Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
W Krakowie mieszkańców zastąpiły hostele i biura. Przestrzeń życiowa jest przezroczysta, ani brzydka, ani ładna. Nie zauważamy jej, a może czas zacząć o niej myśleć?
Od wielu lat Kraków znajduje się w czołówce miast najchętniej odwiedzanych w Europie, miejscowe lotnisko co roku bije nowe rekordy liczby pasażerów. O przestrzeni publicznej miasta, podobnie jak w całym kraju, myśli się jednak tutaj od wielkiego dzwonu, od ważnej książki traktującej o kształtowaniu się miejsc symbolicznych (jak ostatnio „Gdynia obiecana” Grzegorza Piątka) do dużej wystawy (jak te, które w ostatnich latach poświęcono modernizmom); od awantury o pomnik burzony (bo niesłuszny, jak ten Hasiora na przełęczy Snozka – ostatecznie został po usunięciu tablicy) po pojedynki na słowa w sprawie pomników wznoszonych (bo projekty pochodzą taśmowo od jednego rzeźbiarza, jak w Krakowie od Czesława Dźwigaja).
Jednak przestrzeń życiowa, ta najbardziej namacalna, będąca amalgamatem epok i kultur, tego co niskie i wysokie, od kosza na śmieci przez lampę uliczną po projekt urbanistyczny, wymyka się zazwyczaj spod oceny: jest zbyt blisko życia, nazbyt teraźniejsza, nasza, żeby zwracać na nią uwagę. Korzystamy z niej tak samo mechanicznie i bez namysłu jak z drzwi, tramwaju czy telefonu: jest przezroczysta, ani brzydka, ani ładna, zwyczajnie swoja.
Chyba nic nie daje większej podniety do obrachunków z rodzimym pejzażem niż chwilowa rozłąka; a ponieważ ostatnie tygodnie spędziłem za granicą, miałem czas na przemyślenia. Od wielu lat jestem mieszkańcem Starego Miasta w Krakowie: to dzielnica, o której mówi się jednocześnie dużo, bo jest obok Kazimierza synonimem miasta – i wciąż za mało. Spędziłem ponad dwie dekady z tym samym widokiem za oknem, to naprawdę mnóstwo czasu, żeby zrozumieć, że w najbliższej okolicy – nie tylko mojej i nie tylko w moim mieście – zbyt wiele stało się jakoś tak samo z siebie, przez zaniechanie.
To prawda, że widok codziennie oglądany obojętnieje, jednak od czasu do czasu rozumie się w nagłym przebłysku, że coś minęło bezpowrotnie. Pamiętam tę dzielnicę, kiedy była jeszcze w miarę normalna, mieliśmy nawet w kamienicy sąsiadów.
Znaliśmy się co prawda naskórkowo, jak to zwykle między sąsiadami, wiedzieliśmy jednak, kim są, w razie czego mogliśmy ich prosić o jakieś drobne przysługi. Od wielu lat nie ma już kogo: wymarli, wynieśli się na obrzeża miasta albo jeszcze dalej, ich mieszkania zostały wykupione przez duże firmy.
Znaliśmy się co prawda naskórkowo, jak to zwykle między sąsiadami, W naszej olbrzymiej, narożnej kamienicy funkcjonują dwa hostele, jest nie wiem ile mieszkań na wynajem, są jakieś biura i sale wykładowe; ale po zmierzchu właściwie nie ma tu ludzi, na palcach obu rąk można policzyć mieszkańców nazywających to miejsce domem.
To brzydkie słowo, gentryfikacja, wdarło w ubłoconych buciorach do naszego domu, rozsiadło się na kanapie i nic nie wskazuje na to, że się stąd wyniesie.
Nas, mieszkańców, zdziwiło najbardziej nie samo jej nadejście, bo przecież obserwowaliśmy wcześniej ten proces za granicą i należało się spodziewać, że prędzej czy później dotrze i do nas; źródłem zaskoczenia stało się raczej to, że i do tego można przywyknąć.
Dziś w naszej dzielnicy łatwiej wziąć pożyczkę, kupić koreańskie kosmetyki czy zjeść obiad w restauracji niż kupić ziemniaki albo ryż w sklepie. Centrum miasta, podobnie jak druga jego najbardziej turystyczna dzielnica, Kazimierz, stały się wydmuszkami miast, parawanami, jak te kamienice odnawiane poprzez wyburzenie całości z wyjątkiem ściany frontowej. Rzadko kto chce tu dziś mieszkać. Te niegdyś reprezentacyjne, stanowiące powód do dumy adresy mają dziś partery zajęte przez banki, piekarnie i apteki, a wieczorami na piętrach nie ma komu włączyć światła.
Miesiąc spędzony ostatnio w Szwecji, na Gotlandii, z innym widokiem z okna, na trzynastowieczną katedrę na najbliższym planie i na morze o kilkaset metrów dalej, wpuścił do mojej głowy sporą dawkę tlenu. Od powrotu stamtąd zastanawiałem się, co sprawia, że wszystko z czym miałem tam do czynienia, zwykłe domy, zabytkowe mury, nadmorska zieleń, tych kilkanaście ruin średniowiecznych kościołów w dwudziestopięciotysięcznym Visby, wydawało się – a może jest – czystsze i jaśniejsze? Żadnej zbytecznej reklamy, ani jednego krzykliwego neonu, minimalizm przekroczony tylko w tych punktach, w których wynika z wymogów konserwatorskich. Żadnych napisów, zbytecznych znaków drogowych, zaś stan zabytkowej substancji, niezwykle tam bogatej, bo to najlepiej zachowane miasto średniowiecznej Hanzy, idzie w parze z zamożnością szwedzkiego społeczeństwa.
Niemal pełna opaska murów obronnych i fos, zadziwiająco wielkie domy służące w przeszłości jako składnice towarów i mniejsze, mieszczące niegdyś zakłady rzemieślnicze, jak choćby smolarnie, tak niezbędne w jednej z dawnych stolic kontynentu, słynącej między innymi z produkcji drewnianych statków, uszczelnianych (podobnie jak domy) właśnie smołą. A przy tym wewnątrz murów tego miniaturowego miasteczka pomieścił się ogród botaniczny, klify z ich bogatą, dziką roślinnością, liczne przydomowe ogrody i całkiem rozległe place. Tu nie burzono niczego, jeśli nie było bezwzględnej potrzeby: stąd tak wiele historycznych ostańców, nawet w kadłubkowej postaci, jak ruiny średniowiecznych kościołów, spalone przez niemieckich najeźdźców w XVI wieku na polecenie stojącej na czele Hanzy Lubeki. Zamiast posadzek bywa w nich trawa, pomiędzy murami wyrosły drzewa, ale nadal są i świadczą o niegdysiejszej świetności miasta.
Kiedy tak jak teraz wracam po dłuższym pobycie do Krakowa, towarzyszy mi nieodmiennie uczucie wtłoczenia w przestrzeń nieprzyjazną dla ludzi: wystarczy wyjechać z lotniska i zbliżyć się do centrum, żeby – szczególnie jesienią i zimą – poczuć duszący smog, jakby ktoś palił setki ognisk. Sztuczne oświetlenie po zmroku przyjmuje barwę pomarańczowo-różową, jakby w powietrzu unosiły się jakieś chemikalia.
Z całą brutalnością widać wtedy wszystko, od czego wzrok zdążył się za granicą odzwyczaić, bannery, ponadwymiarowe i bez potrzeby rozświetlone szyldy, nieczytelne plakaty, którymi wytapetowany jest każdy skrawek wolnej przestrzeni na płotach. Po powrocie lepiej widać, jaki wielki rabunek dokonał się na skraju Błoń, tej gigantycznej łąki łączącej się z parkiem Jordana. W dwóch ostatnich dziesięcioleciach zabudowano tereny wokół nich architekturą często pozbawioną ducha, nijaką, powstałą pod dyktando spółek deweloperskich i przeznaczoną na wynajem. A to zaledwie przedsionek do Starego Miasta, które już dawno temu położyło kreskę na funkcji mieszkalnej – wystarczy powiedzieć, że z niecałych 50 tysięcy mieszkańców przez dwa dziesięciolecia zostało ledwie 29 tysięcy.
Dzielnica stała się za to wielkim sklepem z pamiątkami, gigantyczną przestrzenią restauracyjną, przechowalnią dla turystów, którym pozwolono się wlać szeroką strugą w najistotniejszą pod względem zabytkowym część miasta, jego historyczne jądro. Można odwoływać się do przykładów społeczeństw dalece bardziej doświadczonych, dłużej gospodarujących w sposób demokratyczny swoimi zasobami: one też poniosły na tym polu sromotne porażki, kiedy zbyt ochoczo skorzystały z fali masowej turystyki. Sztandarowym przykładem jest Hiszpania, a szczególnie Barcelona, w której po latach wolnej amerykanki na rynku wynajmu krótkoterminowego i protestach stałych mieszkańców wprowadzono ostre regulacje. Być może rzeczywiście nie dało się uniknąć tego procesu, którego jesteśmy coraz bardziej marginalizowanymi uczestnikami.
Jednak w żadnym momencie w Polsce nie pojawiła się bieżąca refleksja samych miast na temat tego, co dla nich samych oznacza dobrowolna decyzja o wypchnięciu mieszkańców poza strefę ścisłego centrum: w efekcie we wszystkich miastach żyjących w dużej mierze z turystyki otrzymaliśmy dzielnice wydmuszki, karykatury miast, oddane w pacht turystycznemu biznesowi.
Ten mój widok za oknem kształtował się na moich oczach, zmieniał się jednak powoli. Pomniki Dźwigaja przybywały pojedynczo, nie wzniesiono ich wszystkich od razu; jednak żeby mieć jakieś pojęcie o skali, wystarczy wspomnieć o Parku Strzeleckim, niewielkim założeniu parkowym na zapleczu dawnego dworca kolejowego: tylko tam zmieściło się 15 dzieł nadwornego rzeźbiarza prezydenta miasta; ale znaleźć je można niemal wszędzie, na placach i przy głównych traktach. Kraków, choć nie tylko o nim tu mowa, służy zaledwie jako wymowny przykład, po 1989 roku opanowała pomnikomania. Park Jordana stał się oazą dla wątpliwej jakości realizacji martyrologicznych, liczonych w dziesiątkach: do lat dwutysięcznych na ponad 21 hektarach było 25 popiersi; w samych latach dwutysięcznych przybyło ich ponad 30, wyobrażających głównie „żołnierzy niezłomnych” i księży. Trudno nazwać to inaczej niż zawłaszczeniem. Choć miasto doprowadziło ostatnio do częściowego wyrugowania ze ścisłego centrum nadmiaru reklamy – drugiego z elementów burzących ład wizualny – to nadal jest jej zwyczajnie za dużo, do dziś zabytkowe portale kamienic są dosłownie oblepione wszelkiego rodzaju tablicami informacyjnymi, zaś szyldy, choć niby zgodne z nowymi przepisami, nadal często olbrzymie.
A pamiętać trzeba, że im dalej od ścisłego centrum, tym gorzej: tam panuje betonoza i zasada dzikiego dogęszczania zabudowy. Wreszcie element trzeci, najtrudniejszy, z którym nie bardzo wiadomo, jak walczyć: centrum miasta coraz szybciej przestaje pełnić swoją podstawową funkcję mieszkalną.
Myślę więc czasem, że może lepiej nigdzie nie wyjeżdżać: powrót do domu, sam w sobie przyjemny, zawsze wiąże się z niezbyt przyjemnymi odkryciami.
Przed nami wydarzenie z cyklu “Zabytki na językach”, którego tematem będzie wyludnianie się centrów miast historycznych. O szczegółach przeczytacie TUTAJ.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Do kopca Kościuszki mam stosunek osobisty: nieopodal ulicy, przy której mieszkam, równolegle do niej, ciągnie się ulica Piłsudskiego. Kończy się tuż przed krakowskimi Błoniami, wielką, niespodziewaną w centrum miasta łąką, którą niegdyś zalewała odnoga rzeki Rudawy, Nieciecza (rzeka o tyle...
Fotografie Henryka Makarewicza [1917-1984] i Wiktora Pentala [1920-2013] to wielopłaszczyznowy zapis pierwszych lat Nowej Huty [1949- 1970], miasta pomyślanego i realizowanego jako całościowy koncept architektoniczny i społeczny.
Nic nie rozbudza narodowych fantazji tak mocno jak zamki. Odbudować czy zostawić resztki murów? To pytanie szczególnie aktualne dla tych, którym marzy się przywrócenie starym budowlom dawnego blasku. Niestety te, które znalazły się w prywatnych rękach, czasem śmiało mogłyby konkurować...