Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Na pierwszym planie grupa mężczyzn stoi najwyraźniej gdzieś na terenie dworca, na torach i między nimi. Pierwszy od lewej stoi góral albo Hucuł, w tym swoim wymiętolonym kapelutku, ubrany niby z miejska, bo w marynarkę i koszulę, ale wszystko to wisi na nim byle jak, a on sam niskopienny, nieduży i wygląda, jakby te swoje ubrania kupił od handlarza szmatami już wielokrotnie używane: miejscami za duże, gdzie indziej za małe. Chronią go jednak przed pogodą, więc pewnie nie narzeka. Miejska funkcja ubrania, określenie przynależności do określonej warstwy społeczeństwa, najwyraźniej się tego człowieka nie ima: za nic ma konwenanse. Nie stać go na to. Ledwie widoczny, bo zdjęcie jest malutkie i bez lupy trudno się w nim rozeznać, stoi tam sobie z lewej, nieznaczny, un badaud, jakby go nazwali Francuzi, gap pośród innych gapiów, człowiek, który nie ma nic do roboty i przystaje, kiedy go tylko coś zaciekawi. Prawą rękę włożył do kieszeni marynarki, lewa obwisa wzdłuż ciała, ukazując dłoń i cały przegub: ta marynarka na niego zdecydowanie zbyt obszerna, ale rękawy ma kuse. Może się tylko tutaj wałęsa, tak przypuszczam, a może został zatrudniony do jakiejś roboty. Być może go zwabił widok aparatu pradziadka krakowskiego antykwariusza – nie mogę tego wiedzieć.
Obok niego stoi sobie czterech austrowęgierskich żołnierzy w swobodnych pozach, dwóch wyższych rangą ma już większe brzuchy i stoją trochę na uboczu, osobno, żeby się nie zadawać z żołnierskim plebsem. Są też panowie i damy, panie w długich sukniach i bogatych kapeluszach, aż dziw, że się znalazły w tym miejscu. Jednak tego dnia, na początku sierpnia 1906 roku, pokusa była zbyt silna: na prawo od nich, w zwartym szyku, stoją konno najprawdziwsi Indianie. Nie żadni przebierańcy w prześcieradłach, nie malowani naiwnie farbką i szminką, lecz prawdziwie śniadzi, prosto trzymający się siodłach, noszą koszule, mają przewiązane na szyjach chustki, niemal wszyscy występują w kamizelkach. Brak tu wystawnych pióropuszy, ale włosy mają związane w dwa warkoczyki. Nieporuszeni, wyglądają na swoich koniach tak pomnikowo, że można by ich wziąć za zjawy z innego świata, szczególnie kiedy ich zestawić z Hucułem i tym oficerem w białych getrach i spodniach, który wygląda, jakby się urwał z wodewilu. Tymczasem rzecz dzieje się naprawdę, i to na dworcu w Krakowie. W pierwszym rzędzie jest trzech rdzennych Amerykanów, sytuację trochę zaburza czwarta postać, kowboj za nimi. W drugim rzędzie, mniej wyraźnym, nie sięga go bowiem głębia ostrości, kolejnych trzech. Chwilę to trwało, zanim uświadomiłem sobie, że
Indianin pośrodku pierwszej trójki to zapewne Sitting Bull – słynny z literatury i historii Siedzący Byk – i oni wszyscy, cała ta grupa wymieszana z miejscowymi, to cząstka gigantycznej, kilkusetosobowej grupy człowieka znanego powszechnie jako Buffalo Bill, czyli Williama Fredericka Cody’ego.
Cody imał się kolejno rozmaitych zajęć, był woźnicą dyliżansów pocztowych, człowiekiem, który walnie przyczynił się do masowej rzezi bizonów w Ameryce, był również żołnierzem, uczestnikiem zwycięskich walk z Indianami, w końcu przedsiębiorcą operującym na pograniczu cyrku i autobiograficznej mistyfikacji rozpisanej na kilkuset aktorów.
Legenda głosi, że w wieku 14 lat rozpoczął karierę woźnicy konnego dyliżansu Pony Express, choć później ten fakt podważono. Twierdził, że podejmował się najróżniejszych zajęć, rzekomo prowadził nawet hotel, ale dowodów na to brak: pewne jest za to, że doskonale rozumiał istotę reklamy, wiedział, że im piękniejsza, bogatsza i barwna opowieść o życiu, tym on sam się wyda ciekawszy, a jego historia będzie chętniej słuchana. Wiadomo na pewno, że od 1860 do 1865 roku brał udział w wojnie secesyjnej pod flagą Unii. Jako osiemnastolatek ożenił się, miał czworo dzieci, dwoje zmarło wcześnie. Po wojnie pracował jako zwiadowca, następnie, od 1867 roku, jako dostawca mięsa bizonów przy budowie Kansas Pacific Railway, trasie kolejowej łączącej zachodnie stany Ameryki Północnej. Ten okres dał mu prawdziwą sławę, tym bardziej że
sam Buffalo Bill przekraczał granice bufonady, opowiadając o swoich wyczynach myśliwego rzeźnika: w 18 miesięcy zabił rzekomo 4282 bizony. Liczby mają tu zapewne wartość jedynie symboliczną, znaczą tyle, co „wiele”, „najwięcej”: był wybitnym myśliwym i to od bizonowych żniw wziął się jego przydomek.
Od 1869 roku Buffalo Bill staje się bohaterem literackim: powstaje powieść „Buffalo Bill, król pograniczników”, drukowana w odcinkach w „Chicago Tribune”. Ned Buntline, autor tego osobliwego dziełka, spotkał co prawda bohatera swojej prozy, posiłkował się jednak głównie niepohamowaną wyobraźnią, podobnie zresztą jak w kolejnych tytułach serii o Billu. I nie był w tym dziele osamotniony: o woźnicy dyliżansów, tropicielu, myśliwym, żołnierzu i kto wie kim jeszcze w jednej osobie pisywali liczni autorzy, przejmując postać rzeczywistą na własność fikcji literackiej jeszcze za jej życia, i to w młodości Billa.
Jest coś wybitnie amerykańskiego w tym przenikaniu się prawdy i fikcji, z którego powstał splot nie do odróżnienia: nie wiadomo, co tu rzeczywiste, a co fałszywe, wszystko brzmi jednakowo nieprawdopodobnie.
Sam Buffalo Bill też nie próżnował w produkowaniu fikcji o sobie: w 1872 roku rozpoczął w Chicago występy zatytułowane „The Scouts of the Prairies”, wymyślone skądinąd przez tego samego Neda Buntline’a, który w większości zmyślił postać Buffalo Billa. Od ten pory rozpoczyna się nieprzerwany pochód przedsiębiorcy rozrywkowego, który materię własnego życia uczynił tematem wielkiego, rozpasanego widowiska. Przybierało ono kolejne, coraz bardziej wystawne postacie: do udziału w nowym przedstawieniu. W 1883 roku założył wreszcie zespół Buffalo Bill’s Wild West, z którym zjeździł Stany Zjednoczone. Po 10 latach nazwa zmieniła się na Buffalo Bill’s Wild West and Congress of Rough Riders of the World, inny był też charakter występów.
Opowieść, która dotąd koncentrowała się na odtwarzaniu potyczek wojennych, pokazach umiejętności jeździeckich i strzeleckich przy akompaniamencie muzyki rozrosła się do monstrualnych rozmiarów. Występowali w niej ludzie niemający wspólnych korzeni, amerykańscy żołnierze, kowboje, tropiciele, rdzenni Amerykanie, gauchos, Gruzini, Arabowie, Turcy, nawet japońscy samuraje.
Pokaz poprzedzała nieodmiennie wielka konna parada ulicami miasta, przedstawienie zawierało pokazy Pony Express, a więc dyliżansu, który podobno zatrudniał młodziutkiego Williama Cody’ego jako woźnicę, napady Indian i rabunki rewolwerowców, pokazy umiejętności strzeleckich Buffalo Billa i Ann Oakley, która nigdy nie chybiła celu, pędząc na swoim koniu. Cody i jego gigantyczna trupa zaznali uwielbienia nie tylko w Stanach: popłynęła na pokazy w Wielkiej Brytanii, produkując się w Londynie na oczach królowej Wiktorii, zresztą zainteresowanie musiało być olbrzymie, skoro pod Manchesterem występowali przez pięć miesięcy bez przerwy.
Buffalo Bill miał w swoich przedsięwzięciach liczne wzloty, wystąpił choćby przed papieżem Leonem XIII, osiągnął też bardzo znaczny osobisty majątek. Nie były mu obce również upadki, jak ta chwila, kiedy przez zaniedbanie kolejarza zginęło w katastrofie ponad 100 koni występujących na jego scenie, a część aktorów, w tym Ann Oakley, została poważnie poharatana. Ostatnie lata pokazów w Europie przypadły na początek XX wieku. Mnie najbardziej ciekawi sama końcówka: oto w ostatnim roku ostatniego europejskiego tournée pokaz Buffalo Bill’s Wild West and Congress of Rough Riders of the World bawił w Galicji. To dlatego czerwonoskórzy stoją konno pośród torów na terenie krakowskiego dworca.
Oto oni, członkowie jego trupy, Indianie i kowboje, czekają na swoją kolej, by przejechać z dworca na Błonia, gdzie jeszcze tego samego dnia czekały ich dwukrotne występy. Panie ubrały się jak na niedzielną przechadzkę, idą w kapeluszach, pod rękę ze swoimi mężami, przeważają letnie, jasne stroje, choć jedna, ta najlepiej widoczna, w środku kadru, ma akurat suknię ciemniejszego koloru, jednak upięty kapelusz jest już zapewne biały, o ile z sepiowego zdjęcia można cokolwiek wnioskować o kolorze. Mimo że jest sierpień i pogoda tamtego dnia dopisywała, postacie nie rzucają cieni: po prostu było na to jeszcze za wcześnie, słońce o tak rannej porze nie operowało z dostateczną siłą. Wiem o tym, bo przeczytałem: bez prasy szczęśliwie zachowanej w bibliotekach błądziłbym wobec tych zdjęć głuchy i ślepy. Całe szczęście, że dziennikarze tak drobiazgowo opisali każdy szczegół. Zanim jednak skupię się na samych wydarzeniach sierpniowych, trzeba przytoczyć reklamę. Sami
dziennikarze podkreślali niezwykłą jej rolę w sukcesie przedsięwzięcia Cody’ego, a ton ich relacji oscylował gdzieś między ogłupieniem a świętym oburzeniem: bo jakże to tak, pisali, żeby byle cyrk amerykański zabierał z taką łatwością nasze pieniądze, których naród polski skąpi zazwyczaj na najszlachetniejsze cele,
bursy dla ubogiej młodzieży, lepsze urządzenie miast, a nawet na naprawę dróg. W tym oburzeniu dopatruję się wspólnego tonu z dzisiejszą niechęcią dla ludzi majętnych i tego, co robią ze swoimi pieniędzmi: bo nic przyjemniejszego, niż wsunąć dłoń do cudzej kieszeni i bawić się ukrytą tam monetą.
Anonse prasowe uprzedzały, identycznie jak wcześniej we Lwowie i w innych miastach: „W Krakowie tylko 2 dni. Sobota 4 i Niedziela 5 Sierpnia (1906)”. Dalej o przedstawieniu i cenach biletów, a także uwaga, że „wcześniejsza sprzedaż biletów odbywa się od godz. 9 w dniu przedstawienia w Księgarni D. E. Friedleina, Rynek 14”. Przyjechali więc rano 4 sierpnia, wtedy właśnie stali na dworcu. Już wiedziano, czego się spodziewać, bo o wszystkim donosiły wcześniej gazety z innych miast regionu – a był to czas, kiedy gazety czytywano zajadle, od deski do deski, i niosły one najważniejsze treści życia. I tak w sprawie amerykańskiego show lwowska prasa donosiła: „Lwowianin, trzymany od dwóch tygodni w niepewności, czy ma wydać parę koron na zobaczenie »dzikiego zachodu«, czy nie, musi się zdecydować – Buffalo Bill rozpoczął już wczoraj swe przedstawienia. Na pierwsze popołudniowe przedstawienie przybyło najwyżej 1000 osób, Lwów więc tymczasem okazał większą wstrzemięźliwość niż miasta prowincyonalne, do których na to widowisko odbywały się poprostu pielgrzymki z najodleglejszych okolic”. Z Krakowa informowano: „Podobno powodzenie finansowe przedsiębiorstwa było w Krakowie słabe, gorsze niż we wszystkich innych miastach galicyjskich, nie wyłączając Tarnowa, Rzeszowa i Stanisławowa”. Ten ton powściągliwości w pochwałach był – jak się miało później okazać – wspólny dla wielkomiejskich gazet. Miał znaczyć: nie takie rzeczy widywaliśmy, byle co nam nie zaimponuje, gardzimy pospolitą rozrywką. Przebijała przez nie zwykła, prowincjonalna mania wielkości, rzecz do dziś w Krakowie obserwowana. „Niezwykła w naszych stosunkach reklama wpoiła w ludzi przeświadczenie, że mogą się spodziewać co najmniej ósmego czy dziewiątego cudu świata, ponieważ jednak cudownego tam nic niema, więc musiał nastąpić zawód i rozgoryczenie, tembardziej, jeżeli sobie jaki taki obywatel wyliczył, ile czasu i pieniędzy wydał na podróż, bilet itd.”. W podobnym tonie donoszono w korespondencji z Tarnopola: „Buffalo Bill, poprzedzony prawdziwie amerykańską reklamą, zjechał i do nas 27 bm. (czyli lipca 1906) na dwa przedstawienia. Już od dwóch tygodni specyalni agenci towarzystwa objechali całe Podole i olbrzymimi afiszami reklamowali w każdej wsi i miasteczku przyjazd amerykańskiego cyrku”. I dalej Lwów: „Przedstawienie obliczone jest na gust amerykańskiej publiczności; wypadki i życie, które usiłuje ilustrować, są Amerykanom znane, nic więc dziwnego, że Buffalo Bill zdobył sobie tam sławę. Nasza publiczność nie może się oczywiście przejmować widokiem np. dyliżansu pocztowego, będącego dla niej tylko starem pudłem”.
„Tygodnik Rzeszowski” piórem niejakiego Sigmy pomstował na swoich współobywateli: „Panem et circenses! Wolała tłuszcza w rozpasanym Rzymie, w bogatym Rzymie pragnienie circenses jest zrozumiałem – Rzym panował nad światem. Ale u nas gdyśmy w niewoli, gdy nędza galicyjska jest przysłowiową, wyrzucać pieniądze, by napchać kieszenie businesistom amerykańskim, to już nie ładnie, aby nie użyć dosadniejszego wyrażenia.
Mimo że pisma krajowe nawoływały i przestrzegały, mimo że wiedzieli mieszkańcy Rzeszowa i okolicy, czego się mogą spodziewać po Buffalo-Bill – wobec tego, że w Czerniowcach, Kołomyi, Tarnopolu i Lwowie nie miano dość słów oburzenia za branie ludzi na kawał za drogie pieniądze, poszli Rzeszowianie wraz z okolicą ławą, z zapałem godnym lepszej sprawy”. A kiedy już tak swoich współmieszczan ofukał, odsądził od czci i wiary, zdał z widowiska następującą relację (cytuję bez poprawek, dla historycznej dbałości): „Na przedstawieniu Buffalo-Bill nie byłem, nie będę chwalić, nie moja zasługa, miałem bilet gratis, ale byłem przeszkodzony i być nie mogłem, a byłbym poszedł już z obowiązku kronikarskiego. Gdy wróciłem o 10 godz. do domu, a mieszkam niedaleko targowicy, musiałem okna pozamykać, bo dzikie wycia rozmaitych Apaszów, Komanczów i Siouxów przyprawiły mnie o ból głowy – a było to w odległości może 2 kilometrów od »cyrku« dziękowałem Bogu że nie byłem na miejscu”.
Choć nie mogło być aż tak źle, jak rozpisywała się w nieco nadętym tonie polska prasa.
„W przedstawieniu bierze udział około 200 koni i ludzi. Wszyscy jeżdżą znakomicie, a produkcye z lasso, strzelanie, łowienie koni itd. są dobre. Summa summarum publiczność, uczęszczająca do niemieckich tingel tanglów i tym podobnych zakładów, może się nie obawiać, że wyda pieniądze z mniejszym pożytkiem u Buffalo Billa niż w tych zakładach. Cyrk ma tę przynajmniej dobrą stronę, że jest na wolnem powietrzu i niema w nim pornografii. Publiczności było, jak wspomnieliśmy, nie wiele”.
A więc raz jeszcze satysfakcja z cudzego nieszczęścia, bo publiczności przymało, ale i coś zaskakująco współczesnego, rodem z nie z prasy, ale z ambony: szczęśliwie najazd Hunów nie wywołał zgorszenia pornografią. Swoją drogą zachodzę w głowę, co też ten biedny, niepodpisany pod swoim dziełkiem dziennikarz za pornografię uznawał.
Prasa donosiła, że w Tarnopolu Amerykanom poszło lepiej: „Występy cyrku przypadły dla dyrekcyi w porze jak najbardziej dla niej dogodnej. Oto na jarmark św. Anny zjechało wiele publiczności, nie brakło też osób z Rosyi, dokąd reklama cyrkowa też doszła. Zjazd ludzi wprost olbrzymi, na oba przedstawienia ciągną setki”. Jednak przeważają utyskiwania – oto trzeba napiętnować „fakt bardzo brzydki i podnieść go jedynie dla przestrzeżenia lwowskiej publiczności: oto kasyer Buffalo Billa przy wydawaniu biletów ciągle się »mylił«; zdarzyło się, że bardzo poważnemu obywatelowi tutejszemu nie wydał kwoty kilku koron, a gdy ten po przerachowaniu zwrócił uwagę kasyera na brak pieniędzy, ten w impertynencki sposób obrzucił go obelgami (…). Lwowska publiczność, kupując bilety, powinna tedy dobrze uważać”. Mało tego: „zwykłe widowisko cyrkowe”, czytam, tylko „ceny nazbyt wygórowane. Do przedstawień dodano nadprogramowy, banalny dodatek »Variété«, na który naturalnie osobno zbierano pieniądze i zmuszano wprost do kupowania biletów. Oprócz tych głównych przedstawień, dla publiczności niemogącej sypać suto koronami, w osobnych namiotach tańsze przedstawienia po 50 gr. ściągały tłumy. Powiadają, że pan pułkownik wywiózł z Tarnopola za oba przedstawienia około 100 tysięcy koron, jak na Tarnopol kwota wprost olbrzymia; dodać należy, że najwięcej dopisała »prowincya«”.
Zupełnie niekrępowany był felietonista krakowskiego „Czasu”, który oburzał się nieco po gombrowiczowsku, że „te miliony centów i te kilkadziesiąt tysięcy guldenów zabierze z sobą do Ameryki szopkarz, który, dotarłszy do Lwowa, nie wiedział nawet (fakt autentyczny!), że się znajduje w stolicy kraju polskiego – nie wie i wiedzieć nie chce, co to za lud niedoświadczony, niemyślący, naiwny, który mu kieszeń napycha groszem. Gdyby ten Bill choć drogi skrapiać kazał wodą, drogi wiodące do widowiska!”.
Nie dość, że wydrwigrosz i szopkarz, to idiota, co za nic ma wielkość narodu polskiego oraz wygodę galicyjskich obywateli.
Inne pióro tej samej gazety w felietonie zatytułowanym „Głupi daje – mądry bierze” opisuje już bez żadnych zahamowań: „Opowiadały (…) amerykańskie reklamy i plakaty, jak Buffalo Bill, spędziwszy wszystkie już tabuny stepowych krów i buhajów do chicagowskich rzeźni, jął spędzać ze stepów ostatnie tabory wolnych, niepodległych, ale czerwonoskórych krajowców – lndyan; jak broniącego się przez długie lata z lwią rozpaczą naczelnika plemienia Siouxów ścigał po najodleglejszych »prairies« i niedostępnych wąwozach – jak tego naczelnika, zwanego »Byczem Sercem« (sic!) pojmał z niedobitkami plemienia; jak w nagrodę za to szczęśliwe polowanie otrzymał od rządu jednego z daleko-zachodnich Stanów podziękowanie i kapitańską w milicyi rangę; jak potem skojarzył się z »Byczem Sercem« czułą przyjaźnią i nakłonił go do wstąpienia z nim, »Bawołowym Bylllllem« (to, jak podaje autor, prawidłowa wymowa imienia Bill – przyp. W.N.), do businessowej spółki — do zawarcia ugody, na mocy której Buffalo Bill gonić będzie ostatniego bohatera Siouxów po wszystkich na kuli ziemskiej placach jarmarcznych i wyścigowych, a »Bycze Serce« uciekać, bronić się, dać się brać na »lasso« i pokazywać ludom za pieniądze (…). Dwanaście tysięcy ludzi, koni, bawołów, wielbłądów, giraf, strusiów i innych stworzeń wszelakich oznajmiały reklamy i plakaty londyńskie przed 10 laty – a widowisko zajmowało 25 akrów przestrzeni, przedstawienia odbywały się trzy razy codzień przez 14 miesięcy. (Tu, zdaje się, licentia poetica wzięła górę nad dziennikarskim rozsądkiem – przyp. red.). Tysiąc trzysta ludzi i koni oznajmiają reklamy i plakaty galicyjskie, widowisko mieści się na gruncie trzymorgowym lub półmorgowym, przedstawienia rozłożono na dni cztery lub tylko dwa, lub dzień tylko jeden. (…) »Bycze Serce« doznaje przewcieleń z ongi niedobitkami Siouxów. Dziś Siouxami są Albańczycy i Czerkiesi, nawet ludzie z plemienia wschodnio-galicyjskich Baciarów. Język tych Siouxów jest poliglotyczny – poza przedstawieniami. Wobec publiczności jest w Galicyi – niemiecki. Bo Galicya to powiat Oesterreichu – a Oesterreich, to przecież »Germany«, Niemcy. Plemię Sioux-Baciarów skowyczy po niemiecku, czego go nauczono i jak go na prędce nauczono skowyczeć. Między sobą klnie po kołomyjsku – nawet po łyczakowsku.
Nazbierał Buffalo Bill do swego businessu, w ciągu wędrowań od kresowego Zachodu do kresowego Wschodu i od ujścia Gangesu do zabetonowanej Pełtwi – nazbierał, co tylko w ludach i narodach napotkał godnego, jak najjaskrawszej sławy plakatowej i najłatwiejszego wynagrodzenia. Więc ma Samurajów – Nipponu bohaterów z pod Portu Artura i Mukdenu; ma chińskich bokserów i birmańskich powstańców, tybetańskich mahatmów i afgańskich szeików; ma egipskich fellahów, rodzonych braci rozstrzelanych i powieszonych w Denszawi ofiar angielskiego ciemięstwa; ma Zulusów i Eskimosów, Patagonów i Malajczyków; ma Armeńczyków z Tyflisów i chuliganów z Odessy – a zanim dojedzie do Wrocławia, Poznania, Berlina, zaciągnie do swego obozowiska…?
Ach, gdyby tylko tych i takich chciał zaciągnąć, których mu zawsze miasteczka z ochoczą podarują skwapliwością!”.
Jednak przy tych wszystkich jeremiadach na brak wiedzy o Polsce, historię samego Billa, okrutnika nieznającego litości, wygórowane ceny, oszustwa przy kasie, na niedbałość i wzniecanie kurzu na publicznej drodze, na niemiecką mowę, na chuligańskie, miejscowe, czysto lwowskie pochodzenie rzekomych Indian, a także – co może ważniejsze – na gust przedstawienia i brak ogłady lgnącej do Buffalo Billa wiejskiej publiczności organizacja całego przedsięwzięcia budziła nieodmiennie podziw.
„W odstępach półgodzinnych przywiozły trzy pociągi 43 wagony czteroosiowe, z których wysypało się wielu Amerykanów-Anglików, Murzynów, Indyan, japończyków. Rzeczywiście godną podziwienia rzeczą jest organizacya robotników cyrkowych, którzy w przeciągu dwóch godzin wznieśli wielką budowlę cyrkową”
– donoszono ze Lwowa na łamach „Słowa Polskiego”. Z Krakowa zaś dziennikarz „Czasu” pisał w wydaniu z 4 sierpnia 1906 roku, że „»Buffalo Bill’s Wild West« przybył dziś rano trzema pociągami pomiędzy godziną wpół do 5 i wpół do 7. Najpierw przybył transport najlżejszy, przeważnie konie, dwa drugie pociągi przywiozły urządzenia namiotów, stajen, kuchni itd. Z 50 czteroosiowych wagonów, 35 są olbrzymiemi platformami, na których stoją ogromne wozy. Najmniejszy z nich ciągnąć muszą cztery potężne konie z Texas, do innych potrzeba sześciu lub ośmiu koni.
Przy wyładowywaniu wagonów można było obserwować niebywałą sprawność i karność całego personelu. Pracowało tam kilkuset ludzi, a nikt nimi nie komenderował. Ani jedno słowo rozkazu nie pada, nie słychać żadnego nawoływania, czasem tylko woźnica krzyknie na konia. Naprzód otwierają się wagony z końmi, ludzie przystawiają pomosty, konie pociągowe już w uprzężach wychodzą z wagonów przez nikogo nie prowadzone i same ustawiają się w długim szeregu w pary jedne za drugimi. Wszystko to dzieje się między szynami kolejowemi, wśród szybowanych pociągów, gwizdu lokomotyw, znaków służby kolejowej i w ogóle hałasu i gwaru, jaki panuje zawsze na stacyi”. Jeden zaprzęg zwraca szczególną uwagę dziennikarza: „Największy wóz, t.j. zawierający olbrzymie urządzenie kuchenne, waży 18 ton, t.j. 18 000 kg. Do tego wozu zaprzężono 14 koni. Nawet tak olbrzymim zaprzęgiem powozi z kozła tylko jeden człowiek, trzymając siedm lejc w ręku. Na żadnym koniu nie jedzie żaden foryś (…), przyczem żaden woźnica nie ma bata”. Widać tu zadziwienie, przekonanie, że rzeczy dzieją się mocą jakiejś nadprzyrodzonej mocy, skoro nie trzeba wrzasków, przemocy, batożenia zwierząt pociągowych. Mimo całej pogardy dla prymitywnego przedsięwzięcia, za jakie jednogłośnie galicyjscy dziennikarze uznają przedstawienie Cody’ego, odnotowują niezwykle sprawne funkcjonowanie mechanizmu przedsiębiorstwa. Odnotowują, lecz nie komentują: to w sposób nieunikniony doprowadziłoby do porównań z galicyjską mentalnością, o której – widać – mieli jak najgorsze mniemanie. „Wszystko odbywa się niezmiernie szybko. Dwadzieścia takich wozów zdjęto z platform wagonowych i zaprzężono w kilkakrotne zaprzęgi w niespełna trzy kwadranse (…), sformował się ogromny pochód i wyruszył na Błonia.
Krakowskie „Słowo Polskie” w tym samym numerze z 31 lipca 1906 roku informowało z równą powagą o gorszącym społeczność Lwowa incydencie: „Szewc uliczny, Michał Kilian, i betoniarz, Stanisław Niedźwiecki, chcąc sobie zrobić zabawę, wzięli do szynkowni znanego idyotę włóczącego się po ulicach, Piotra Jurzyka, upili go wódką i zaprowadziwszy następnie do mieszkania, ubrali w jakiś bronzowy szlafrok z czerwonem obszyciem, powtykali mu w nieczesaną czuprynę kilka piór kolorowych i pomalowawszy mu twarz czerwoną farbą, wyprowadzili o godz. 4 popołudniu na ulicę Krakowską. Natychmiast powstało wielkie zbiegowisko, a Jurzyk podpity, ku wielkiej uciesze Kiliana i Niedźwieckiego udawał z powodzeniem indyanina z cyrku Buffalo Bill. Kres kolosalnej awanturze położył policyant, zabierając go do biura inspekcyjnego, gdzie po umyciu i przebraniu puszczono go na wolność, obu zaś dowcipnisiów ukarano sześciogodzinnym aresztem”.
Wracam jednak do zdjęcia. Indianie nadal stoją na torach nieporuszeni, czekając na sygnał do wyruszenia na Błonia. Z gazety dowiem się, że jest 4 sierpnia 1906 roku, najprawdopodobniej wcześnie rano, a ludzie pałętający się między wagonami to „mieszkańcy naszego miasta [którzy] wcześnie zerwali się dziś z pościeli. Już koło godziny 4 z rana krążyły niecierpliwie wzdłuż ulic Lubicz i Basztowej ciekawe osoby, oczekujące świtu i wraz nim pojawiających się egzotycznych postaci na pełnym wybojów bruku krakowskim (…) około wpół do 7 na szerokim chodniku ulicy Basztowej gwarno było i rojno, niby na linii A-B w południe”. (Linia A-B to to jedna ze pierzei krakowskiego Rynku, łącząca wylot ul. Sławkowskiej z kościołem Mariackim, niegdyś ulubione miejsce przechadzek i siedziba słynnych cukierni). Ludziom szybko znudziło się oglądanie przejazdu kolejnych wozów z dworca na Błonia, wzmożone zainteresowanie wzbudziło dopiero „ukazanie się kilku »bajecznie kolorowych« postaci Indyan, wysokich, barczystych, o rozczesanych, bujnych, hebanowych włosach, o cerze, która wywoływała niepochlebne, a niedowierzaniem w ich autentyczność przepojone komentarze kumoszek i ich męskich akompaniatorów. (…) Pod adresem przechodzących Indyan i murzynów nie omieszkano przesyłać rozmaitych, mniej lub więcej estetycznych dowcipów i oburzenia na ich brzydotę”.
Strukturę drugiej i trzeciej fotografii organizuje gigantyczny namiot pozbawiony kopuły i paliki, które go podtrzymują: prostokąt zdjęcia przecinają dwie sepiowe kreski drewnianych wsporników, od góry podobnie sepiowe płótno zakończone ozdobnymi jęzorami jak dachówki. Tych elementów organizujących ukazane sceny jest o wiele więcej: metalowe, ozdobne barierki, słupy z oświetleniem elektrycznym, ledwie zarysowane na tle nieba przewody elektryczne, biegnące równolegle do górnej krawędzi zdjęcia, idące skosem sznury napinające płótno. Linie przecinają się pod różnymi kątami, tworząc nerwowe napięcie, pośród którego ledwie majaczy samo widowisko, domknięte planem drugiej strony areny – tym razem jasne paliki na ciemnym tle krytej widowni. Ponad widownią unoszą się blade kopuły zamkniętych namiotów, wygląda to jak górski pejzaż widoczny z daleka.
Na pierwszym planie widać przechadzające się postacie, na drugim zdjęciu są dwie kobiety i mężczyzna pośrodku, ujęci od tyłu, na trzecim samotny mężczyzna idący w kierunku fotografa. Wiele się tu dzieje, tak wiele, że trzeba się dobrze wpatrzyć w zdjęcia, by zrozumieć treść rozgrywającego się pośrodku przedstawienia. Na drugim zdjęciu, tym z trzema osobami na pierwszym planie, pędzą konno od prawej do lewej żołnierze w mundurach (lub – jeśli wierzyć dziennikarzom – Czerkiesi i batiarzy lwowscy przebrani za Amerykanów i zapewne wrzeszczący coś po niemiecku), z szablami dobytymi z pochew i wyciągniętymi do ataku, przed siebie. Ich pochód otwiera konna postać o niewidocznej twarzy, z rozwianą flagą Union Jack. Mówiono, że to Buffalo Bill odgrywał na finał atak generała Custera i wcielał się w jego postać. Może to więc on sam, schowany za flagą, częściowo starty z powierzchni zdjęcia przez lata spędzone w albumie. Nie widać osoby, są tylko koń i charakterystyczna brytyjska flaga. Fotografia na zawsze zawiesiła tę kawaleryjską grupę w pędzie, nieco na lewo od centrum zdjęcia. Szczęśliwie dla oglądającego, grupa przechodniów znalazła się po prawej, więc zachowana została równowaga.
Jest w tej fotografii wszystko, czego mi trzeba: zanurzona, skamieniała jak w bursztynie historia występów opowiadających historie z Dzikiego Zachodu, jest pęd, ruch na zawsze zatrzymany, wreszcie liczne, przenikające się plany z przyprawiającym o zawrót głowy bogactwem szczegółu.
Trzecie zdjęcie jest z pozoru bardziej chaotyczne, bo więcej tu postaci, rozrzuconych po całej powierzchni areny: są żołnierze, kowboje, Indianie, niektórzy mają imponujące pióropusze i tarcze przewieszone przez ramię, zwisające na plecach. I tylko ten przechodzień z pierwszego planu wydaje się, jakby się urwał z choinki, stoicko się przechadza, nawet na nie spoglądając na zamęt za swoimi plecami, uśmiecha się do fotografa, jakby nie słyszał rumoru i wrzasków, które przyprawiły rzeszowskiego autora o silny ból głowy.
Zdjęcia, o których tu mowa, są częściowo wypłowiałe. Nic w tym dziwnego, wykonano je bowiem w technice arystotypii, czyli na papierze samotonującym: po naświetleniu na słońcu i wywołaniu w wodzie zdjęcie przybiera ciepły, sepiowy kolor. Wynalezienie tego papieru przez niemieckiego chemika Johanna Baptista Obernettera w 1867 roku było przełomem w fotografii, usprawniało bowiem proces uzyskiwania odbitki i oddawało go w ręce niezbyt wprawnego amatora.
Przed arystotypią wszystko było trudniejsze, zdjęcia należało tonować w specjalnych kąpielach i dopiero takie fotografie były w miarę stabilne, to znaczy: jeśli zachowano wszelkie reguły gry, właściwą temperaturę i czasy kolejnych operacji, pojawiała się szansa, że nie będą traciły koloru ani kontrastu, że nie pojawią się na ich powierzchni żółte plamy. Innymi słowy, przed wynalezieniem arystotypii tę część zabawy w fotografię lepiej było oddać w sprawniejsze, profesjonalne ręce. Ta zaś technika była dziecinnie łatwa: w specjalną kopioramkę wystarczyło wsunąć papier i położyć na niego szklany negatyw, a wszystko to mogło dziać się we względnej, niekoniecznie absolutnej ciemności, ramkę się zamykało i wystawiało na słońce.
Wszystko w tym procesie działo się na oko. Trzeba było określić czas naświetlania na wyczucie, ukazujący się pozytyw o brązowym odcieniu należało naświetlać za długo, czyli wywołać tak, by był zbyt ciemny. Wywoływaczem była zwykła woda, wypłukująca nadmiar koloru, po niej jeszcze następowała kąpiel w utrwalaczu i końcowe płukanie.
Gorączkowo zadaję sobie pytanie, na które brak odpowiedzi: co mnie tak naprawdę w tym przypadku podnieca, co sprawia, że podnoszę te trzy fotograficzne obiekciki i pokazuję je światu? Czy sama anegdota, którą mogę sobie odtworzyć dzięki artykułom zachowanym w pożółkłych gazetach, tak niedzisiejszych, że brzmią tak, jakbym się naigrawał z tych, których pamięć chcę tutaj przywołać, szczegółowo opisujące wstydliwie obyczaje panujące niemal 120 lat temu? Czy może same zdjęcia, obrazy jako takie? To byłoby najlepsze wyjście, czyste i najbardziej honorowe. Mógłbym wtedy powiedzieć: „Patrzcie, oto nieskalany kryształ zdjęcia”, ale nie mam do tego prawa. Czy może chodzi o zagadkową wyjątkowość tych fotografii, to ona przecież sprawia, że czuję się z nimi silnie związany: są to bowiem jedyne znane mi oryginały fotograficzne z tego wydarzenia. Poza trzema odbitkami, w których posiadanie wszedłem przypadkiem, do naszych czasów przetrwały tylko zdjęcia przedrukowane w prasie i ani jeden oryginał.
Nie wierzę w wybór czysty, jednokierunkowy, jestem skłonny uznawać, że działają wszystkie te elementy naraz. Osobno niektóre z nich są nieznaczne, lecz razem składają się na potężną siłę, w obraz, który zatrzymuje wzrok i każe go nie odwracać. Jeśli zaś jest tak, jak podejrzewam – że to drobinki składają się na wielkość – znaczy to, że wybrane do opisania zdjęcie wcale nie musi być wyjątkowe: wystarczy, o ironio, że historia, ta przez małe „h”, nada mu specjalną rangę, że zniszczeją wszystkie inne zdjęcia dokumentujące to samo zdarzenie. Wolałbym, żeby chodziło o samo zdjęcie, jego doskonałość: ale na dłuższą metę czystość nie popłaca, filtruje z obrazu tak potrzebne brudy, odziera z drzazg, tego, co bliskie ciału, odrzuca ożywczą prawdę i spuszcza ją do ścieków. Wielkie, czyste obrazy fotograficzne bywają zwodniczo piękne i – sam to na sobie sprawdziłem – potwornie nudne. Dlatego też czasem pozwalam sobie na krok, którego powstydziłby się być może teoretyk albo historyk fotografii z zasadami: wybieram trzy małe, anonimowe fotografie, częściowo porysowane, punktowo przetarte do gołego papieru, poznaczone odciskami palców niefrasobliwego autora. Jest w tym jakieś skrzywienie: nauczyłem się odrzucać oczywiste. Z radością przyjmuję przypadkowe, chcę od fotografii czegoś, czego ona wcale nie musi dostarczać: dodatkowej dawki adrenaliny związanej z polowaniem, z małymi cudami niespodziewanych odkryć, z radością trzymania w dłoni małych fotografii o urodzie i wyjątkowości umykających dotąd wzrokowi wszystkich, którzy na nie patrzyli.
Artykuł pochodzi z kwartalnika „Spotkania z Zabytkami” nr 3/2024
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Z dr Marią Molendą z Fundacji Nomina Rosae o tym, jak w stroju, jego kroju i barwie, odbijają się zmiany społeczne i obyczaje - rozmawia Magdalena Ujma
Czy zastanawialiście się, jak paryska moda docierała do różnych zakątków Europy, zanim każdy mógł obejrzeć transmisję z pokazu haute couture na Fashion TV? Oczywiście w XIX i XX wieku istniały kolorowe magazyny i żurnale mody, ale w jaki sposób wcześniej modnisie i krawcy dowiadywali się o nowych trendach?
Podczas uroczystego balu ku czci Józefa Ignacego Kraszewskiego, z okazji 50-lecia pracy twórczej, wydanego w Sukiennicach, rozpoczyna się historia Muzeum Narodowego...