Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Rozmowa z Andrzejem Starmachem – marszandem i kolekcjonerem, który znaczną część zbiorów swoich oraz żony Teresy podarował dwóm krakowskim muzeom: Muzeum Sztuki Współczesnej (MOCAK) i Muzeum Fotografii (MuFo) – o polskiej sztuce i swoim geście jako wyrazie obywatelskiego obowiązku.
Ewa Kuryluk powiedziała mi kiedyś, że nigdy nie czuła potrzeby posiadania jakiegoś obrazu na własność. W zupełności wystarcza jej pocztówka nad łóżkiem. Kompletnie tego nie rozumiałam. O wiele bliższa mentalnie jest mi postawa kolekcjonerów, którzy chwalą się posiadanymi dziełami sztuki albo chronią je przed światem, ale nie potrafiliby zerwać z nimi więzi, wypuścić z rąk. Tymczasem pan wraz z żoną Teresą – jedni z najbardziej wyrafinowanych i świadomych kolekcjonerów sztuki powojennej – zdecydowaliście się przekazać swoją kolekcje do zbiorów publicznych. Trudno rozstać się z ukochanym dzieckiem, dziełem życia?
Odpowiedź będzie kilkuwątkowa. Przede wszystkim: proszę pamiętać, że nie jesteśmy jedynie kolekcjonerami, ale również marszandami.
Część dzieł sztuki przeznaczaliśmy do własnej kolekcji, część zaś wystawialiśmy na sprzedaż. Wybór zawsze był arcytrudny, ale przecież z czegoś musieliśmy żyć – i zdarzało się, że sprzedane w potrzebie dzieło odkupywaliśmy, gdy tylko było to możliwe.
Przyznam, że gdybym miał szansę znów być kilkadziesiąt lat młodszy i stanąć na progu kariery zawodowej, poszukałbym innego sposobu zarabiania pieniędzy, tak by już tylko jako osoba prywatna móc wyłącznie zbierać prace bliskich mi artystów.
Niestety, jestem historykiem sztuki, nie mam talentu wielkiego finansisty czy fabrykanta.
Ale wracając do tematu: w pewnym sensie jesteśmy przyzwyczajeni do rozstań.
Kolejna sprawa: my nie pozbywamy się całej kolekcji, ale jedynie jej części. W dużym stopniu chodzi o prace wielkogabarytowe, czasem pomyślane jako instalacje przeznaczone do ustawienia w przestrzeni galeryjnej. Schowane w kontenerach po prostu nie żyją. A jak często możemy je pokazywać u siebie? Co 20, 30 lat? W zbiorach publicznych będą miały większą szansę na zaistnienie.
Jest jeszcze jedna, prywatna kwestia.
Mamy trzy córki, kochające sztukę, ale mające też swoje własne zobowiązania zawodowe i prywatne. I co, jeśli obdarzymy je tym – szczęśliwym albo nieszczęśliwym – dziedzictwem? Do końca życia będą opłacać powierzchnie magazynowe, ubezpieczenia, prace konserwatorskie…
Martwić się, bo przecież taka kolekcja to nie tylko radość, lecz także całe mnóstwo kłopotów. Pamięta pani „Masyw kolekcjonerski” Roberta Kuśmirowskiego, który w 2008 roku pokazał Bunkier Sztuki? Ta wystawa-instalacja zajęła całe dwa piętra! On trochę opisał nasz przypadek.
Trzeba też pamiętać, że
ważne muzea powstają właśnie dzięki darowiznom, często prywatnym. Przecież nie byłoby ich stać na wielkie zakupy z własnych środków. Zawsze wzruszały mnie te tabliczki z napisem „Dar rodziny X” albo „Dar pana Y”.
To jakiś wyraz poczucia obywatelskości, przywiązania… Obecny na Zachodzie nawet na ławkach w parku.
Dlaczego wybrali państwo MOCAK i MuFo, a nie np. Muzeum Narodowe w Krakowie?
Jeśli chodzi o Muzeum Narodowe w Krakowie, ma ono bardzo jasno sformatowany profil kolekcji sztuki XX wieku, rzec by można: klasyczny. Spora część naszej kolekcji – choćby Edward Krasiński – po prostu by tam nie pasowała.
Tymczasem my od lat jesteśmy związani z Krakowem – tu studiowaliśmy pod okiem takich tuzów jak np. prof. Mieczysław Porębski, który był nie tylko naukowcem, lecz także towarzyszem artystów związanych ze szczególnie nam bliską II Grupą Krakowską. Tu w dawnym żydowskim domu modlitwy Zuchera założyliśmy naszą galerię – w czasach, kiedy prywatne galerie sztuki w popeerelowskiej Polsce nie były czymś zwyczajnym, a Podgórze, gdzie się mieścimy, nie pretendowało nawet do miana modnej dzielnicy. Wiedzieliśmy zatem, że chcemy przekazać część naszej kolekcji instytucjom stricte powiązanym z miastem – a takie warunki spełniają właśnie MOCAK i MuFo. W dodatku znamy się dobrze i lubimy z dyrektorami tych muzeów: Maszą Potocką i Markiem Świcą. Mamy do siebie zaufanie, a to pomaga.
W dodatku obydwa te muzea dobrze rokują. Bo ile mamy tak naprawdę w Polsce instytucji promujących sztukę współczesną? Toruń, Wrocław, może jeszcze kilka. Wreszcie (po iluż perturbacjach i awanturach?) finalizuje się sprawa siedziby Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Porównajmy to już nawet nie z Niemcami czy Francją, ale z krajami skandynawskimi, które zresztą uwielbiam, swego czasu fascynowali mnie wikingowie.
W wywiadzie, którego udzielił pan kiedyś „Wyborczej”, pada zdanie, że Polacy są niezwykle odporni na sztukę…
Bo to przecież prawda. Wróciłem niedawno z Wysp Owczych…
Tej ekscentrycznej, małej krainy wyspiarskiej, która w drużynie narodowej piłki nożnej wystawia listonoszy i weterynarzy.
Tak, i dlatego podczas meczu z reprezentacją Polski kibicowałem właśnie „Owczarzom”, a nie naszym patałachom. W każdym razie, na Wyspach Owczych zobaczyłem ruiny kościoła z początku XII wieku – zaskoczyła mnie skala tego założenia, budynku powstałego gdzieś na rubieżach ówczesnego świata, w maleńkiej farerskiej wiosce. My czegoś takiego nie mieliśmy.
Wspomniany już prof. Mieczysław Porębski, którego pani również zdążyła poznać, powtarzał, że pierwszym „pełnokrwistym” malarzem polskim był Piotr Michałowski. A więc mówimy o pierwszej połowie wieku XIX! Całe stulecia po Tycjanie czy Rubensie.
Zresztą obserwuję to w swoim życiu zawodowym. Ilu jest w Polsce marszandów, a ilu handlarzy sztuką? Ilu takich, którzy ją kolekcjonują, a ilu w nią inwestujących – tak jak inwestuje się w spółki albo w sztabki złota?
Przychodzi do mnie potencjalny klient i mówi, że chciałby obraz, którego cena za rok czy dwa się podwoi. Co ja mam mu odpowiedzieć? Że nie jestem funduszem inwestycyjnym?
Ale nie narzekajmy. Bo spójrzmy znów na Niemcy. Mają cudowną architekturę romańską i gotycką, mają mistyczną rzeźbę nadreńską, mają Albrechta Dürera, ekspresjonistów… Ale czegoś porównywalnego np. z polską szkołą filmową nie mają. Więc może nasza wrażliwość objawia się jakoś inaczej.
Profesor Porębski zaczyna pomału patronować naszej rozmowie. Jego słynna biblioteka znalazła się właśnie w MOCAK-u. Jakie obiekty z państwa kolekcji znajdą się tutaj i w MuFo?
Na przykład „Gry wojenne” Magdaleny Abakanowicz, bardzo ważne dla twórczości tej artystki, powstałe w momencie, w którym odkryła dla swojej sztuki drewno (1987–1995). Nałożone na potężne konary metalowe obręcze i dziś budzą dreszcze, przywołując na myśl a to zabandażowane kikuty odrąbanych kończyn, a to agresywne żądła. To bardzo wymagająca praca: ma 7,5 metra długości i waży 2,5 tony! Kilka skrzyń wystawy Tadeusza Kantora „Wszystko wisi na włosku” z 1973 roku, którą „powtórzyliśmy” u nas przed kilku laty, uzupełnioną o fotografie archiwalne z Galerii Foksal. Dalej „Labirynt” Edwarda Krasińskiego: rzecz, która nie istnieje bez przestrzeni. Mirosław Bałka, Jerzy Nowosielski, Grzegorz Sztwiertnia, Piotr Lutyński, Jadwiga Sawicka – by wymienić tylko kilka nazwisk.
Cieszę się, że do MuFo trafią prace Marka Piaseckiego, artysty bardzo mocno związanego z Krakowem – przez jakiś czas pracował w bibliotece naszego Muzeum Narodowego, był związany z „Tygodnikiem Powszechnym”, „Znakiem”, Wydawnictwem Literackim. Jak dotąd w kolekcji tego muzeum nie było ani jednej jego fotografii… W pewnym sensie podobne znaczenie mają light-boxy Marty Deskur, która – choć mieszka częściowo w Paryżu – z Krakowa wyszła i do Krakowa wraca…
W doniesieniach medialnych na czołówki wybijała się suma 50 milionów, na którą wyceniono państwa darowiznę.
Tak działają, niestety, współczesne media. Pamiętam doniesienia o śmierci Jerzego Nowosielskiego. Odejściu jednego z największych polskich artystów poświęcono dwie linijki tekstu albo 30 sekund w „Wiadomościach”. Temat stał się ważny dopiero kilka dni później, gdy złodzieje splądrowali mieszkanie malarza.
Zresztą przyznam szczerze,
Wycena okazała się jednak wymogiem prawnym.
Od razu uprzedzę pytanie, którego nie zadaje pani ze względu na grzeczność. Dlaczego po prostu nie sprzedałem tych prac, mógłbym przecież zarobić? Otóż one nigdy nie były przeznaczone do handlu. I tyle.
Narzekaliśmy na trudności z recepcją sztuk pięknych w naszym kraju. Dodałbym, że struktury państwa też nie potrafią dostatecznie o to zadbać. Czy wie pani, że to my – wraz ze słynnym, szwajcarsko-włoskim wydawnictwem artystycznym Skira – przygotowaliśmy pierwsze poważne anglojęzyczne albumy poświęcone Nowosielskiemu i Stażewskiemu? Dlaczego nikt nie pomyślał o tym wcześniej? Dlaczego nie staramy się, by jak najwięcej polskich artystów było prezentowanych na stałych ekspozycjach w takich instytucjach jak nowojorska MoMA? Wprost przeciwnie: by ich prace mogły się tam znaleźć, trzeba pokonać gigantyczne trudności formalnoprawne. No, ale mimo wszystko coś trzeba robić, coś koniecznie trzeba robić…
Co teraz?
Czekamy na zakończenie remontu Bunkra Sztuki. Tam najprawdopodobniej w lutym przyszłego roku zostanie pokazana nasza darowizna. Tu ważna uwaga: nie będzie to wystawa w klasycznym rozumieniu tego słowa. Liczba obiektów, ich rozmiar i różnorodność nie pozwalają zbudować jakiejś jednolitej narracji. Będzie to raczej – bo ja wiem – rodzaj inwentarza? A potem będziemy się tym dziełom przyglądać z oddalenia. I mocno im kibicować.
Bez lęku ani chęci wpływania na ich losy?
Taka jest natura darowizny. A wiemy, że przekazujemy ją instytucjom godnym zaufania.
Czy mają państwo poczucie, że jesteście współczesnym, niejako podwojonym odpowiednikiem Feliksa „Mangghi” Jasieńskiego? Choćby dlatego, że tak jak on oddajecie prace ludzi, którzy nie są dla państwa anonimowi, często bliskich przyjaciół.
Po pierwsze: przyjaźnią warto się dzielić. Po drugie, nie da się porównać tamtych czasów z naszymi. Inna jest sytuacja społeczna, polityczna, inny jest Kraków i my też jesteśmy inni. Ale z poważnych ust usłyszałem – choć sam tego nie zweryfikowałem – że nasza darowizna jest największą od tamtej Jasieńskiego z 1920 roku.
Ale wie pani, znalazłem pewne podobieństwo. Przyszła do nas pani, reprezentując „Spotkania z Zabytkami”. W pierwszej chwili pomyślałem: „Czyżbym stawał się pomału zabytkiem?”. W tym roku świętuję 70-lecie. Ale to wciąż jeszcze niewiele.
Tekst pochodzi kwartalnika „Spotkania z Zabytkami” nr. 1/2024
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Przeszłość to po prostu lwia część teraźniejszości. Jeśli chcemy rozumieć świat, musimy ją poznawać. Pisarz Jacek Dehnel opowiada o kolekcjonowaniu starych zdjęć, tułaczkach po bazarach i historii ważnych w jego życiu przedmiotów. Właśnie wydał książkę „Łabędzie” o rodzie warszawskich kolekcjonerów Mętlewiczów.
Staram się powściągnąć tę kolekcjonerską namiętność, domagającą się posiadania wszystkiego, rujnowania się, żeby coś koniecznie kupić, zdobyć, nie daj Boże – ukraść. Ale rzeczywiście wciąż też rozglądam się za dobrą sztuką, tego nigdy dość – mówi Andrzej Grzymała-Kazłowski, który od lat zbiera przedmioty związane z kulturą romską.
Nieśmiertelną kulturową sławę Apollo zyskał jako patron sztuki oraz przewodnik muz. Jego legendarne życie obfitowało w bujne przygody, ale i tak nie może ono pod względem wartkości akcji wygrać z dziejami wizerunku „Apolla z dwiema muzami” pędzla Pompei Batoniego...