Rojek) wystawy „Lato, które zmieniło wszystko. Festiwal 1955”, którą można oglądać w Muzeum Warszawy.
Dziewczyny obsługujące wrzecienice produkują ponad plan 17 tys. kg bawełny, ZMP-owiec w parowozowni w Białymstoku montuje głośniki w hali produkcyjnej przed terminem, pracownik Zakładów Naprawczych Sprzętu Drogowego remontuje dodatkowo kruszarkę kamieni. A co, w ramach przedfestiwalowych zobowiązań, robiłby Błażej Brzostek, pracownik Muzeum Warszawy?
Pewnie bym sprzątał. Ewentualnie zobowiązałbym się do zaoszczędzenia kilograma papieru. Przez miesiąc pisałbym nie na całych kartkach tylko na połówkach.
I w jaki sposób miałoby się to przyczynić do organizacji Festiwalu?
W niewielki i nikogo by to nie zdziwiło. Rozmaite zobowiązania podejmowano w tamtych czasach rutynowo i przybierały one, czasem racjonalne, częściej jednak absurdalne formy. Kierowcy przejeżdżali dodatkowe kilometry bez serwisu, w PGR obsiewano więcej areałów, przekopywano rowy melioracyjne. Wszystko po to, by, często wyłącznie na papierze, wykazać entuzjazm.
Zapał nie był autentyczny?
Największym paliwem dla wyobraźni była wizja siebie samego w Warszawie. Perspektywa, że za wykonanie zobowiązania otrzyma się zaproszenie na Festiwal i będzie można spędzić kilka dni w stolicy, mając miejsce do spania, jedzenie i wstęp na rozmaite wydarzenia.
W ówczesnych realiach wyjazd do Warszawy z małego miasteczka albo ze wsi był tym, czym dla nas dzisiaj podróż do Nowego Jorku.
2. Fot. Wojciech Jankowski / Muzeum Warszawy


Załóżmy więc, że się udaje. Nasza prządka, ZMP-owiec i pracownik PGR przyjeżdżają na Festiwal i co się dzieje? Jak wyglądają ich dni w stolicy?
Uczestnicy Festiwalu dzielili się na trzy grupy – polską młodzież, delegatów i gości honorowych. Wspomniana prządka czy pracownik PGR najprawdopodobniej należeli do pierwszej, najniższej kategorii. Do Warszawy docierali zwykle w zorganizowanej grupie, a po przyjeździe kierowani byli do jednego z trzech miasteczek namiotowych. Największe z nich zorganizowano na Rakowcu, nieco mniejsze na Grochowie, a ostatnie, niewielkie, na terenach AWF. Tam każdy dostawał materac, koc i instrukcję: gdzie garkuchnia, gdzie, toalety, gdzie prysznice.

Dla zwykłej młodzieży namioty, a co dla innych?
Delegat zagraniczny otrzymywał „kwaterę” – zaaranżowane miejsce w szkole czy bursie. Tam czekało na niego łóżko, stół i rolka papieru toaletowego – jedna na dwa tygodnie.
Delegatów karmiono lepiej niż młodzież w miasteczkach namiotowych, zamiast np. grochówki z garkuchni otrzymywali dwudaniowe obiady. Narzekali na nie, że tłuste i zbyt obfite.

Gości honorowych – około tysiąc osób, które otrzymały specjalne zaproszenia – traktowano zupełnie inaczej. Ulokowano ich w hotelach, których ówczesna Warszawa miała dziewięć, w tym dwa przedwojenne – Bristol i Polonię. Były to obiekty z XIX wiecznym sznytem i luksusami w postaci, wanien, ciepłej wody i telefonu. Dobre wrażenie robiły też nowooddane obiekty, czyli hotel Warszawa i hotel MDM. Gość honorowy miał też przywileje w rodzaju możliwości zamawiania dań à la carte, korzystania z pomocy tłumacza indywidualnego oraz prywatnego kierowcy.

Bo w Warszawie 1955 roku było 450 taksówek.
I dziesięć razy tyle koni. Wśród przywilejów znajdowała się też legitymacja gościa honorowego, uprawniająca do wstępu na wszystkie festiwalowe imprezy.

Które z nich cieszyły się największym powodzeniem?
Program festiwalowy obfitował w koncerty, pokazy, spektakle, wystawy, spotkania, jednak najwięcej osób chciało po prostu mieć kontakt z cudzoziemcami. Brano od nich autografy. Im bardziej odmiennie ktoś wyglądał, im bardziej „egzotyczną” miał twarz i szatę, tym jego podpis był cenniejszy.
Zwykle poluje się na podpisy sławnych osób.
Na Festiwalu, zgodnie z jego skoncentrowaną na młodzieży konwencją, nie było sław, liczyła się więc nie popularność, a przynależność.
To widać również na zdjęciach – choć osoby z Afryki i Azji stanowiły zaledwie 15 proc. festiwalowych gości, to one najczęściej były fotografowane. Drugą atrakcyjną grupą byli goście z Zachodu. Zwracali na siebie uwagę koszulami, spodniami, marynarkami, papierosami, kojarzącymi się z zamożnym, niedostępnym światem. Te ostatnie Polacy cały czas od nich wyłudzali.
2. Fot. Zbyszko Siemaszko / NAC


Wyłudzali w jakim języku?
Głównie na migi, choć część młodzieży znała podstawowe zwroty niemieckie czy francuskie. Goście z Zachodu przywieźli ze sobą jeszcze jedno – swobodę. W przeciwieństwie do delegatów z krajów bloku, świadomych, że znajdują się pod ciągłą obserwacją swoich „kadrowych”, zachodnia młodzież na Festiwalu zwykle nie obawiała się kontroli politycznej. Ludzie lewicy sądzili, że znaleźli się w kraju ludzi pracy, a festiwalowy teatr tę fikcję podtrzymywał. Delegaci z Francji czy Włoch chodzili więc gdzie chcieli, kupowali dzieła Lenina w ich ojczystych językach – bo ładnie wydane i tańsze niż w domu – tańczyli, gadali, wchodzili w relacje erotyczne.
Poważnie? Mnogość festiwalowych romansów, z których potem rodziły się ciemnoskóre dzieci, nie jest miejską legendą?
Dzieci (może poza jednostkowymi przypadkami) są legendą, ale romanse już nie. Seksu na Festiwalu było dużo.
Pewien pan opowiadał mi historię o tym, jak latem 1955 jako chłopiec chodził na obrzeża Pola Mokotowskiego, tuż obok miasteczka namiotowego. Tłumaczył, że rankiem w trawie można było tam znaleźć monety, które powypadały z kieszeni festiwalowych kochanków.











Na dwa festiwalowe tygodnie zmieniło się nie tylko funkcjonowanie, ale i wygląd stolicy. „Warszawa zakwitła. Plastyka wyszła na ulice miasta (…). Malarstwo wygrało wielką stawkę. W miejsce trwałości i salonowych honorów zyskało milion odbiorców” – relacjonował „Przegląd Kulturalny”. Kim byli ci, którzy wyprowadzili plastykę na ulice?
Za oprawę wizualną Festiwalu odpowiadała sekcja plastyki, do której należeli m.in. Jerzy Hryniewiecki, Wojciech Fangor, Henryk Tomaszewski, Oskar Hansen, Jan Młodożeniec i Jacek Sempoliński. Specjalna sekcja komitetu festiwalowego zatwierdzała kształt festiwalowych dekoracji i gadżetów. Komitet podjął decyzje kluczową dla wizerunku imprezy: żadnych portretów, żadnych haseł komunistycznych, jak najmniej czerwieni. Przekazy, które dotychczas dominowały podczas każdej masowej imprezy miały zniknąć.
Co w zamian?
Z kolorów – niebieski i żółty, pokój i radość. Z motywów: gołąbek pokoju, słońce, kwiaty, korowody. Mocno eksploatowano ludowość. Spółdzielnie od Zakopanego po Bałtyk wykonywały puzderka, talerze dekoracyjne, laleczki w strojach regionalnych. Pod względem dochodów to był dla nich złoty rok. Ta eksploatacja ludowości była charakterystyczna dla systemu socjalistycznego w ogóle. Tworzono iluzję wielokulturowego, a jednocześnie pozbawionego podziałów politycznych społeczeństwa, które jest zjednoczone wspólnym celem.
Tyle założenia teoretyczne, a jak wyglądało dekorowanie stolicy w praktyce?
Najpierw posprzątano. W 1955, dekadę po wojnie, Warszawa jest miastem straszliwie rozgrzebanym – tu ruiny, tam budowa, obok kable, nieco dalej wykopy. To wszystko starano się ukryć, połatać ulice, uprzątnąć gruz. Wieszano proporczyki, dekorowano latarnie, sadzono kwiaty, przypinano wieńce i wstęgi. Przestrzeń centrum nasycono budkami, z których do późnych godzin nocnych sprzedawano pamiątki, kiełbaski i napoje chłodzące. Ruszono też do akcji dekorowania wystaw – miały być nie tylko utrzymane w festiwalowym tonie, ale też czyste i bogate. Uczestnicy Festiwalu mogli dać się zwieść wizerunkowi Warszawy jako w miarę dostatniego miasta.

Pewnych rzeczy jednak wieńcami i wstążkami się nie zakryje. Na przykład ruin.
Ruiny albo eksponowano, by akcentować pamięć wojny, albo maskowano. Na dwa festiwalowe tygodnie miasto optycznie bardzo się zmieniło, zwłaszcza w ciągach głównych ulic. Wzdłuż Marszałkowskiej, wtedy jeszcze mocno zniszczonej, zawisł słynny antywojenny fryz, w którego powstanie zaangażowani byli Fangor i Tomaszewski. Dzieło powstawało na miejscu, z rusztowania, a znalazły się na nim rysunki i napisy w różnych językach, zachęcające do zabawy.
2. Fot. Zbyszko Siemaszko / NAC


Dekoracje pokrywały też Aleje Stalina (Ujazdowskie), Nowy Świat i Rynek Starego Miasta. Warto zauważyć, że wszystkie te dekoracje wykonywane były ręcznie. Drukowało się tylko chusty.
Chusty, czyli najważniejszy festiwalowy gadżet?
Na pewno stanowiący znak rozpoznawczy. W ramach pakietu powitalnego, którego wartość dla gościa honorowego wynosiła tysiąc złotych, a dla polskiego dwadzieścia pięć, każdy otrzymywał chustę. Na wystawie prezentujemy chustę projektu Jana Lenicy, na której gołąbki pokoju wirują wokół słońca, i apaszkę Mariana Stachurskiego z korowodem kobiet i mężczyzn w ludowych strojach. Były i chusty Wandy Telakowskiej z Instytutu Wzornictwa Przemysłowego.
Chusty, przypinki, talerze, patery, pudełka na przybory toaletowe, a wszystko to „festiwalowe”. Zestaw gadżetów na miarę współczesnej agencji PR.
Festiwal był dla organizatorów lekcją nowoczesności. Nie używano wówczas pojęć takich jak „marketing” czy „public relations”, ale podpatrywano i kopiowano praktyki wielkich przedsiębiorstw kapitalistycznych. Zadbano również, by informacja o Festiwalu dotarła do jak największego grona odbiorców. Dlatego duży nacisk położono na papeterię – festiwalowe pocztówki, znaczki z gołąbkami pokoju. Niech ludzie piszą, wysyłają, a wieść o wydarzeniu idzie w świat.
2. Fot. Leonard Jabrzemski / Muzeum Warszawy


W świat idą też zdjęcia, dla których tłem często są dwa obiekty oddane do użytku krótko przed imprezą: Stadion 10-lecia oraz Pałac Kultury i Nauki. Pierwszy, gościł m.in. Paradę Narodów w dniu otwarcia, później wydarzenia sportowe, a drugi? Jaką rolę pełnił w festiwalowej machinie?
Ogromną. Nowiutki, czysty, lśnił w słońcu, które świeciło niemal nieprzerwanie przez dwa tygodnie Festiwalu. W pejzażu ceglanej, szaro-czerwonej Warszawy był jak błyszczący punkt orientacyjny. Był też atrakcją samą w sobie. Większość uczestników imprezy nigdy nie widziała obiektu o takiej skali, tak nowocześnie wyposażonego, w którym windą szybkobieżną można wyjechać na taras widokowy. Winda była stale w ruchu, a kto miał aparat, ten fotografował Warszawę z lotu ptaka. Taki sprzęt (i to czasem z teleobiektywami) mieli przede wszystkim goście z Zachodu, którzy swoim pstrykaniem narażali się na podejrzliwość służb. W „normalnej” Warszawie człowieka, który kieruje obiektyw w stronę huty czy lotniska, by wylegitymowano, a kliszę prześwietlono. Ale w czasie Festiwalu służby nie mogły robić podobnych rzeczy.
2. Fot. Zbyszko Siemaszko / NAC


Inną atrakcją Pałacu Kultury były sale, w których zorganizowano rozmaite wydarzenia, m.in. wystawę, prezentującą tradycje i osiągnięcia różnych krajów. Odnotowywano, że kradzione były z niej eksponaty, na przykład butelki wina.
Wystawę w Pałacu Kultury wspomina się rzadko. Co innego Ogólnopolską Wystawę Młodej Plastyki „Przeciw wojnie – przeciw faszyzmowi”, potocznie, od miejsca ekspozycji, zwaną Arsenałem. Dzisiaj mówi się o niej jako o przełomowym wydarzeniu, początku odwilży w sztuce. A wtedy? W festiwalowej gorączce wystawa sztuki była atrakcją?

Ekspozycję, na której pojawiły się prace Oberländera, Cwenarskiego, czy Pągowskiej, doceniła przede wszystkim inteligencja. Wydaje się jednak, że duża część festiwalowej publiczności niespecjalnie się Arsenałem przejęła, a może i wzruszała ramionami, bo zaprezentowane tam prace nie były dla niej w żaden sposób imponujące.
Zbyt skromne? Zbyt pesymistyczne? Zbyt mało dosłowne?
Może zbyt niezrozumiałe.
Dziś mamy nieco fałszywe wyobrażenie o socrealizmie, ukształtowane przez elity intelektualne, które tej narzuconej konwencji nie akceptowały. Tymczasem dla ludzi bez żadnego obycia artystycznego, których poczucie piękna często ukształtował barokowy kościół na wsi, socrealistyczny przepych, ta mieszkanka koloryzmu i realizmu, był w porządku.
A w Arsenale socrealizmu było niewiele. Znalazły się tam prace dążące do deformacji, umowności, przywołujące wojenną traumę. To budziło fascynację u osób, które miały świadomość artystyczną i teraz, po kilku latach całkowitej estetycznej dyktatury, zobaczyły rzeczy spoza narzuconej konwencji.
A reakcje krytyków?
Wydźwięk wystawy zrzucono na karb młodości. Pisano, że to wszystko takie niezaangażowane, pesymistyczne, barwy brudne, rzeźby chropawe, całość jakaś niedokończona, że to są próby. Jeden z komunistycznych krytyków zachodnich napisał recenzję, w której stwierdzał, że nie rozumie, jak dążący do socjalizmu naród może mieć tak pesymistyczny i zdeformowany ogląd rzeczywistości.
Historycy sztuki uznają Arsenał za przełom, wy wystawę w Muzeum Warszawy zatytułowaliście „Lato, które zmieniło wszystko”. Naprawdę zmieniło?
Jasne, że nie!
O co w takim razie chodzi? O to, że wydarzenie było składową odwilżowych zmian, ale tak wyraźną, że może stanowić ich symbol?
Tak, dlatego nasz tytuł, choć demagogiczny, jest prawdziwy. Oczywiście, że impreza w wymiarze politycznym czy organizacyjnym nie zmieniła niczego. Festiwal po prostu się skończył. Nadeszła jesień, dekoracje zdjęto, estrady rozebrano. Wszyscy wrócili do życia, które mieli wcześniej, a sklepach znowu nie było masła.
Festiwal jednak zostawił wielki apetyt na inność, na podróż, na świat bez barier . Na realizację takich marzeń mogli wtedy liczyć wybrani, zwłaszcza z ekipy organizującej wydarzenie, którzy mieli nadzieję na wyjazdy na kolejne festiwale. Wiejska młodzież wróciła do swoich domów z wyobrażeniem Warszawy jako miasta, w którym dużo się dzieje. Natomiast wśród warszawskich elit, osób wykształconych, mających ambicje, po Festiwalu pozostał straszny smutek.
„W dobie największych wynalazków i technicznego postępu jeździmy w stolicy tego państwa uczepieni do tramwajowych stopni. (…). Nie można dostać raz piwa, raz masła, to znów żarówek, sznurowadeł, stalówek do piór, atramentu, papieru(…)” – to fragment pamiętnika kompozytora, Zygmunta Mycielskiego, który cytujecie na wystawie.
Festiwal wywołał poczucie czegoś, co socjologowie nazywają „relatywną deprywacją”. Niczego nam nie zabrano, ale zdaliśmy sobie sprawę z tego, co moglibyśmy mieć. Po tych dwóch tygodniach znaczna część opiniotwórczej elity poczuła, że w kraju nie może realizować swoich ambicji. Doświadczyli Festiwalu i nie chcieli już funkcjonować tak jak wcześniej. To ci ludzie w 1956 roku należeli do najbardziej zaangażowanych w ruch odnowy, żądanie zmiany. Jednak po odwilży, gdy na moment wydawało się, że system chwieje się w posadach, że stracił legitymizację, przyszedł Gomułka, o którym można powiedzieć wiele, ale nie to, że był festiwalowym człowiekiem. Jego reżim był zaprzeczeniem wszystkiego, na co rozbudziło nadzieje lato 1955 roku. Pamięć o tej imprezie, jako o utraconej szansie na inną rzeczywistość, wydaje mi się ogromnie ważna.

70 lat po Festiwalu organizujecie wystawę, przeglądacie archiwalia, ale szukacie też tego, co zostało po wydarzeniu w dzisiejszej Warszawie. Istnieje jakieś miejsce, w którym wciąż można poczuć ducha tego niezwykłego lata?
W przestrzeni publicznej mamy oczywiście obiekty, które zrealizowano wkrótce przed Festiwalem, w części specjalnie na to wydarzenie. Oprócz Pałacu Kultury był to rozległy Park Kultury i Wypoczynku (dziś Rydza Śmigłego) i przede wszystkim Stadion Dziesięciolecia. Niezwykła pamiątka po Festiwalu zachowała się przy ul. Koszykowej. Tam, na ścianie gmachu Wydziału Lotnictwa Politechniki Warszawskiej można dostrzec narysowane białą farbą kontury gołąbka pokoju.
Ślady lata 1955 zachowały się też w domach warszawiaków. Gdy ogłosiliśmy, że zbieramy festiwalowe pamiątki ludzie zaczęli przynosić drobiazgi należące do rodziców i dziadków, zgłosiło się też do nas kilku kolekcjonerów. Pojawiło się też kilka osobistych wspomnień.
Twoje ulubione?
Opowieść pani Ireny, która w 1955 roku pracowała w państwowym przedsiębiorstwie, zajmującym się sprzedażą statków. Siedziała w biurowcu, wypełniała tabele. Znała jednak angielski i język obcy stał się dla niej przepustką na Festiwal. Na placu Na Rozdrożu tłumaczyła konferansjerkę i szło jej tak dobrze, że wszyscy mówili, że jest do tego stworzona. I pani Irena pomyślała, że może rzeczywiście. Rzuciła pracę, dostała się do łódzkiej szkoły aktorskiej, występowała w spektaklach STS, grała w filmach. Jej historia pokazuje, że Festiwal mógł „zmienić wszystko” w życiu jego uczestników.

„Lato, które zmieniło wszystko. Festiwal 1955”,
Wystawa w Muzeum Warszawy, do 21 grudnia 2025 r.