Fot. Natan Krieger / Muzeum Miasta Krakowa
- które cechy dostarczały kadry straży pożarnej
- ile domów i kościołów spłonęło w wielkim pożarze w 1850 roku
- po co i kiedy krakowscy strażacy sami podłożyli ogień

W Krakowie – proszę o wybaczenie historyków i historyków sztuki – panuje tak zastała atmosfera, że przyjezdnym, a często i samym mieszkańcom, wszystko wydaje się wiecznotrwałe, jakby było od zawsze, niezmienione, jakby nie imał się miasta czas ani wielkie katastrofy, które – bywa – potrafią w ciągu minut zburzyć, spalić, pochłonąć całe miasta, tak że właściwie nie wiadomo, czy jest jeszcze sens je odbudowywać. Kraków jest stary: tak się sprzedaje, to jego persona na pokaz, nowoczesność mieszkańców nieco zawstydza. Wolą opowiadać historię miasta od strony, od której niewiele ośrodków może mu zagrozić: bo Rynek Główny, bo kościół Mariacki i hejnał, Sukiennice, wieża ratuszowa, bo dziesiątki kościołów i klasztorów rozrzuconych po Starym Mieście, bo Wawel, Kazimierz, Barbakan, spauperyzowana, kebabowa Floriańska, bo Collegium Maius, kopce, w których nie wiadomo kto pochowany, i sam nie wiem, co jeszcze. Ta wyliczanka nie ma końca – nawet kluby piłkarskie w mieście należą do najstarszych w kraju. Kto inny to ma? A na dodatek, uważa się powszechnie w Krakowie, te wszystkie elementy zachowały się w czystej, niezmienionej formie, od czasów stworzenia.

To oczywiście mit, ale jak to z mitami założycielskimi bywa, jest on kruchy jak chińska porcelana i lepiej go obchodzić z daleka. Z mieszkańcami miasta nie prowadzi się zasadniczych dyskusji na temat starożytności miasta, oryginalności zachowanych form, nie powinno się przeprowadzać ryzykownych porównań do Pompejów, do antycznej Grecji, ba, do durnej Rumunii czy Bułgarii. Powiadam wam: nie róbcie sobie tej krzywdy, szkoda zachodu.
Lista pożarów wprawia w zdumienie
Ja jednak mogę, a nawet muszę wepchnąć stopę między dumę mieszkańców a prawdę – skądinąd z korzyścią dla obu. Zacznę więc od jednego symbolu, od Wawelu, bo nic bardziej symbolicznego w mieście nie znajdziecie: wzgórze nad Wisłą, silnie ufortyfikowane, chronione wodą, wysokością i murami, dawna siedziba władców, królów, biskupów. Wzorcowy zabytek: każdy mieszkaniec wskaże do niego drogę, ale bywa tam najczęściej raz w życiu. Jeśli jest w tym dowcipie jakaś przesada, to niewielka: wystarczy świadomość, że ten Wawel mamy, że w każdej chwili możemy sobie nań spojrzeć, choćby stojąc w korku. To wystarczy. Co prawda jego założenie to dawne, średniowieczne dzieje, ale jeśli Wawel oglądać od strony Wisły, to mamy do czynienia z austriacką robotą: widać bowiem budynki koszar powstałych w XIX wieku. Późniejsze przebudowy zlikwidowały narzucone za Austro-Węgier podziały przestrzenne, jednak o Wawelu, tak jak o całym Krakowie, należy myśleć jak o palimpseście. Kolejne nawarstwienia nakładają się na siebie nad i pod ziemią. Wiele gwałtownych zmian Kraków zawdzięcza (o ile można tu użyć tego słowa) wojnom i pożarom. Tych pierwszych często nie daje się uniknąć, te drugie nie muszą być dotkliwe, jeśli miasto jest do nich dobrze przygotowane.
Kraków, w tym Wawel, płonął wielokrotnie, ale zarządcy miasta bardzo długo zwlekali z powołaniem osobnej zawodowej służby odpowiedzialnej za gaszenie ognia i prewencję, czyli straży pożarnej w dzisiejszym rozumieniu tego słowa, grupy w pełni profesjonalnej, z własną siedzibą, umundurowaniem, wyposażonej w nowoczesny sprzęt gaśniczy.
(Kraków miewa naturę zamyśloną, bywa, że długo deliberuje nad sprawami, wydawałoby się, oczywistymi).

Nie da się tego ująć inaczej: lista krakowskich pożarów wprawia w zdumienie. „Długa, a nieraz wstrząsająca jest lista klęsk elementarnych starego Krakowa” – pisze w swojej książce „Pożar Krakowa 1850 roku” Juliusz Demel. By nie być gołosłownym: kalendarium Państwowej Straży Pożarnej w Krakowie rozpoczyna lakoniczny wpis: „Rok 1125 – spalił się cały Kraków”. Oczywiście miasto było niewielkie, drewniane, jednak pożar strawił je całe. To robi wrażenie. Osiem dekad później spłonęła katedra na Wawelu. Najazdy tatarskie z lat 1241 i 1259 przynoszą identyczne efekty: całe miasto spalone, ocalały tylko wyższy i niższy zamek przy kościele św. Andrzeja. W 1285 roku Konrad Mazowiecki oblega Kraków, pali cały gród, nie mogąc zdobyć Wawelu. Rok 1306: spłonął Wawel z katedrą. Niemal wiek później, bo w 1405 roku, ogień powstały koło kościółka św. Piotra ogarnął domy przy ul. Grodzkiej i Kanoniczej oraz kościoły: św. Piotra, św. Marcina, św. Marii Magdaleny, św. Andrzeja, i Collegium Iuridicum. W dwa lata później rozgorzały rozruchy przeciw Żydom: zarzewie ognia znalazło się tym razem obok kościoła św. Anny, spłonęła cała zachodnia część miasta. Na początku XVI wieku spłonął Kazimierz, Stradom (w tym trzy kościoły), w 1528 roku pożar zniszczył całą północną część miasta z kościołami św. Krzyża, św. Ducha, św. Marka, a za murami miejskimi kościół św. Mikołaja, św. Krzyża na Kleparzu i św. Filipa. Kilka tygodni później spalił się klasztor na Zwierzyńcu, skąd ogień przerzucił się na Kazimierz. Tam spłonęły ratusz oraz południowa i wschodnia część miasta. W 1535 roku pożar wybuchł w świeżo zbudowanym pałacu królewskim na Wawelu, ale jakby tego było mało, w następnym roku w tym samym miejscu ogień strawił górne piętro i dachy, a po 14 latach kolejny pożar. W następnym roku płoną Sukiennice. Na Wawelu względny spokój, tylko dwa pomniejsze pożary, aż w końcu przychodzi 1702 rok i podczas najazdu szwedzkiego Wawel spłonął całkowicie, ogień szalał od 22 do 27 września. W 1768 roku oblegają Kraków Moskale, przy okazji płoną wszystkie przedmieścia.
Bezbronne drewno
Demel pisze o historii miasta z bardzo specyficznej perspektywy, diametralnie różnej od tej, którą najczęściej przyjmują mieszkańcy Krakowa. Pisze o powodziach, pożarach, „powietrzu morowym”, a podobno nawiedzały miasto również trzęsienia ziemi (to ostatnie całkiem możliwe, przecież pod koniec 2023 roku skutki trzęsienia ziemi na Słowacji były odczuwane również w Krakowie). „Klęski ognia zaznała tutejsza ludność po wiele razy (…) Każde niemal oblężenie miasta przynosiło ze sobą zagładę przedmieść otaczających wieńcem mury Krakowa. Palił je nieprzyjaciel, palili i swoi, by ułatwić obronę murów i oczyścić przedpole. Długie to pasmo wielkich spustoszeń́ od ognia zamyka pożar 1850 roku. Ostatnia pożoga prawdziwie żywiołowa, która zdołała obrócić w perzynę znaczną część miasta, i ostatnia, w czasie której człowiek był niemalże bezbronny, zdany na łaskę i niełaskę żywiołów ognia, powietrza i wody” – pisze Demel.
wielka część z nich była drewniana, szczególnie na przedmieściach, gdzie drewniane domy stały wśród pól i ogrodów. „Ale i w śródmieściu – pisze Demel – nie brak było drewnianych zabudowań́, kramów i malowniczych bud na Rynku i innych placach miejskich, a zwłaszcza rożnego rodzaju budynków i budyneczków gospodarczych: szop na siano i słomę, wozowni stajni, składów itp. Ponadto domy murowane miały o wiele więcej drewnianych części, niż się to dzisiaj spotyka, przeróżne ganki, werandy, przejścia, poddasza, schody, drabiny, a przede wszystkim dachy najczęściej były drewniane. Nawet Sukiennice pokryte były gontami. (…) Dachy stanowiły najsłabszy punkt obrony i najczęściej padały pastwą płomieni. Wiedzieli o tym dobrze właściciele domów, lekceważyli jednak niebezpieczeństwo”.
Ubezpieczano więc dla oszczędności jedynie górne piętra i dachy, bo płonęły najczęściej, z reguły jednak domów nie ubezpieczano w ogóle.
Woda w beczkach piwowarskich
Wprowadzone w 1794 roku przepisy ogniowe nakładały obronę miasta na Kongregację Kupiecką, cechy rzemieślnicze i kominiarzy. Osiem lat później z rozporządzenia c.k. Gubernium Galicji zachodniej ukazał się „Porządek względem gaszenia pożarów w stołecznym mieście Krakowie”, który za pomocą 140 paragrafów modyfikował strukturę obrony przeciwpożarowej. I wszystko byłoby pięknie, bo miasto przyjęło dodatkowo w latach 40. XIX wieku rozporządzenia ogniowe, gdyby nie pechowy 1850 rok. Opowiadając o tej pożodze, Juliusz Demel do suchych dat i lakonicznych wpisów wprowadza żywe mięso pamiętnikarskich i dziennikarskich wpisów, a nawet ówczesne plotki i pomówienia: ludzie byli gotowi przysięgać, że na własne oczy widzieli podpalaczy. Ogień był straszny i strawił wielkie połacie miasta, jednak nikt go nie podłożył. „Miasto nie miało stałej straży pożarnej. Zaledwie kilku ludzi obeznanych było z użyciem sikawek pożarniczych. Jako tzw. szprycmajstrzy opłacani przez gminę miejską (zresztą dosyć licho, po kilkadziesiąt złotych reńskich rocznie) pełnili oni na zmianę służbę dwudziestoczterogodzinną i co pewien czas odbywali ćwiczenia. Zasadniczej kadry straży pożarnej dostarczały cechy murarzy i cieśli oraz kominiarze, których czeladnicy zobowiązani byli do stałego udziału w ćwiczeniach przez trzy lata. (…) Na sygnał pożaru (…) każdy właściciel domu winien był wysłać kogoś ze służby ze sprzętem ratowniczym i tabliczką kontrolną. Piwowarzy zobowiązani byli dostarczyć wodę we własnych beczkach. Fiakrzy zaś mieli oddać swe konie do rozporządzenia straży. Wyposażenie techniczne było niewystarczające: zaledwie kilka większych sikawek, poza tym właściciele domów mieli dostarczać drabin, osęk, wiader, siekier i kilofów”.
Te precyzyjne przepisy na niewiele się zdały: kiedy to tylko było możliwe, każdy uciekał od obowiązków, właściciele domów chowali potrzebny sprzęt, zamiast użyczać go w potrzebie. Na domiar złego Kraków nie miał wodociągów, a sprzęt gaśniczy był wysłużony i bardzo zawodny.
„»Dzień okropny, dzień na zawsze pamiętny w dziejach miasta Krakowa« nadszedł »roku smutnego« 1850, jak nazwał go Ambroży Grabowski. We czwartek osiemnastego lipca było pogodnie i upalnie. Około południa ze strażnicy na Wieży Mariackiej rozległ się̨ sygnał pożaru. Paliły się̨ młyny nad Rudawą, przy końcu ulicy Krupniczej, zwane Dolnymi lub Rządowymi. Dwaj robotnicy, młynarz i kowal”, którzy pożar wywołali, zdołali go przytłumić, jednak „wkrótce (…) buchnął z gwałtowną siłą i tym razem wszelkie wysiłki opanowania pożaru były już daremne. Młyny stanęły w płomieniach. Od nich zajął się wkrótce sąsiedni dom, należący do jakiegoś sadownika, w którym na poddaszu złożono suche orzechy włoskie. Na nieszczęście dął silny wiatr północno-zachodni. Niesione nim gorejące ziarno pszeniczne, kawałki orzechów, gontów, całe to zarzewie padało gęstym deszczem na sąsiednie dachy, drewniane, wysuszone lipcowymi upałami. Zanim nadjechała straż z sikawkami, płomień ogarnął kilka domów po przeciwnej stronie Rudawy i ulicy Krupniczej. Z miasta ludzie biegli tłumnie, pomagając, jak się dało. Wiadrami wody zalewano ogień, osękami, siekierami, gołymi rękami rozrywano i zrzucano dachy. Ogień szerzył się jednak niesłychanie szybko. W niespełna pół godziny spłonęło dziewięć domów. Mieszkańcy uszli z życiem, ale nie zdołali uratować prawie niczego, wszystko pochłonął niszczący żywioł”. „Popłoch był niesłychany” – pisze Demel. Nic dziwnego: „Pożar szalał, ogarniając coraz to nowe gmachy. Ogromne płomienie wbijały się̨ w górę, już nie ślizgały się po dachach, ale przerzucały się z jednej strony ulic na drugą, zamykając je ognistym sklepieniem. Od pałacu biskupiego zajął się kościół franciszkanów i spłonął w kilkanaście minut. Stąd ogień przeszedł na klasztor i na pałac Wielopolskich. W płomieniach stanęły ulice Bracka, Grodzka i południowa część Rynku. O powstrzymaniu ognia nie mogło być mowy. Ratowano tylko życie”. I dalej: „Widok był przerażający, posępny, a zarazem wspaniały.
»Całe miasto było w płomieniach. Iskry leciały w górę, dym w rozmaitych odcieniach kłębił się, krwawa łuna rozjaśniała horyzont« – opisywała barwnie swoje wrażenia z lat dziecięcych Helena Modrzejewska.
»Ulice zawalone ogniem, zaduszone ciężkimi falami dymu — uzupełnia ten obraz kronikarz »Czasu« — ani do mieszkań przystąpić, ani przez ulicę przejść niepodobna. Wiatr niósł całe chmary płonących papierów, szmat i odłamków. Ogromny słup rozgrzanego powietrza wzbijał te strzępy na olbrzymią wysokość. Później przetlałe karty, przeważnie z biblioteki dominikańskiej, z dobrze czytelnym tekstem, rozsypujące się̨ jednak w proch za dotknięciem, znajdowano w Wieliczce, a nawet znacznie dalej, w promieniu siedmiu-ośmiu mil od płonącego Krakowa. Straszliwy żar buchał od tej płonącej masy domostw. Z dachów i rynien padały ciężkie, wrzące krople roztopionego metalu. Topiły się̨ dzwony kościelne. (…) Odporność nerwowa ludzi, walczących beznadziejnie z rozszalałym żywiołem, patrzących na zagładę całego swego mienia, uginała się, kruszyła pod brzemieniem nieszczęścia”.

Odpowiedź na wydarzenia tamtych lipcowych dni wydaje się spóźniona – miasto musiało się jednak najpierw uporać z ogromem strat, odbudową i spłatą olbrzymiej pożyczki zaciągniętej w tym celu w Wiedniu. 5 maja 1865 roku z inicjatywy Adama hr. Potockiego w Krakowie odbyło się pierwsze posiedzenie stowarzyszenia ochotniczej straży ogniowej. Właściwym organizatorem i naczelnikiem nowej formacji był Wincenty Eminowicz. Dopiero 28 kwietnia 1873 roku, ponad 22 lata po wielkim, niezapomnianym ogniu 1850 roku, rada miejska zadecydowała o utworzeniu w Krakowie miejskiej zawodowej straży pożarnej, której organizację powierzyła Eminowiczowi. Statut jej został zatwierdzony przez c.k. namiestnika we Lwowie w marcu 1875 roku. Pierwszą siedzibą nowo utworzonej instytucji były Sukiennice, następnie nieistniejący już dziś odwach przy wieży ratuszowej w Rynku Głównym.
Od 1879 roku krakowscy strażacy dysponują własną siedzibą przy ul. Kolejowej (dziś Westerplatte 19).

Bohaterowie z innej ery
Historia krakowskiej zawodowej straży pożarnej liczy więc 150 lat. Przez ten czas zmieniło się dosłownie wszystko: od umundurowania i przepisów, przez sprzęt, aż po zadania. Dzisiejsza straż pożarna w równej mierze zajmuje się prewencją przeciwpożarową, wyjazdami do ognia i ratownictwem, a gaszenie ognia to zaledwie jedna trzecia interwencji. Nie zmieniło się tylko jedno: hejnaliści na Wieży Mariackiej nieodmiennie są strażakami. I nadal wybuchają pożary – jednym z tych, które zapisały się najmocniej w pamięci, był pożar magistratu w 1926 roku, kiedy ogień strawił budynek niemal doszczętnie: siła ognia była tak wielka, że „powypadały kamienne obramowania okien. Spłonęło całe wyposażenie sali obrad Rady Miasta, jednej z piękniejszych tego rodzaju w Polsce. Znajdowały się w niej m.in. portrety pędzla takich wybitnych malarzy jak Matejko, Siemiradzki, Pochwalski”.
Pożar krakowskiego magistratu (galeria zdjęć)
W wyjątkowych czasach strażacy miewali też zadania nietypowe, jak podczas II wojny światowej: 4 września 1939 roku czterech z nich brało udział w ewakuacji arrasów wawelskich galarami wiślanymi w kierunku Sandomierza. (Wybuch wojny pozostawił pustkę w księdze rozkazów krakowskiej straży pożarnej: pierwsze dni konfliktu to białe strony, strażacy zostali wcieleni do wojska). W 1943 roku strażacy wzięli udział, dość paradoksalnie, w podkładaniu ognia: podłożyli materiały wybuchowe w niemieckim biurze zatrudnienia, niszcząc w ten sposób kartotekę i spis ludności polskiej przeznaczonej do wywiezienia do obozów pracy przymusowej w Rzeszy.
Ja jednak nieodmiennie wracam do zdjęć z pierwszego, najbardziej bohaterskiego okresu działania krakowskiej straży: dziś budynek komendy stoi w pierzei ul. Westerplatte, jednak w czasach zbliżonych do budowy wokół straży rozpościerał się ogromny pusty plac. Na nim zakład Ignacego Kriegera sfotografował w latach 80. XIX wieku ludzi, konie i dziwne machiny: „Machina sistema Talardo in lavore”, głosi podpis pod jednym ze zdjęć. To nic innego niż beczkowozy do wywozu nieczystości, bowiem – z czego
niewielu zdaje sobie sprawę – do zadań straży należał wywóz nieczystości.

Zachwyca mnie inne zdjęcie z tej serii, pokazujące miasto, którego nie znam: pełne przestrzeni, zieleni, drewnianych płotów, gdzie z wysokości dzisiejszej komendy widać zabudowania klasztoru dominikanów z wejściem do gimnazjum, a w tle Wawel. Dziś nie ma punktu, z którego byłby taki widok. I te rzędy beczkowozów: jedne, w bliższym rzędzie, stoją tyłem do widza, inne, dalsze, bokiem – a wszystko spowija niczym niestłumiona przestrzeń.
Kolejne zdjęcia z zakładu Kriegera: trzej strażacy na tle bramy swojej komendy prezentują sprzęt najnowszej mody: dwóch ma dziwne gogle, są w maskach tlenowych różnego rodzaju, jeden jest przepasany łańcuchami jak jakiś taternik wczesnej ery. Patrzę i nie mogę uwierzyć, że tylko to mieli do dyspozycji: widzę w tych strażakach bohaterów z innej ery. (I pomyśleć, że ich koledzy do dziś pracują w tym samym budynku).

Artykuł pochodzi z kwartalnika „Spotkania z Zabytkami” nr 4/2024









