Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Staram się powściągnąć tę kolekcjonerską namiętność, domagającą się posiadania wszystkiego, rujnowania się, żeby coś koniecznie kupić, zdobyć, nie daj Boże – ukraść. Ale rzeczywiście wciąż też rozglądam się za dobrą sztuką, tego nigdy dość – mówi Andrzej Grzymała-Kazłowski, który od lat zbiera przedmioty związane z kulturą romską.
Wspaniały kicz, skatalogowany w zakładce „curiosa”.
Wozy są nie tylko największymi gabarytowo, lecz także najcenniejszymi artefaktami w moich zbiorach. Takich oryginalnych wozów romskich zostało w całej Polsce nie więcej niż 20.
Co ciekawe, Małgosia dała XVII-wiecznym pracom wspaniałego francuskiego grafika Jacques’a Callota drugie życie – motywy z tych grafik wykorzystała w pokazywanym w Wenecji „Przeczarowaniu”. Ja mam jej wcześniejszą pracę – „Alegoria”, też czerpiącą z tych nomadycznych, taborowych wyobrażeń.
Najpierw było zaciekawienie, zainteresowanie pobudzane literaturą, filmami, potem znajomość i przyjaźń z Romami. Moja praca magisterska na naukach politycznych dotyczyła polityki władz polskich wobec tej społeczności. Temat fascynujący! Co z nim dalej robić? Postanowiłem spróbować sił w dziennikarstwie. Jako stażysta w jednej z dużych redakcji jeździłem tam, gdzie działo się coś istotnego dla Romów, przy okazji poznawałem ważne dla tej społeczności osoby. Cóż, szybko zdałem sobie sprawę, że nie będę dziennikarzem. Romski świat wciąż bardzo mnie pociągał i chciałem w nim uczestniczyć.
Był 2001 rok, w MSWiA powstawał Wydział Mniejszości Narodowych i Etnicznych, szukano specjalisty do spraw romskich. Zgłosiłem się, wygrałem konkurs. Pracowałem tam prawie 10 lat – wdrażałem i koordynowałem wiele programów, najpierw w Małopolsce, potem w całym kraju.
Myślę, że predylekcję do rzeczy starych i ładnych wyniosłem z domu.
W mieszkaniu moich rodziców w Łowiczu zawsze było mnóstwo staroci – czy to pamiątek rodzinnych, czy obrazów, czy antyków zdobywanych na targach lub w antykwariatach. Jako dziecko sądziłem, że we wszystkich domach jest podobnie. Byłem zdziwiony, gdy odkryłem, że u moich kolegów ściany były puste.
Nie tyle romski, ile przedstawiający Romów. Była to grafika Franciszka Kostrzewskiego z połowy XIX wieku, podpisana po prostu „Cyganie w Królestwie Polskim”. Pejzaż i kilka postaci. Ciekawe jest w niej to, że powstała jeszcze przed 1863 rokiem, czyli przed pojawieniem się u nas Kełderaszy i Lowarów, czyli bardzo charakterystycznych, barwnych grup z Rumunii i Węgier. Nosili się inaczej, z węgierska – szerokie kapelusze, kolorowe spódnice, no i złote monety wplecione w warkocze… Nic dziwnego, że zrobili piorunujące wrażenie zarówno na Polakach, jak i na mieszkających już w Polsce Romach Karpackich czy tych z Polska Roma. Nagle w prasie i w sztuce temat cygański (bo wtedy używano tego terminu) stał się bardzo popularny.
Kupiłem ją bodajże w 2001 roku za namową Pawła Lechowskiego, mojego przyjaciela, etnografa, współtwórcy – wraz z Adamem Bartoszem – wystawy romskiej w Muzeum Okręgowym w Tarnowie. Paweł jest też kolekcjonerem, a ja po przyjacielsku szukałem dla niego romskich artefaktów, odwiedzając galerie i pchle targi. Powiedziałem mu o namierzeniu grafiki Kostrzewskiego. „Teraz nie mogę jej wziąć” – powiedział. No i kupiłem ją dla siebie, a potem wsiąkłem na dobre.
Nie chcę uogólniać czy wyciągać zbyt prostych wniosków, tym bardziej że nie wszyscy Romowie są nomadami, w Polsce mieszkają np. Romowie Karpaccy osiadli od wieków. Oni też nigdy wiele nie posiadali, po prostu zazwyczaj byli bardzo biedni. Zbieram zarówno rzeczy dokumentujące historię Romów, ich obecności wśród nie-Romów, postrzegania ich przez nie-Romów, jak i rzeczy przez nich wykonane.
Oczywiście! Do tego dochodzi tło kulturowe, społeczne, polityczne. Nawet jeśli posiadało się rzeczy o dużej wartości, choćby tę efektowną złotą biżuterię czy cenne instrumenty, to w sytuacji zagrożenia trzeba się było z nimi pożegnać – by przekupić policjanta, żandarma, by nakarmić dzieci. Po prostu ściągało się z uszu złote kolczyki, które były w rodzinie od dwóch, trzech pokoleń, i ratowało siebie i bliskich. Doświadczenie nauczyło Romów, że przedmioty są tyle warte, ile można za nie kupić ziemniaków czy skutecznie wykupić kogoś z obozu koncentracyjnego.
Mam spory zbiór zdjęć z tego okresu, ale nie widać na nich romskiej zagłady. Niemieccy żołnierze na frontowych tyłach fotografowali swoimi niewielkimi leicami to, co ich akurat zaciekawiło. Swoje obiektywy kierowali oczywiście też na Romów. Ot, portrety, wspólne gotowanie na polowej kuchni, a nawet tańce… Nie wygląda, żeby ktoś pozował pod lufą karabinu. A jednak części tych fotografii nie upubliczniam. Niby nie ma tam oczywistej przemocy, a jednak wieje od nich grozą, upokorzeniem, jakąś perwersją. Chodzi mi o uchwycenie skrajnej biedy, choćby o zdjęcia na wpół rozebranych kobiet. Czy te zdjęcia są charakterystyczne dla wojny? Nie wiem. Gdyby nie data na odwrocie, równie dobrze można by uznać, że są z lat 30. czy 50. XX wieku. Tyle że jednocześnie wiemy na pewno, że wielu z fotografowanych Romów już wkrótce zostanie zgładzonych przez towarzyszy broni fotografów.
Mam dokument banicyjny z 1621 roku z Królestwa Czech w Cesarstwie Austriackim – na pergaminie, piękną czcionką, z efektownym inicjałem – który wypędza z kraju wszystkich tzw. ludzi luźnych, nieprzyporządkowanych, włóczęgów, żebraków i Cyganów. Drugi podobny dokument pochodzi z początku XVIII wieku z Królestwa Prus. Mam też zbiór austriackich praw „Rozkazy i ustawy powszechne, królestwom Galicyi y Lodomeryi” wydane przez Józefa Pillera we Lwowie w 1785 roku w językach niemieckim i polskim. Wśród tych przepisów znajdziemy sankcje na „cygańskie włóczęgostwo”. W końcu kilka dokumentów niemieckich władz okupacyjnych wymierzone w Romów i Sintów przebywających na terenie Generalnego Gubernatorstwa.
Fragment wydanej w 1574 roku w Bazylei „Cosmographiae universalis” Sebastiana Münstera. Wielkie renesansowe dzieło stworzone przez wybitny umysł! Tyle że Münster opisywał świat takim, jakim go widział albo o jakim słyszał. Są więc tam też opisy różnych fantastycznych bestii spoza krańców świata, ludzie-głowy na jednej nodze, jest też nasz Popiel, którego zjadły myszy – podane jako prawda historyczna.
No i są Romowie, którzy właśnie zjawili się w Europie Zachodniej. Są oskarżani w tej encyklopedii o całe zło z rzucaniem czarów włącznie. Jest też opisana ich droga do Europy, pochodzenie – jak dziś wiemy, wszystko to raczej obok prawdy. Dokument to pojedyncza karta w języku niemieckim dwustronnie zadrukowana na papierze czerpanym i opatrzona jednym z najsłynniejszych drzeworytniczych wizerunków Romów. Wyjęta z całości, bo ktoś kiedyś uznał, że na pojedyncze hasła łatwiej znajdzie się chętny niż bogaty kupiec gotów zapłacić duże pieniądze za całe dzieło. Ja kupiłem ją od antykwariusza w Stanach Zjednoczonych. Kilka lat później natrafiłem na tę samą stronę, ale już z kolejnego, późniejszego wydania.
Mam też kapitalny włoski drzeworyt z końca XVI wieku „Cingara orientale”, czyli „Cyganka ze Wschodu”, pełen szczegółów, świetne oddający romski ubiór kobiecy w tamtym czasie. No i te wykorzystane jako inspiracja przez Małgosię Mirgę-Tas grafiki Callota, przedstawiające Romów z okresu wojny trzydziestoletniej. I kilka innych grafik z XVIII wieku, przede wszystkim z krajów niemieckich. Co to za bajkowe sceny!
Ale największy jednorodny zbiór to karty pocztowe z przełomu XIX i XX wieku i późniejsze, zarówno fotograficzne, jak i reprodukujące malarstwo czy grafikę z wizerunkami Romów z tego okresu.
Koło tysiąca, muszę je ponownie przejrzeć, uporządkować. Przygotowałem kiedyś wystawę składającą się tylko z tych kart pocztowych. Dają niesamowity wgląd w życie sprzed 100 lat, łatwo zbudować na ich podstawie opowieść o romskim losie.
Głównie przez internet, na aukcjach online. Nie wszystkie licytacje udaje mi się oczywiście wygrać. Pamiętam pocztówkę z kapelą romską stojącą pod żelaznym mostem na Dunajcu w Czorsztynie. Ostro licytowałem, ale kupił ją ktoś, kto… interesował się mostami żelaznymi.
Tak, czasem dostaję zniżkę po znajomości. No i umiem się targować! Tak było też w przypadku jednego z trzech wozów.
Oczywiście, choć wciąż potrzebują koni. Wielokrotnie brały udział np. w tarnowskim Taborze Pamięci, wypożyczam je także do filmów, na imprezy plenerowe, festiwale. Wszystkie to wozy wagonowe typu ostrowskiego, czyli wykonane w Ostrowie Wielkopolskim. Były też znane warsztaty w Szamotułach i w Pabianicach. Te z mojej kolekcji powstały w latach 50. i 60. XX wieku, czyli niedługo przed zakazem wędrówek, który wprowadzono w 1964 roku. Zakaz zakazem, ale nierzadko w wozach Romowie jeszcze długo mieszkali po akcji osiedleńczej. Często nie dano im tak naprawdę żadnej alternatywy. Przykład? Grupa Lowarów utknęła na kilka lat na łące w Krakowie, tzw. Rżączce. Jest to świetnie sfotografowane przez Janusza Helfera.
W wozach raczej się nie spało. To była bardziej garderoba, magazyn dobytku, pościeli, pierzyn, spiżarnia na kółkach. Nocowali tam zwykle tylko seniorzy rodu – babcia, dziadek. Młodsi spali i funkcjonowali w namiotach. Na zimę – bo wędrowano tylko w sezonie, czyli od wiosny do jesieni – wynajmowano mieszkania, izby, domy od zaprzyjaźnionych gospodarzy.
Wozy często były pięknie zdobione, u mnie są smoki, dwa wozy mają też bogatą snycerkę w motywy roślinne i tzw. oberlufty – podniesioną na świetlikach środkową część dachu. W dachu jest otwór na komin, w środku charakterystyczny mały piecyk – niektórych częściach Polski wciąż nazywany cygankiem.
Nie wiadomo, nie ma z czym porównać, bo nie ma takich wozów na rynku. Ktoś go może kupić za dwa tysiące, ktoś za 200 tysięcy.
Tak, bo romskie wozy to unikaty. W ogóle starych przedmiotów – przez Romów wytworzonych lub takich, z których na co dzień korzystali – jest już niewiele. Tak jak mówiłem – łatwo przepadały, oddawano je, sprzedawano. Dlatego cenne są też tradycyjne romskie ubrania. W mojej kolekcji mam strój kobiety z rumuńskiej grupy Kełderaszy, w tym charakterystyczną, gęsto plisowaną zieloną spódnicę w drobne kwiaty z podobnie plisowanym, łącznie noszonym fartuchem i równie kwietną koszulę. Mam też kapelusz mężczyzny z grupy Gabor – z szerokim rondem i wysoką górą, przekazywany zwykle z ojca na syna.
Przedmioty codziennego użytku? Miedziane naczynia – patelnie, kotły, kociołki. To też była romska specjalizacja – wytwarzali je, sprzedawali, naprawiali. Te romskie lutowania, bielenie (cynowanie) na starych garnkach rozpoznam od razu! Z instrumentów muzycznych, wykonanych przez Romów – bo przecież Romowie to też świetni muzycy – mam drewniane, rumuńskie flety.
Oj, wielu rzeczy. Część etnograficzna pozostawia sporo do życzenia, chodzi właśnie o przedmioty codziennego użytku, biżuterię, ozdoby, magiczne artefakty. No, ale mam wozy! Staram się powściągnąć tę kolekcjonerską namiętność, domagającą się posiadania wszystkiego, rujnowania się, żeby coś koniecznie kupić, zdobyć, nie daj Boże – ukraść. Ale rzeczywiście wciąż też rozglądam się za dobrą sztuką, tego nigdy dość. Mam prace Małgorzaty Mirgi-Tas, Krzysztofa Gila, romskiego malarza po krakowskiej ASP, prace Bogumiły Delimaty, mojej przyjaciółki malarki i tancerki flamenco. Mam trochę prac świetnych artystów, nie zawsze znanych, głównie z XIX i początku XX wieku.
Staram się nie skupować kiczu, tego jest najwięcej – wszystkie te „tańczące Cyganki przy ognisku”, ale czasami nie mogę się oprzeć.
Niestety, wciąż jest rozproszona. Trochę rzeczy jest w Łowiczu, trochę w Warszawie, trochę po strychach znajomych. Od czasu do czasu części kolekcji lądują gdzieś w Polsce na wystawach czasowych, tematycznych. Najważniejsze elementy kolekcji były pokazywane na dwóch dużych wystawach. Pierwsza, „Pe drom baro… na wielkiej drodze”, stanęła w 2017 roku w Muzeum Etnograficznym we Wrocławiu, druga – w 2019 roku w Muzeum Dialogu Kultur w Kielcach. Są i publikacje, polecam szczególnie świetny album towarzyszący wrocławskiej wystawie. Ale ikonografia z kolekcji trafia przede wszystkim do licznych wydawnictw branżowych. Niedługo ukaże się litewska praca poświęcona historii Romów w Litwie, w której też wykorzystano moje zbiory.
Oficjalnie tak. 10 lat temu Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zweryfikowało moją kolekcję i uznało, że jest ważna dla dziedzictwa kulturowego Polski. Została wpisana do rejestru muzeów prywatnych z dopiskiem „w organizacji”, czyli bez stałej ekspozycji. Na razie część zbiorów można obejrzeć w internecie. Powolutku, z roku na rok, dzięki wsparciu „Programu integracji społeczności romskiej w Polsce” digitalizuję kolekcję i udostępniam na stronie romuzeum.pl.
Często są zdziwieni, zaskoczeni, że jakiś nie-Rom ma coś takiego, ale raczej kibicują. Nigdy nie usłyszałem jakiegoś nieprzyjemnego tekstu, że jakiś gadzio zajmuje się ich tematem. Bywają też wzruszające sytuacje. Mam fotografię z lat 40. XX wieku zrobioną w Błoniu pod Warszawą. Widać na niej dwie młode kobiety, jedna z nich – Romka – wróży drugiej – Polce. Klasyczny obrazek, prawda? Niedawno napisał do mnie dojrzały już mężczyzna, że w tej wróżącej młodej dziewczynie rozpoznał swoją babcię. Pani wciąż żyje i bardzo ucieszyła się, gdy zobaczyła swój portret z młodości.
Tekst pochodzi z numeru 1/2024 kwartalnika „Spotkania z Zabytkami”.
Andrzej Grzymała-Kazłowski – politolog, muzealnik, twórca Muzeum Kultury Romów (romuzeum.pl), konsultant ds. romskich w filmach „Papusza” i „Rojst ’97”.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Ten jeden z najcenniejszych zabytków województwa podlaskiego trwa niewzruszenie w krajobrazie miasta od pięciuset lat, stanowiąc do dzisiaj ważny ośrodek życia duchowego społeczności prawosławnej regionu. Klasztor (dalej zwany monasterem) przyciąga rokrocznie tysiące turystów, równolegle jest miejscem kultu i siedzibą lokalnej...
Z Agnieszką Morawińską, byłą dyrektorką Zachęty i Muzeum Narodowego w Warszawie, o kolorowych ścianach w muzeum, problemach prezentowania polskiej sztuki i jej międzynarodowemu znaczeniu oraz o polityce kulturalnej – a nawet jej braku rozmawia Piotr Kosiewski
Profil „Wrocław Inwestycje budowlane” obserwuje kilkadziesiąt tysięcy użytkowników Facebooka, a popularne posty docierają do setek tysięcy czy nawet miliona z nich. Nazwa może wydawać się myląca. Nie znajdziemy tu bowiem tylko informacji czy relacji z budowy nowej architektury w stolicy województwa (choć te też są). Dominuje zabudowa przedwojenna - ta z końca XIX i początku XX wieku. Choć w relacjach nie widzimy ich autora, odbiorca może być pewien - to czystej krwi „klatkofil” czy też „klatkoholik” - chłopak biegający od klatki do klatki niemal sprintem, z oczami przepełnionymi szczęściem, kiedy uda mu się do którejś z nich wejść...