Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Zakonserwowane ślady przeszłości budzą nasze zadowolenie. Cieszymy się z kolejnych konserwatorsko doskonałych remontów i „przywracania dawnej świetności”. Na przeciwnym biegunie społecznych uczuć są niesmak i oburzenie, które wywołują zaniedbane i zapomniane stare budynki.
Mniej jednoznaczne uczucia wywołują budynki na granicy czasów – jeszcze nie dość stare, ale już dawno nie nowe. Części z nas przypominają niewygodną prawdę:
Kiedy w środowisku historyków sztuki narasta fala zainteresowania realizacjami sprzed 30 lat, w powszechniej opinii są one niezauważalne lub budzą niechęć szczególnie u tych, którzy pamiętają ich powstawanie. Czy to niezgoda na bycie starym jak zabytek?
Zgodnie z zapisami prawa nie tylko wiek decyduje o uznaniu czegoś za godne zachowania dla przyszłości. Ku powszechnemu zdziwieniu w 2023 roku lista dóbr kultury współczesnej Warszawy wzbogaciła się o centrum handlowe Panorama, co oznacza objęcie go ochroną konserwatorską. Zapomnijmy na chwilę, że się starzejemy, porzućmy estetyczne uprzedzenia i spójrzmy na Panoramę w szerszym kontekście dziejowym.
Była pierwszym centrum handlowym zbudowanym w Polsce. Trudno to sobie wyobrazić, ale ten kapitalistyczny model handlu nie istniał tu przed jej otwarciem. Dziś mamy w kraju około 580 galerii handlowych, a kolejne są w budowie.
Typ obiektu architektonicznego mieszczącego liczne sklepy i infrastrukturę do spędzania wolnego czasu powstał w USA w odpowiedzi na boom gospodarczy w latach 50. Kraj gwałtownie się modernizował, rósł poziom produkcji, kwitła konsumpcja, społeczeństwo się bogaciło, a liczba samochodów podwoiła się w ciągu dekady. Tymczasem
centra miast były już zabudowane, zakorkowane, za ciasne i za drogie. Zaczęto więc poszukiwać dla nich alternatywy – nowych centrów na nowe czasy. Wymyślił je Victor Gruen.
Urodził się w Wiedniu, gdzie jako Viktor David Grünbaum ukończył architekturę i przez jakiś czas pracował dla słynnego Petera Behrensa. Później, zanim wyjechał do Stanów Zjednoczonych z Austrii zaanektowanej przez Hitlera, założył własną pracownię, w której zajmował się przebudowami sklepów i aranżacją mieszkań.
Kiedy wysiadł na amerykański ląd w Nowym Jorku, nie znał angielskiego, ale miał dyplom i podobno osiem dolarów w kieszeni. Skrócił swoje żydowskie nazwisko i zajął się rysunkiem. Niedługo później spotkany na ulicy stary znajomy z Austrii, Ludwig Lederer, zamówił u niego projekt butiku z wyrobami ze skóry przy Piątej Alei. Nowa witryna sklepowa została okrzyknięta rewolucyjną. Gruen zaprojektował szklane gabloty, zastosował reflektory, sztuczny marmur i zielone szkło. Nowojorska „pułapka na klienta” przyniosła kolejne zlecenia i od tego momentu poszło z górki. Gruen przeniósł się do Los Angeles i już jako obywatel USA założył pracownię architektoniczną. Jego świeże spojrzenie na potrzeby rodzącego się amerykańskiego społeczeństwa konsumpcyjnego w połączeniu z doświadczeniem w projektowaniu sklepów szybko przyniosły owoce.
W 1956 roku na zlecenie właścicieli domów towarowych Dayton, Gruen zaprojektował Southdale Mall w miasteczku Edina na obrzeżach Minneapolis. Było to pierwsze centrum handlowe w Stanach Zjednoczonych i na świecie,
rozumiane jako wielkopowierzchniowy obiekt mieszczący pod jednym dachem pojedyncze sklepy (w tym przypadku 72) oraz przestrzeń wspólną zapewniającą część z miejskich rozrywek – a zatem restauracje, place zabaw, kawiarnie. Southdale Mall miał powierzchnię 74 tysięcy metrów kwadratowych na dwóch kondygnacjach. To mniej więcej tyle, ile mają: Magnolia Park we Wrocławiu (74 tys. mkw.), Galeria Katowicka (73 tys. mkw.) czy Stary Browar w Poznaniu (72 tys. mkw.).
Poza niezależnością od pogody i pory dnia te doskonałe imitacje miejskich centrów miały jeszcze jedną zaletę – były wolne od samochodów, pozostawionych na gigantycznych parkingach. Początkowo Gruen projektował wokół centrów handlowych budynki mieszkalne i całą potrzebną do życia infrastrukturę: szkoły, placówki medyczne, parki. Byłyby nowymi, półprywatnymi quasi-miastami. Ten plan okazał się nieopłacalny dla inwestorów. Woleli same centra handlowe, a ponieważ lokowano je na wolnych i tanich gruntach – czyli na przedmieściach – trzeba było jakoś do nich dojechać.
Do połowy lat 70. pracownia Gruena zaprojektowała w Stanach Zjednoczonych ponad 50 centrów handlowych. Ten dorobek mógłby zapewnić Victorowi Gruenowi mocną pozycję wśród najbardziej wpływowych architektów w historii. Nie pozwoliła na to jednak krytyka, która spadła na koncepcję centrów handlowych i to, że pod koniec życia sam ich autor przyznał publicznie, że te przyczyniły się do zniszczenia miast.
Co prawda, palma pierwszeństwa wśród centrów handlowych w poprzełomowej, dziko kapitalistycznej Warszawie należy do City Center przy ul. Złotej 44 (wzniesiony w latach 1989−1991, rozebrany w 2007 roku), jednak to dopiero CH Panorama reprezentowało ukształtowany, dojrzały i sprawdzony typ architektury.
Zgodnie z amerykańskim wzorcem zbudowano je na obrzeżach centrum miasta. Stanęło pośrodku niczego – z jednej strony szybka i ruchliwa ulica Czerniakowska, z drugiej luźno zabudowane obrzeża Sielc. Stojący tu wcześniej biurowiec z elewacją typu Lipsk został włączony w konstrukcję nowego budynku. Inwestorem była firma Budexport (każde „x” dodawało wtedy światowego sznytu). Projekt zlecony został pracowni Wadeco: Tadeuszowi Szumielewiczowi, Stanisławowi Chrzanowskiemu, Mirosławowi Koczanowi i Marcie Pawlicy. Pracownia dobrze radziła sobie z dużymi powierzchniami – znamy ją z ukończenia parę lat później budowy Błękitnego Wieżowca przy pl. Bankowym w Warszawie.
CH Panorama zaczęto wznosić w 1990 roku i ukończono trzy lata później. Co ciekawe,
nowy i nowoczesny obiekt nosił początkowo dość nieadekwatną i archaiczną nazwę Bazar-Supermarket.
Jak pisze Błażej Brzostek w historii Warszawy „Wstecz”, „wyraźnie brakowało pojęć. Słowa »bazar« i »supermarket« odpowiadały atmosferze, w której najważniejsza była obfitość dóbr i możliwość wyboru”. Później nazwę zmieniono – nową wybrano w konkursie ogłoszonym wśród wykonawców i przyszłych użytkowników. Nawiązywała do pierwszej w Polsce panoramicznej windy zaplanowanej w budynku.
Dziś nie jest możliwe zobaczenie wnętrz Panoramy oczami tych, którzy odwiedzali je w 1993 roku tuż po hucznym otwarciu. A to musiał być szok.
Kolejne 30 lat przyzwyczaiły nas do tego rodzaju różnorodności materiałów, kolorów i rozwiązań, którymi operują centra handlowe. Nie reagujemy już na nie tak samo jak kiedyś, nauczyliśmy się tego języka architektonicznego na pamięć. Jednak w 1993 roku miejsca takie jak to były „wysepkami szczęśliwości początków kapitalizmu, izolujące od smutnej warszawskiej aury”, by znów przywołać słowa Brzostka.
Rozległy budynek wybija się z otoczenia. Działa nie tylko skalą, lecz także bielą kwadratowych płyt okładziny. Elewacje rytmizują trójkątne wykusze z ciemnego lustrzanego szkła w niebieskich ramach.
Charakterystyczny narożnik jest zaakcentowany większym, okrągłym wykuszem, a główne wejście – szklonym wybrzuszeniem elewacji z różowym podniebieniem. Przez ruchome, szklane drzwi wchodzimy do lśniącego pasażu. Nad nami połyskuje sufit z metalowych, podłużnych paneli, skrzy się posadzka z dwóch rodzajów granitu, lśnią odcinki ścian między szklanymi witrynami sklepów. W kompozycji płyt posadzkowych, sufitowych paneli i dekoracji ścian dominują skosy, które wizualnie dynamizują wnętrze.
Pasaż prowadzi do głównej przestrzeni budynku – atrium wysokiego na cztery kondygnacje. Choć wchodziliśmy na parterze, nagle znaleźliśmy się na piętrze. Oszołomieni różnorodnością materiałów i kolorów, skonfundowani skosami, teraz zostaliśmy zaskoczeni układem pięter.
Poniżej naszego jest jeszcze jeden poziom. Z wysokości możemy docenić ustawione po skosie dekoracyjne segmenty basenu wypełnione wodą. Otaczają je murowane donice z fikusami i pnączami. Nad wodą prowadzi most ze szklanych płyt. Sam basen jest obłożony białokremowym marmurem, który odcina się od czerwieni granitowych posadzek, kilku odcieni kamiennej okładziny donic i ciemnej zieleni roślin. Temu obrazowi towarzyszy przyjemny plusk wody spływającej z samej góry po stalowych strunach. Tam, na tle przeszklonego dachu, widać wysuniętą nad atrium chromowaną belkę-rynnę, z której schodzą ku dołowi dziesiątki stalowych linek ze spływającą po nich wodą. Ta przestrzenna instalacja przecina wszystkie kondygnacje, wizualnie spinając wysoką przestrzeń. Wszystko odbijają lustra, którymi są obłożone krawędzie kolejnych pięter.
Aleksandra Stępień-Dąbrowska, autorka „Jakby luksusowo. Przewodnika po architekturze Warszawy lat 90.”, podaje, że jest tu 1200 metrów kwadratowych luster, a w samym atrium można się doliczyć 14 egzotycznych odmian kamienia. Ten spektakl materiałów, światła i lustrzanych odbić nabiera jeszcze więcej dynamiki oglądany ze schodów – po jednej stronie atrium ruchomych, po drugiej stałych.
Całość liczy 19,5 tysiąca metrów kwadratowych powierzchni użytkowej, czyli niemal dokładnie tyle, ile wynosi średnia powierzchnia prawie 600 centrów handlowych w Polsce. Nie jest to dużo, ale znaczenie ma tu nie wielkość, lecz bezkompromisowa estetyka, nieznana ani w ówczesnej Warszawie, ani Polsce. Przewrotność, umiejętność zaskakiwania, stosowanie iluzji, gra skojarzeń i towarzyszący im rozmach czynią z Panoramy doskonałe wcielenie postmodernizmu. Styl ten przyszedł do nas spóźniony i rozkwitł wraz z wolnym rynkiem w pierwszej dekadzie wolnej Polski.
Po 30 latach na naszych oczach budynki z lat 90. się starzeją. Często źle. Wyeksploatowane, niedocenione za urodę, stają się niechciane. Panorama też opustoszała. Parę miesięcy temu został rozebrany znakomity postmodernistyczny budynek wrocławskiego Solpolu, w tym samym czasie podjęto decyzję o zmianie oryginalnej kolorystyki hotelu Sobieski w Warszawie. Postmodernizm zanika.
Warto zatem przypomnieć tę architekturę w kontekście czasów przełomu. Ich materialnemu dziedzictwu należy się przywilej bycia zachowanym dla przyszłych pokoleń.
Artykuł pochodzi z kwartalnika „Spotkania z zabytkami” nr 2/2024
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Rok 1983 zaczął się w Gdyni od sztormów. Wiało przez prawie cały styczeń, w niektóre dni siła wiatru dochodziła do 12 stopni w skali Beauforta. Służby miejskie liczyły powalone drzewa i zerwane dachy, rybacy – straty (nie mogły wypływać kutry), port pracował z przerwami. Lato było upalne, straty liczyli zmęczeni suszą rolnicy. W listopadzie spadł śnieg, w święta pogoda była kapryśna. W grudniu marynarze przywieźli, nie licząc tego, czego nie zgłosili do oclenia, towary warte 84 milionów złotych: kawę, herbatę, czekoladę, dużo żywności, dżinsy, kożuchy, rajstopy, gumę do żucia i inne rzeczy. Szczęśliwie, bo w handlu trudności, z powodu braku masła popularna cukiernia Delicje wstrzymała zamówienia na torty...
Relacje starej i nowej architektury w pierwszych dwóch dekadach powojennej Polski są jak z dobrego kryminału. Bohaterowie udają kogo innego, wygląd nie zgadza się z metryką, prawdziwa przeszłość bywa ukrywana. Z jednej strony historyzujące imitacje i kamuflaże, a z drugiej – nowoczesna ostentacja. Na dokładkę coś ze science fiction: wielokrotne zaginanie czasoprzestrzeni...
Nad mgłę wystają czubki piramid. Wyglądają jak kostki do gry rozsypane na planszy albo lepiej: jak kamienie porzucone przez lodowiec. Niby wiemy, że stworzył je człowiek, ale na moment dajemy się nabrać, że są tu od zawsze, stanowią część ziemi, skały, górskiego zbocza...