Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Książką „Szajna, Szajnisko. Portret zakulisowy” udało się Agnieszce Berlińskiej nie tylko wejść za kulisy polskiego teatru sprzed kilku dekad, ale i przywrócić współczesności nieco przykurzoną już postać jej głośnego niegdyś twórcy, jakim był Józef Szajna. Bezkompromisowy twórca i kruchy człowiek, szarmancki despota i śmiały wizjoner.
Anna Sańczuk: O Tadeuszu Kantorze czy Jerzym Grotowskim i ich wizji teatru pisano wiele, dyskutuje się o nich do dziś, ale Szajna? Na dekady zniknął z teatrologicznych radarów. Co sprawiło, że zwróciłaś na niego swoje naukowo-dziennikarskie oko?
Agnieszka Berlińska: Sama go sobie wybrałam, ale nie od razu. W skrócie historia była taka, że to Teatr Studio zaproponował mi napisanie książki na jubileusz 50-lecia, ale bez planu czy wiodącego bohatera. Skoro Studio, to jako pierwszy wyświetlił mi się Jerzy Grzegorzewski – mój mistrz, o którego teatrze pisałam magisterkę i za jego dyrekcji pracowałam w Teatrze Narodowym. Okazało się, że powstaje już jego biografia, więc pomysł upadł, ale ze spotkania w Studio wyszłam z zadaniem, żeby rozejrzeć się w przepastnych archiwach teatru i tam poszukać tematu. Zrobiłam to i oczywiste wydało mi się, żeby wrócić do początków, skąd w ogóle Teatr Studio się wziął? Mimo, że jestem z Warszawy i byłam widzką tego teatru od czasów nastoletnich, nie wiedziałam, że wcześniej działał tu Teatr Klasyczny i że była afera z przejęciem go przez Józefa Szajnę w 1971 roku. Powstało już wiele książek o Szajnie, ale za jego życia, i między autorami, czy częściej – autorkami – a bohaterem, istniała specyficzna relacja mistrz-wyznawca. Ja nie miałam takiego stosunku do Szajny, bo to nie jest sztuka, którą bym się z miejsca zainteresowała. Pisałam więc nie o sztuce, ale o człowieku. Fascynującym!
Dlaczego nie zainteresowałabyś się jego sztuką? Chodzi o ten tzw. szmacizm Szajny?
„Szajnizm i szmacizm to jedno”, jak pisała „Trybuna Ludu” w latach pięćdziesiątych (śmiech). Ten rodzaj teatru wydawał mi się zamkniętym rozdziałem w historii scenicznych przewrotów. Natomiast zaintrygował mnie Szajna-człowiek. Dlaczego jedni nazywali go kontrowersyjnym i bezkompromisowym artystą, a według innych kontrowersje wywoływały jego związki z ówczesną władzą? Dlaczego budził tak skrajne reakcje? Wiedziałam o nim tylko to, co wszyscy – że to twórczość obozowa, w której autor-świadek zagłady przetwarza traumy z Auschwitz. W filmach dokumentalnych z ostatnich lat jego życia – a umarł nie tak dawno, w 2008 roku – zawsze wypowiada się jako człowiek, który ma patent na dobro, a z archiwalnych dokumentów wynika, że był krytykowany i niejednoznacznie postrzegany w środowisku. Jak to się stało, że z bohatera pierwszych stron gazet się tak nieobecnym? Owszem, wymienia się w jednym szeregu trójcę: Grotowski, Kantor, Szajna, ale dziś ten Szajna jest tu trochę na doczepkę. Wprawdzie duża scena w Studio nosi jego imię, jednak to do teatru Grzegorzewskiego odwołują się dziś artyści i artystki, nie mówiąc o teatrologach. Tymczasem to Szajna stworzył Studio jako prekursorską instytucję kultury, w której oprócz teatru działa galeria, odbywają się koncerty i wykłady. Dziś wszędzie na świecie funkcjonują w ten sposób wpływowe centra kultury. On to wprowadzał w życie już w latach siedemdziesiątych.
Co jeszcze cię zaskoczyło?
Białe plamy w archiwach. Tyle dokumentów się nie zachowało. Choćby związanych ze Studium Scenografii, które działało w Teatrze Studio formalnie jako wydział warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Była to autorska szkoła Szajny, nikt go tam nie kontrolował. Sam zapraszał współpracowników i ustalał zasady działania. Studenci uczestniczyli w zajęciach pierwszego roku reżyserii w szkole teatralnej, które prowadzili Bogdan Korzeniewski czy Zygmunt Hübner, a nie ma po tym śladu w archiwach. Nie ma nawet listy studentów. Pobudzało mnie to do poszukiwań, dotarłam do jego uczniów.
Na ile osoby, które skończyły Studium Scenografii zaistniały potem w teatrze?
Ewa Łaniecka, scenografka Teatru Żydowskiego, przez lata pracowała w Teatrze Telewizji, gdzie zatrudniła ją Xymena Zaniewska. Wojciech Zembrzuski był scenografem u Tadeusza Łomnickiego w Teatrze na Woli, Aleksandra Semenowicz pracowała z Krystyną Meissner, Małgorzata Dżygadło-Niklaus założyła Teatr Węgajty. Natomiast wiele osób po szkole Szajny gdzieś zniknęło albo zajęło się innymi dyscyplinami. Może dlatego, że on się nie zajmował praktyką, tylko wyobraźnią. Zachęcał: wymyślajcie, twórzcie, nic was nie ogranicza. A jednocześnie nie było praktycznych zajęć w pracowni stolarskiej, szewskiej, krawieckiej, mimo że przecież Studio je miało. Pomysł był fajny, gorzej z wykonaniem, jak to bywało u Szajny.
Stwierdziłaś, że nie będziesz się zajmować martyrologią i Auschwitz w jego sztuce, bo to jest już opisane, tylko pozbierasz to, co zdarzyło się w teatrze.
Tak! Ale w połowie pracy nad książką okazało się oczywiście, że to niemożliwe. Doświadczenie obozu było w centrum jego życia. I tutaj zadziałał przypadek, bo akurat niemiecki reżyser Siegfried Ressel kręcił w Polsce dokument o Szajnie i jego „Reminiscencjach”, czyli instalacji, która przyniosła mu międzynarodową sławę w świecie sztuk wizualnych. Powstała na wystawę z okazji 150-lecia Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, a potem reprezentowała Polską sztukę na biennale w Wenecji w 1970 roku. Kupiło ją małżeństwo kolekcjonerów z Essen. Obecnie, nabyta od ich spadkobierców, znajduje się w muzeum obozu w Buchenwaldzie, jako część stałej ekspozycji. I to właśnie dla Buchenwaldu powstawał ten krótki film o twórcy jako materiał uzupełniający na wystawę. Reżyser chciał, żeby wypowiedział się ktoś z Teatru Studio i teatr wytypował mnie. Ta znajomość okazała się dla mnie cenna, bo zyskałam dostęp do niemieckojęzycznych materiałów i do osób, które badają temat Zagłady. Mogłam skonfrontować opowieści Szajny, które znałam z jego wojennej biografii spisanej przez Jerzego Fąfarę, z faktami ustalonymi przez badaczy. Nie wszystko się zgadza.
„Reminiscencje” to bardzo duża kompozycja przestrzenna, Szajna dostał na nią jeden z obozowych baraków i tam przygotowywał ją do biennale. Fotograf Wojciech Plewiński opowiadał ci o tym, jak we dwóch pojechali do Auschwitz i spędzili dwa dni w pustym obozie.
Kilka zdjęć z tamtej sesji jest w mojej książce. Są przejmujące i mówią o Szajnie więcej niż Szajna by chciał. Nikomu nie zwierzał się z niektórych przeżyć w obozie. Nikomu spoza grupy byłych więźniów.
Ta relacja Plewińskiego jest niezwykła.
To prawda. A ja po wizycie w Auschwitz wdepnęłam na dobre w literaturę obozową. Zainteresowałam się też badaniami, którym poddawani byli po wojnie więźniowie. Próbowałam w ten sposób znaleźć odpowiedź na dziwne zachowania Szajny. We wszystkich moich rozmowach z osobami, które go znały, pojawiały się uwagi o tym, jak nie umiał zapanować nad emocjami, ale też o jego rozmaitych dziwactwach. Ernest Bryl, z którym na krótko przed jego śmiercią zdążyłam porozmawiać przez telefon, mówił mi, że Szajna sprawiał czasem wrażenie szaleńca. To samo mówili jego aktorzy. Na podstawie tych rozmów i prywatnych zapisków Szajny doszłam do tego, że ta jego arogancja, którą słychać w wywiadach z nim, przykrywała niepewność. Może jego teatr nie przetrwał próby czasu, ale pewne jest, że Szajna miał niezwykłą osobowość. Trudną, ale pociągającą w pewien sposób.
To są same sprzeczności. „Szarmancki despota”, mówi ktoś w książce. Patrzę na jego okładkowe zdjęcie – wyrazista twarz, facet ma w sobie jakąś zadziorność, a jednocześnie jest przecież kruchy, słaby i złamany.
Jego studentki mówiły, że był bardzo interesującym mężczyzną, inni, że wyglądał jak podrzędny urzędnik. Wszystko, co słyszałam o Szajnie, każdy opis i epitet – miały swój rewers. Jedni aktorzy przyznawali, że zawsze byli z nim na per „panie dyrektorze”, inni, że Szajna był bardzo bezpośredni i przyjacielski. Łukasz, syn Jerzego, wspominał, że jego mama, Bożena Szajnowa, mawiała: „Józef, nie sprowadzaj aktorów do domu, bo jesteś dyrektorem! Nie możesz przyjaźnić się z częścią zespołu, a z częścią nie, bo to powoduje konflikty”.
Na pewno Irena Jun, czy Stanisław Brudny, byli z nim blisko, połączeni w wąskim, przyjacielskim kręgu, swobodnie dyskutowali, spierali się, wygłupiali.
Oni tak, ale już jego studentka Ewa Łaniecka zapamiętała, że zawsze był śmiertelnie poważny i napięty. Jest tylu Szajnów, ile osób go wspomina. Szukając przyczyn jego zachowań, zorientowałam się, jak wiele osób z kręgu Szajny to byli więźniowie Auschwitz. Łączyła ich specyficzna więź, której nie da się z niczym porównać. To prawda, że Szajna dostał od władzy teatr w Warszawie i prawda, że w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych był wysyłany za granicę. Nawet nie musiał się o to specjalnie starać, bo stał się „wizytówką polskiej kultury na świecie”. Ale on podkreślał, że wszystko zawdzięcza sobie i że nie wchodzi w układy polityczne. I chyba naprawdę w to wierzył. Myślę, że był nie tyle w relacjach z władzą, co właśnie w relacjach z byłymi więźniami, którzy zajmowali stanowiska decydenckie. To byli koledzy połączeni potwornym doświadczeniem. W pewnym sensie Szajna nigdy nie wyszedł z obozu. Jego krytycy mówili: „On znowu o tym obozie! Mamy już dosyć tych kukieł. Ile można oglądać stosy poodrywanych rąk i nóg!”. Złośliwi komentowali, że on specjalnie podwija rękaw, żeby epatować obozowym numerem. Tymczasem w jego prywatnych zapiskach zobaczyłam człowieka, który ukrywa przed światem to, że wciąż jedną nogą stoi po tamtej stronie, w grobie.
Teatr Szajny wróci? Dyrektorka artystyczna Teatru Studio, reżyserka Natalia Korczakowska, mówiła mi ostatnio, że jej dzisiejsi studenci są bardzo poruszeni, kiedy pokazuje im dokumentacje spektakli Szajny.
Paradoksalnie, jego sztuka byłaby może teraz bardziej przyswajalna, właśnie przez to, że wpływała na emocje. To było działanie totalne – obrazem, rytmem, dźwiękiem – a nie intelektualne. Wtedy, w czasach wielkich polskich reżyserów, jak Swinarski, Wajda i inni, którzy brali się za wielką literaturę, to było niezrozumiałe. Szajna mówił do swojej publiczności: nie myśl – czuj.
„Szajna, szajnisko. Portret zakulisowy”, Wydawnictwo: Teatr STUDIO im. St. I. Witkiewicza, 2024
Józef Szajna (1922-2008) – malarz, scenograf, reżyser teatralny, reprezentant nurtu zwanego teatrem narracji plastycznej, profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W czasie II wojny światowej członek ruchu oporu, a po aresztowaniu – więzień niemieckich obozów koncentracyjnych w Oświęcimiu i Buchenwaldzie. Po wojnie studiował grafikę i scenografię w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, pracował w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie – jako scenograf, a następnie dyrektor. W 1962 z Jerzym Grotowskim zrealizował w Teatrze Laboratorium 13 Rzędów w Opolu Akropolis Stanisława Wyspiańskiego – akcja przeniesiona została do obozu koncentracyjnego. W 1972 został dyrektorem warszawskiego Teatru Klasycznego, który przekształcił w Teatr Studio. Najważniejsze inscenizacje tego okresu to Dante (1974), Cervantes (1976), Majakowski (1978), czy słynna, wielokrotnie przetwarzana Replika nazwana przez krytykę „krajobrazem po trzęsieniu ziemi”. W ostatnich dekadach życia wrócił do malarstwa i rzeźby.
Agnieszka Berlińska – teatrolożka i dziennikarka, pisała o kulturze m.in. do Dwutygodnika, Newsweeka, Wysokich Obcasów. Współautorka (z To-maszem Platą) książki „Komuna Otwock. Przewodnik Krytyki Politycznej”. Książkę „Szajna, Szajnisko” pisała m.in. dzięki stypendium artystycznemu m.st. Warszawy.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Ten jeden z najcenniejszych zabytków województwa podlaskiego trwa niewzruszenie w krajobrazie miasta od pięciuset lat, stanowiąc do dzisiaj ważny ośrodek życia duchowego społeczności prawosławnej regionu. Klasztor (dalej zwany monasterem) przyciąga rokrocznie tysiące turystów, równolegle jest miejscem kultu i siedzibą lokalnej...
O tropieniu prawdy dot. średniowiecznych relikwii głów owiniętych warstwami kunsztownych, drogocennych tkanin opowiadają: ks. prof. Janusz Nowiński, historyk sztuki, kustosz zabytków dawnego opactwa w Lądzie, i prof. Przemysław Mrozowski, historyk sztuki i heraldyk...
Granitowe „menhiry” i mury z nieobrobionego kamienia sprawiają wrażenie ruin jakiejś upadłej cywilizacji. Z drugiej strony wciąż czytelne są tu wolnomularskie metafory – o założeniu pałacowo-pakowym w Dylewie mówi Piotr Hardecki, kierownik Pracowni Projektowo-Badawczej Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej...