Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Kiedy ogląda się prace Wincentego Bałysa, trudno pozbyć się złości – skierowanej przeciwko Losowi, Historii, konkretnym ludziom. Bo jak to możliwe, że artysta obdarzony oryginalnym talentem dożył tylko wieku Chrystusowego, a został zamordowany w bestialski, haniebny sposób? Jak to możliwe, że nie dane mu było rozwinąć się w pełni? Bo przecież miał taką szansę – i to nie w metropoliach, ale u stóp Beskidów, w niewielkich Wadowicach, z których czerpał soki żywotne? Jak to możliwe wreszcie, że jego nazwisko nie przebiło się do podręczników sztuki polskiej międzywojnia? Czy stało się tak dlatego, że żył zbyt krótko, odchodząc w czasach, gdy śmierć była tania jak nigdy wcześniej? Dlatego, że nie aspirował do sławy, zamykając się w kręgu ludzi, których znał, szanował, rozumiał? A może podstawowym problemem jest to, że jego artystyczny portret składamy z nielicznych fragmentów, bo niemal wszystko, co zdążył zrobić, zostało zniszczone lub uległo rozproszeniu. Co więcej, nie mamy pojęcia, jaką drogą by poszedł, gdyby udało mu się przeżyć wojnę.
Jego zachowana twórczość – rzeźby i obrazy – jest odważna, dynamiczna, pewna siebie.
Obrazy, oleje i akwarele są utrzymane zazwyczaj w zimnych tonacjach, z dominantą brązów i błękitów. Malowane zdecydowanymi, szybkimi pociągnięciami pędzla, zaskakują efektownymi syntezami, silnym wrażeniem trójwymiarowości, spektakularną kompozycją…
Wydaje się czasem, że jego małopolskie pejzaże poruszają się, żyją własnym życiem. Są w równym stopniu swojskie, co nieco tajemnicze.
Spadziste dachy domów „Ulicy w Suchej Beskidzkiej” integralnie wpisują się w krajobraz przyjaznych szczytów Beskidu Makowskiego. Domy na „Ulicy Świętokrzyskiej w Lanckoronie” przypominają wytrawnych turystów, równym krokiem schodzących w dół spadzistego wzniesienia. „Chata na Podstawiu” ma w sobie coś chagallowskiego: niby przywarła mocno do błotnistej ziemi, ale wychylona z kwitnących drzew zdaje się rwać do lotu.
„Postać na Wzgórzu Wawelskim” to obraz na poły abstrakcyjny. Syntetyczna ludzka sylwetka stoi wśród pasów ugrów i błękitów, które przywołują na myśl łuk z napiętą cięciwą. Odnosi się wrażenie, że odwrócona od patrzącego postać znajdzie się za chwilę w jakiejś innej, niematerialnej przestrzeni – ta kompozycja jest pełna metafizycznej, jakby wyczekującej czegoś ciszy. Jeszcze wyraźniej wyczuwa się ją w innym obrazie Wincentego Bałysa, zatytułowanym „Zachód Słońca”: widzimy oto szerokie pasy przechodzące od brązu, złota, przez chłodne, choć gdzieniegdzie rozbielone granaty, aż do mlecznych różów. Najważniejszy jest jednak wąski odcinek w kolorze czarnoziemu pośrodku – jakby zejście do innego świata, niekoniecznie piekielnego.
Portrety. Malowane raczej z miłości niż na zlecenie.
Dwa zasługują na szczególną uwagę i nie chodzi tu bynajmniej o ich artystyczne walory. Portret matki pozostał niedokończony: kobieta o ciemnej karnacji, szczupłej twarzy patrzy na syna, ale wydaje się zajęta czymś innym. Za chwilę zacznie lepić pierogi, prać, kroić chleb. Jednak tak naprawdę istotny jest jej wzrok: nie do końca wiadomo, zdystansowany czy zaniepokojony. Ojciec jest inny – twardy i świadomy, że syn samodzielnie przeżyje swoje życie. Na dobre i na złe.
Wincenty Stanisław Bałys urodził się 6 października 1906 roku w Tomicach, maleńkiej miejscowości niedaleko Wadowic, ale już kilka miesięcy później rodzina przeniosła się do pobliskiego Podstawia – miejsca, którego urok wyznaczały błękitne tafle wody, poprzecinane wąskimi groblami. Jego ojciec, Jan Kanty (imię to nosiło wielu tutejszych mężczyzn – ich patron, kanonizowany w 1767 roku profesor Akademii Krakowskiej, urodził się przecież po sąsiedzku, w Kętach) był ogrodnikiem u hrabiów Gostkowskich, rodziny, która późno dołączyła do arystokracji, ale którą charakteryzowała niezwykła energia.
Gostkowscy, znakomici gospodarze, przyczynili się do unowocześnienia hodowli karpia, z której rejon Wadowic, Zatora i Oświęcimia słynął od średniowiecza. O Tomicach zarządzanych przez Aleksandra Gostkowskiego tak pisał pod koniec XIX wieku Bolesław Marczewski w opracowaniu „Powiat wadowicki pod względem geograficznym, statystycznymi historycznym”: „Stawów pod wodą było tutaj około 240 morgów, urządzonych wzorowo (…), do uprawy stawów używano silnego kompostu, a na sprzedaż szła ryba trzechlatowa. Aby zyskać na handlu większą rybę, żywił ją śp. Gostkowski w ostatnim roku łubinem i otrzymywał wyniki zupełnie zadowalające”.
Zamożny dwór (dziś już nieistniejący – zniszczony podczas działań wojennych 1945 roku) stał otworem przed chłopskim synem, który nałogowo wręcz korzystał z hrabiowskiej biblioteki. Co nie oznaczało, że był pilnym uczniem. W wadowickiej Męskiej Czteroklasowej Szkole Powszechnej im. Stanisława Jachowicza, mieszczącej się przy ul. Młyńskiej, spędził aż sześć lat – o dwa więcej niż inni uczniowie, zmuszony powtarzać pierwszą i trzecią klasę (dzięki czemu dzielił przez jakiś czas ławę szkolną z Mieczysławem Kotlarczykiem, przyszłym twórcą słynnego Teatru Rapsodycznego).
Nad szkolne sale przedkładał Bałys mieszczący się tuż obok zakład kamieniarski Józefa Jury – absolwenta krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, zakochanego we Włoszech rzeźbiarza religijnego. Choć jego prace wydają się dość konwencjonalne, to z całą pewnością był cierpliwym nauczycielem i pośrednikiem między ludźmi, których łączyły pasja i wyobraźnia. Ucząc się warsztatu, Wincenty zyskiwał przyjaciół. Jednym z nich był młodszy o sześć lat Franciszek Suknarowski, z którym w przyszłości stworzy wspólną pracownię artystyczną przy ul. Zatorskiej w Wadowicach – tak, niewielkie miasto o garnizonowo-urzędniczym charakterze, koncentrujące się między barokowym kościołem Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny a koszarami 12. Pułku Piechoty, miało rodzimą bohemę!
Jako pierwszy z tej dwójki wyruszył do Krakowa Wincenty Bałys.
Podjął studia na Akademii Sztuk Pięknych jako tzw. student nadzwyczajny, co oznaczało, że został przyjęty bez formalnego wykształcenia średniego, wyłącznie ze względu na nadzwyczajny talent
(uczelnia ta była jedną z nielicznych, gdzie w ogóle było to możliwe). Życie w Krakowie nie okazało się idyllą. Żeby przetrwać, przybysz z Wadowic pracował jako pomocnik ogrodnika, tragarz, sprzątacz… Czasem udawało się sprzedać jakiś rysunek.
W zamian otrzymywał lekcje od najlepszych polskich rzeźbiarzy tamtych czasów: Konstantego Laszczki i Xawerego Dunikowskiego. Można odnieść wrażenie, że pierwszy był mu bliższy jako człowiek niż jako artysta. W rozwichrzonych, niewstydzących się deformacji rzeźbach Bałysa niewiele pozostało z impresjonistycznych gier światłocieniowych, secesyjnej falistości czy stonowanej sensualności, która charakteryzuje dzieła Laszczki. Za to nauczyciela i ucznia łączyła chyba pewna solidarność, mająca swoje źródło w tym, że obydwaj, by profesjonalnie zajmować się sztuką, musieli przejść długą drogę, nierzadko gryząc ziemię.
Przecież Laszczka, urodzony w wielodzietnej rodzinie chłopskiej na brutalnie rusyfikowanym Mazowszu, mógłby w najlepszym wypadku pomarzyć o karierze lokalnego kamieniarza. Na szczęście miejscowy ziemianin wysłał go do Warszawy, tam studentowi udało się zdobyć stypendium Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, za które mógł wyjechać do Paryża… Czy dostrzegł w Wincentym Bałysie samego siebie sprzed kilkudziesięciu lat?
Tymczasem Dunikowski, jedyne dziecko nadkonstruktora kolei warszawsko-wiedeńskiej, nie miał takich problemów. Zresztą, wcześnie uznany za geniusza, był skupiony zazwyczaj na sobie i swojej karierze (o czym świadczą choćby tylko relacje z córką, o której przypominał sobie dokładnie wtedy, gdy była mu potrzebna). Zapewne skrupulatnie robił korekty prac Bałysa, inspirował, radził. Ale czy zainteresował się nim bliżej? Przecież musiał zauważyć bliską mu zadziorność rzeźb ucznia. Sam szedł podobną drogą, będąc w jego wieku – by przypomnieć tylko pełen nonszalancji rzeźbiarski portret doktora Henryka Szczyglińskiego czy ekspresyjnie zdeformowaną podobiznę Fryderyka Chopina, który bardziej niż wyrafinowanego bywalca salonu przypomina u Dunikowskiego jakiegoś baśniowego stwora.
– choćby tylko do Warszawy, szybko rozwijającej się stolicy młodego państwa, która chłonęła wszelkie talenty. Zadecydowały względy finansowe? Bał się ryzyka? A może zrozumiał, że jego twórczość nie potrzebuje metropolii, wszystkich tych kawiarni, układów towarzyskich, ba, nawet muzeów?
Nic nie wskazuje, by zaangażował się w któreś z krakowskich środowisk artystycznych.
Choć przecież pod koniec jego studiów z Paryża powrócili kapiści, przywożąc francuską fascynację kolorem. Leon Chwistek i Tytus Czyżewski dawno już zdążyli stworzyć program formizmu, czerpiąc z doświadczeń zachodnich awangard. Zdążyła się ukonstytuować lewicowa, spójna bardziej politycznie niż estetycznie Grupa Krakowska.
Oczywiście Bałys musiał się z tym wszystkim zetknąć. Sam jednak
potrzebował czegoś innego: beskidzkiego krajobrazu, spokojnych rozmów w cieniu ogrodu, wyciszonej atmosfery prowincjonalnego miasta. Miał przeczucie, że więcej nauczy się od wiejskiego starca niż od zawodowych krytyków sztuki. I nie oznacza to wcale, że był anachroniczny.
Zachowała się jego notatka, w której trochę chaotycznie kreśli swój „program”, odwołując się do twórczości Jędrzeja Wowry, słynnego beskidzkiego artysty ludowego: „Są u stóp naszych gór pierwsze wille, pensjonaty, a dobre przewodniki prowadzą w czar piękna, niech Wowrowy Chrystusik frasobliwy przestanie się martwić nad niedolą biednych górali, właścicieli płonych pól, ale nowy Chrystus młodego Wowry dumnie patrzy po hyrnym gazdostwie, gdzie wszyscy są radośni i jasno patrzą w słońce”.
Bałys śmiało mógłby też powtórzyć słowa najsłynniejszego wadowiczanina swoich czasów, literata-skandalisty Emila Zegadłowicza: „Poezja moja wyrosła na tle gór, jasna po stronie słonecznej, mroczna po stronie cienistej. Naukę poetyki pobierałem od pasterzy, z którymi miałem szczęście paść krowy w dzieciństwie (…), przewiny moje były i są zawsze te same: ukochanie swobody, ekstatyczne wsłuchiwanie się w mowę ziemi i nieba i miłość biedoty bytowania człowieczego”.
Świeżo upieczony absolwent krakowskiej ASP miał szczęście powrócić do Wadowic w momencie, gdy Zegadłowicz zdążył już objąć rządy – tutejszych i nie tylko tutejszych – artystycznych dusz. I szybko został zauważony przez ekscentrycznego intelektualistę, który został jego mentorem i mecenasem.
Ten nieformalny „król Beskidów” rezydował w urokliwym, XVIII-wiecznym dworku w Gorzeniu Górnym, którego dzieje sięgały jednak średniowiecza, gdy wieś była ważnym punktem na trakcie handlowym do Czech. W latach 20. był on siedzibą Zegadłowiczowskiej grupy poetyckiej Czartak. Choć Bałys znalazł się w tym miejscu w momencie, gdy jej formalna działalność zdążyła już przygasnąć, miejsce to, usytuowane malowniczo na lewym brzegu Skawy, na skraju Beskidu Małego, nadal skrzyło twórczą energią.
Tu mógł korzystać z niezmierzonej biblioteki (gdzie znajdowały się np. Zagadłowiczowskie tłumaczenia literatury niemieckiej i rumuńskiej), przeglądać świetny zbiór francuskiej grafiki, poznawać kolekcję sztuki ludowej – jednej z najbogatszych w ówczesnej Polsce. Tu miał szansę na spotkania z uznanymi kolegami po fachu, takimi jak Wlastimil Hofman, Wojciech Weiss, Zbigniew Pronaszko czy Jerzy Hulewicz. Tu wśród zażartych dyskusji kształtowały się jego poglądy estetyczne.
W tym miejscu warto przyjrzeć się jego pracom rzeźbiarskim. Najbardziej znane pozostaje popiersie przedstawiające Emila Zegadłowicza. Autor wykorzystał tu naturalną ekspresję ptasiej fizjonomii modela, nadając jej jednak nieco monumentalny charakter. Choć o wiele ciekawszy wydaje się portret Kazimierza Forysia, polonisty i dyrektora wadowickiego gimnazjum: jest w tej rzeźbie sporo inteligentnej, ale nie przesadzonej karykatury, z kolei ostrość, pewna agresywność cięć podkreśla dobrze inteligencję i żywotność portretowanej osoby. Ważnym tropem jest też popiersie Jadwigi Ziętkiewiczowej, szwagierki Zegadłowicza: rysy tej niewątpliwie dystyngowanej damy w średnim wieku przywodzą na myśl ludowe drzeworyty z ich jednoznacznymi, mocnymi rytami.
Ale najbardziej chyba lubił Bałys rzeźbić diabły. Niestety, zachowały się tylko dwa: „zbuntowany” i „pokonany”. Co stało się z „czerwonym”? Ten pierwszy zaskakuje bardziej. Niby wszystko jest tak, jak trzeba: rogi, wydłużone uszy, piana na ustach – a wszystko to w ognistych czerwieniach, pomarańczach i żółciach. A jednak
w pewnym momencie zaczyna niepokoić fakt, że ten diabeł nie jest żadnym monstrum, żadnym potworem. Ma w sobie coś głęboko ludzkiego – trochę złośliwca, trochę pijaka, trochę hazardzisty.
Kto wie, może inspiracją była dla młodego rzeźbiarza jedna z legend opowiadanych w Gorzeniu przez pokolenia? Zapamiętała ją wnuczka Emila Zegadłowicza, Maria Ziemianin: „Najbarwniejszą chyba z tutejszych postaci był szlachcic Skorupka Padlewski, utracjusz i hulaka, który cały swój dobytek przegrał w karty. Za karę pochłonęło go piekło w rogu parku, koło hortensji. Jego długie, podkręcone wąsiska oraz przekrwione, zmęczone nocnymi birbantkami i nadmiarem alkoholu oczy dziś jeszcze straszą niektórych”. Czy potępionemu szlachciurze jawił się diabeł podobny do Bałysowego?
W Gorzeniu rozmawiano o czymś więcej niż forma. Dyskusje o sztuce dotyczyły w gruncie rzeczy sensu ludzkiej egzystencji, życia i śmierci, religii i filozofii. Zegadłowicz musiał mieć w Bałysie uważnego słuchacza i wiernego sojusznika, gdy przeciwstawiał się wszelkim awangardom, modernizmom, gdy snuł apokaliptyczne wizje życia w miejskich molochach, źródeł wszelkiego dobra poszukując w prostocie, trudzie, naturalności wiejskiej egzystencji.
Czy równie bliski był Bałysowi Zegadłowicz w swoich zmaganiach z religią? Ten wielbiciel św. Franciszka, zakochany w Ewangelii wyznawca benedyktyńskiej maksymy ora et labora, doradca literacki Księgarni św. Wojciecha i redaktor naczelny katolickiego czasopisma „Tęcza”, nie bał się wejść z Kościołem na ścieżkę wojenną. W 1931 roku Zegadłowicz opublikował w wielkopolskim „Dwutygodniku Literackim” „List pasterski” datowany na „8 grudnia w Klechistanie” i podpisany „Wasza Emilencja”. Padło w nim znaczące zdanie:
„Świętość stała się kramarstwem, świątynia bankiem, a celem syty kałdun…”
Gdy na pisarza posypały się z ambon gromy, gdy jego powieść „Zmory” została wpisana na indeks ksiąg zakazanych, gdy władze Wadowic odebrały mu honorowe obywatelstwo, Wincenty Bałys, protegowany i przyjaciel, stał przy nim lojalnie, nie bacząc na skutki, jakie może to mieć dla jego własnej kariery. Doskonale rozumiał wewnętrzną spójność postawy mentora. Chyba czuł się po trosze jego kontynuatorem, tyle że działającym na innym polu. Nie bez powodu Grupa Plastyków Beskidzkich, którą współtworzył pod koniec lat 30., zyskała nazwę Czartak II, odwołującą się bezpośrednio do dorobku Zegadłowicza.
Kto wie, może Bałys rozmawiał o teoriach pisarza z młodym Karolem Wojtyłą?
Wiemy na pewno, że przyszły papież wysoko cenił twórczość właściciela dworu w Gorzeniu, że znał na pamięć i chętnie deklamował jego teksty (potwierdził to George Weigel, biograf Jana Pawła II). Od niedawna wiemy również, że rzeźbiarz z Podstawia był dla Wojtyły bardzo ważną postacią – i to nie tylko w okresie wadowickim.
Na trop tej znajomości wpadła Maria Burghardt, badaczka twórczości najsłynniejszego wadowiczanina. Zaintrygował ją fragment sonetu XVII Wojtyły z 1939 roku, w którym mowa jest o trzech przyjaciołach. O ile jasne było, że autor pisze o sobie i Mieczysławie Kotlarczyku, o tyle zagadką pozostawał ostatni z tej trójki. Na podstawie korespondencji udało się ustalić, że miał na imię Wicek. Gdy zawiodły kwerendy, badaczka postanowiła zwrócić się bezpośrednio do źródła i wysłać list do Watykanu. W odpowiedzi przyszło nazwisko: „Bałys”. I tylko tyle. Pozostały pytania.
Jak się poznali? Na czym polegała ich przyjaźń? Dlaczego papież nigdy o niej nie wspominał?
Maria Burghardt przypuszcza, że mogli się spotkać już w 1932 roku, gdy Kotlarczyk przygotowywał przedstawienie „Achilleisa” Wyspiańskiego (Bałys wykonał dekoracje do tego spektaklu). Na pewno we trzech współpracowali przy „Balladynie” Słowackiego, w której zagrał Wojtyła. Więź łącząca osoby, które dzieliło 14 lat różnicy, nie była w tym przypadku niczym dziwnym: Karol lepiej odnajdywał się wśród starszych kolegów o już ukształtowanej osobowości.
A dlaczego nie opowiadał o Wicku po wojnie? Być może zadecydowała o tym trauma, pamięć wojennych śmierci.
A Bałysa spotkał los szczególnie okrutny. Gdy tylko Niemcy zajęli Podbeskidzie, włączył się w działalność Organizacji Orła Białego, powstałej w Krakowie już we wrześniu 1939 roku i opartej na przedwojennej strukturze Przysposobienia Wojskowego Związku Strzeleckiego. Komórka, którą zorganizował artysta, zajmowała się nasłuchem radiowym, redagowaniem i kolportowaniem ulotek, projektowaniem plakatów skierowanych przeciwko okupantowi. Na jej trop Niemcy wpadli już po kilku tygodniach. Konspiratorzy zostali aresztowani w nocy z 10 na 11 listopada 1939 roku, gdy Bałys kończył pracę nad odezwą z okazji święta narodowego.
Podjął próbę ucieczki, ale po raz drugi został zatrzymany – i straszliwie pobity – w Izdebniku. Całą grupę przetransportowano do więzienia na Montelupich w Krakowie. Po brutalnym śledztwie wszyscy usłyszeli wyrok śmierci.
Bałys wraz z pięcioma współtowarzyszami został rozstrzelany 22 grudnia na tzw. Glinniku w pobliżu Kopca Kościuszki.
Wadowicka pracownia rzeźbiarza została zdemolowana przez gestapo (zresztą nieco później rozkradziono również wspaniałe wyposażenie dworu w Gorzeniu po – naturalnej – śmierci Zegadłowicza w lutym 1941 roku).
Kiedy dziś staramy się zbliżyć do sztuki stworzonej przez Bałysa, raz po raz dochodzimy do ściany.
Jego nieliczne prace znajdziemy w Muzeum Miejskim Suchej Beskidzkiej, w zbiorach Towarzystwa Miłośników Ziemi Wadowickiej, Muzeum Miejskim w Wadowicach. Niektóre przetrwały w zbiorach prywatnych…
Można też wybrać się na malowniczo położony cmentarz parafialny i poszukać grobowca rodziny Hommów. Częściej jednak okazuje się, że dany obiekt zaginął lub został zniszczony.
W zasadzie trudno się więc dziwić, że po wojnie twórczość Bałysa była rzadko prezentowana (raptem sześć, siedem wystaw), lokalnie i niemal wyłącznie w kontekście jego związków z Zegadłowiczem. Mimo to przetrwał w pamięci: niewielką prywatną galerię (a może raczej centrum artystyczne), która powstała w Tomicach (w drewnianej XIX-wiecznej chałupie, którą dobrze znał), nazwano Bałysówką. To znaczące, bo postać tego artysty nosi w sobie siłę otwierającej się na przyszłość potencjalności.
Można nadal poszukiwać jego zaginionych prac, co samo w sobie jest przygodą. Można podejmować próbę analizy tego, co jest znane. Można wreszcie snuć wizje tego, jak potoczyłyby się jego artystyczne losy, gdyby przeżył. Prawdopodobnie ten silny, samoświadomy człowiek pozostałby niezależny – jak zwykle nie licząc się z osobistymi konsekwencjami.
Tekst pochodzi z kwartalnika „Spotkania z Zabytkami” nr 1/2024
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Nieśmiertelną kulturową sławę Apollo zyskał jako patron sztuki oraz przewodnik muz. Jego legendarne życie obfitowało w bujne przygody, ale i tak nie może ono pod względem wartkości akcji wygrać z dziejami wizerunku „Apolla z dwiema muzami” pędzla Pompei Batoniego...
W XV wieku Brugia była największym miastem handlowym Europy, mogła z nią konkurować jedynie Wenecja. W obu ośrodkach krzyżowały się drogi kupców z całego świata. Wśród wielu rezydujących i pojawiających się w Brugii handlarzy i bankierów dominowali Włosi, a konkretnie...
Nad ranem pan Jan zauważył unoszący się nad katedrą św. Bartłomieja biały dym. Zjawisko to na kilka sekund przykuło jego uwagę i sprawiło, że przystanął. Doszedł jednak do wniosku, iż mgła otaczająca budynek jest jedynie złudzeniem, więc poszedł w stronę...