- dlaczego Bronisław Piłsudski został zesłany na Sachalin
- w jaki sposób rdzenni mieszkańcy Sachalina zostali „zdeptani przez nowych przybyszów”
- dlaczego zaczął badać obyczaje Ajnów, Oroków, Olczów i Gilaków
W maju 1918 roku doszło w Paryżu do drobnego zdarzenia z gatunku tych, o których dawniej można było przeczytać w popołudniówkach: w drugiej połowie maja wyłowiono z Sekwany ciało mniej więcej 50-letniego mężczyzny. Był skromnie ubrany, miał na sobie, jak czytam w raporcie patologa, doktora Socqueta, białą koszulę z kołnierzykiem, sweter, kamizelkę, kalesony, spodnie na szelkach, skarpety i sznurowane buty. To był finał łatwy do przewidzenia. Znajomi topielca martwili się jego stanem już od wielu dni: wydawał się nienaturalnie podniecony, co chwila zmieniał zdanie i mówił od rzeczy.

Jednego dnia chciał się żenić, tyle że nie wiedział, z kim, po prostu żeby się ustatkować, a następnego już w myślach płynął do Japonii prowadzić badania. Doszedł nawet do wniosku, że się zawiązał jakiś spisek i chcą go otruć, ale kto i z jakiego powodu – nie miał pojęcia.
Za namową przyjaciół poszedł do doktora Babińskiego, którego imieniem nazwano później kilka szpitali psychiatrycznych. 17 maja, kiedy nie mogli się z nim skontaktować, byli już pełni najgorszych przeczuć, szukali nawet zwłok w prefekturze policji. 18 dostali wiadomość, że wyłowiono je z Sekwany. To jednak nie była prawda: samobójca, stojąc na balustradzie Pont des Arts, najpierw rzucił w nurt surdut z dokumentami, sam skoczył dopiero później. Surdut wyłowiono od razu, ciało znaleziono dopiero 21 maja. Nazywał się Bronisław Piłsudski i był starszym bratem przyszłego marszałka Polski.
Nie igraj z carem

Mieszkali tam niedługo, dwór i zabudowania gospodarcze spłonęły i rodzina przeprowadziła się do Wilna. Sławniejszego brata zostawiam na bocznym torze opowieści, tutaj musi wybrzmieć w pełni los Bronisława. Pod wieloma względami był typowy. Relegowany ze szkoły za jakieś polityczne drobnostki, musiał się przenieść do Petersburga, co chyba wyszło mu na dobre: miasto było nieporównywalnie większe od prowincjonalnej dziury, którą było wówczas Wilno. Piłsudski uczył się, zaczął studia, wybrał prawo. Gorzej z przyjaciółmi: związał się z frakcją terrorystyczną organizacji Narodna Wola, planującą w 1887 roku zamach na cara Aleksandra III.
Ochrana wyłapała zamachowców w ostatniej chwili, posypały się aresztowania, wśród uwięzionych znaleźli się m.in. brat Lenina, Aleksander Uljanow, Bronisław Piłsudski, w którego mieszkaniu starszy z Uljanowów miał drukować ulotki wzywające do politycznego mordu, a także młodszy Piłsudski.
Na pięciu skazanych, w tym na bracie Lenina, wykonano karę śmierci, a pozostałych skazanych na śmierć – jak
Kiedy aresztowano Piłsudskiego, miał zaledwie 20 lat i cztery miesiące. W myśl rosyjskich przepisów był jeszcze niepełnoletni, jednak waga przestępstwa była wyjątkowa. Wiedział, że czeka go sroga kara, w liście do ojca pisał:

„Minęło już dla mnie przyjemne życie, które porównać mogę tylko do snu”.
Ten list czyta się dziś jak wielkie pożegnanie: „Przerażająca jest sytuacja człowieka wiedzącego, że zamiast wdzięczności przynosi smutek, wiedzącego, że więcej niż połowa życia, jeśli nie całe, przemija bez pożytku”. Choć Piłsudski żegnał się „do XX stulecia”, zakładając, że przeżyje, musiał brać pod uwagę, że bliskich już nigdy nie zobaczy.
Katorżnicy spowici rosą
Z petersburskiej Twierdzy Pietropawłowskiej został przewieziony do Odessy, skąd kursowały na Sachalin nieliczne statki. Podróż na pokładzie Niżnego Nowogrodu była męcząca i długa, w tłoku. Katorżnicy podróżowali z pasażerami trzeciej klasy, na pokładzie. (Gdyby nie okoliczności, mogła to być podróż podniecająca: wiodła przez Kanał Sueski, Kolombo, Singapur, Nagasaki). Było ich ponad pół tysiąca. Rano – notował Anton Czechow kilka lat później – osiadała na nich rosa. Spali wtuleni w siebie, ciało w ciało, wolni i kajdaniarze z głową ogoloną do połowy, a był to zaledwie przedsmak tego, co dalej: na miejscu czekały ich najsurowsze warunki.

Szczęściem po przybyciu do Aleksandrowska, sachalińskiej stolicy, Piłsudski nie był całkiem osamotniony: nieco ponad rok przed nim na katorgę przywieziono 17 członków Polskiej Partii Socjalistycznej „Proletariat”,
wśród których znalazł się Józef Szmaus. Po odbyciu kary pozostał na miejscu i prowadził tam interesy, Piłsudski bywał w jego domu. Inny członek tej samej partii, Edmund Płoski z Krakowa, również sachaliński katorżnik, napisał w późniejszych latach krótkie wspomnienie, w którym opisał przybycie statku z Piłsudskim na pokładzie. Czekała na nie cała wyspa: nowi katorżnicy byli źródłem wieści z kraju. Płoski już nazajutrz po przybyciu Niżnego Nowogrodu poznał nowego przybysza. Pisał o tym spotkaniu po wielu latach, kiedy czas zatarł szczegóły, jednak przypominał sobie, że „zetknięcie się z materiałem ludzkim na tym pierwotnym szczeblu rozwoju stojącym, niewątpliwie popchnęło go zdecydowanie w kierunku zainteresowań socjologicznych i etnograficznych. Pochłonęły go w tym kierunku nie tyle może jego uzdolnienia umysłowe, co skłonności uczuciowe, ta potrzeba serca, która go zawsze skierowywała w stronę słabszych lub upośledzonych społecznie. A takim elementem był niewątpliwie naród Ajnów, Gilaków czy innych pierwotnych ludów tej wyspy. Toteż dobrodziejstwem dla Bronisława był rozkaz osiedlenia go, jak też i przybyłych z nim razem innych katorżników politycznych, w głębi wyspy, w okręgu tak zwanym Tymowskim”, we wsi Rykowskoje (dziś Kirowskoje). Bronisław Piłsudski wykonywał tam rozmaite, typowe dla katorżników prace: był drwalem w lesie, świniopasem, pracował w stolarni, wreszcie został cieślą przy budowie cerkwi: wedle świadków, robota cieśli była najcięższa, połączona z wyrębem i transportem. Dziwnie to wszystko przypomina opisy łagrowych doświadczeń. Dopiero z czasem pojawiają się widoki na lepszą posadę biurową w kancelarii więziennej, udziela nawet lekcji dzieciom miejscowych urzędników, od 1893 roku prowadzi stację meteorologiczną w Rykowskoje.

Powoli, ale skutecznie awansował w społecznej hierarchii, a była ona co najmniej nieoczywista. Wiadomo o niej sporo z opisu Czechowa, który poświęcił warunkom panującym na wyspie książkę „Wyspa Sachalin. Notatki z podróży”.
Katorżnicy na Sachalinie, inaczej niż gdziekolwiek w obrębie carskiej Rosji, mieszali się tu z osiedleńcami (a więc tymi, którzy odbyli już karę, nie wolno im jednak było wrócić na kontynent), chłopami (to kolejny stopień do pełnej wolności), żołnierzami i wolnymi cywilami, którzy na Sachalin przybywali najczęściej w ślad za rodziną.
Carski wymiar sprawiedliwości dawał im taki przywilej, istniała nawet możliwość opłacenia podróży rodzin katorżników przez państwo. Wśród kobiet, w zastraszającej większości niepiśmiennych, prostytucja była powszechna, Czechow stwierdza – w końcu był lekarzem – że badane pacjentki wszystkie były chore na syfilis.
Sytuacja ludów miejscowych była dla niego jasna: już za jego czasów byli na granicy wyginięcia, i to za sprawą Rosjan.

Pisał o tym bez zacietrzewienia (na które nie pozwoliłaby cenzura), ale i bez złudzeń. Piłsudski opisywał to rzewniej, ale z równą pewnością: „Pierwsi, z którymi się poznałem, trafiwszy dzięki zrządzeniom ślepego losu na Sachalin, byli Giliacy; oni też pozostali mi na zawsze najlepszymi, drogimi druhami wspólnej niedoli. I dla nich, dla całego plemienia, dnie sławy, czasy świetnej, z ich punktu zapatrywania, przeszłości minęły i już nigdy nie wrócą… I oni, niedawni panowie piętrzących się wszędy gór, bystrych, przeczystych i wiecznie szumiących potoków, rzek – karmiciele, gęstych lasów tajemniczych, pełnych zwierza o futrach bogatych – oni dumni z panowania nad rozległą przyrodą – zostali zdeptani przez nowych przybyszów – utracili na zawsze tak przez nich ukochaną swobodę”.

Więzienie otoczone wodą
Książka Czechowa jest często czytana w dwugłosie ze „Wspomnieniami z domu umarłych” Dostojewskiego. To nieprzypadkowe zestawienie, ogrom poniżenia, wyniszczenia w ludzkiej psychice i ciele był na Sachalinie nie mniejszy niż w innych częściach Syberii. U Czechowa roi się wręcz od uwag, które w ówczesnej Rosji uważano za brawurowo odważne:
„w ten deszczowy, błotnisty poranek – notuje pisarz – wydawało mi się, że widzę skrajne, ostateczne poniżenie człowieka, że dalej nie ma już nic”.
Właściwa katorga Piłsudskiego została skrócona w nagrodę za wzorową pracę naukową, jednak nie mógł od razu stać się wolnym człowiekiem. Carski wymiar sprawiedliwości – sowiecki przejmie później tę jego cechę – spuszczał skazańców z łańcucha stopniowo, bacznie im się przypatrując.

Piłsudski miał szczęście: najpierw będzie zakładał stacje meteorologiczne w miejscowościach Korsakowsk i Sijancy. To tam po raz pierwszy spotkał Ajnów, których badaniu się później poświęci.
Nie bez przyczyny: jest to lud całkowicie odrębny, część badaczy przyjmuje, że stanowi endemiczne plemię, inni wiążą ich z Mongołami (choć Piłsudski podkreślał, że nie mają mongolskich rysów) lub pradawną rasą kaukaską. Czechow ujmuje to następująco: „Rdzenna ludność Południowego Sachalinu, tubylcy, na pytanie, kim są, nie podają nazwy plemienia czy ludu, ale odpowiadają po prostu »ajno«, co znaczy człowiek. (…) Nie wiadomo, jak wielu Ajnów zamieszkuje Sachalin, nie ulega jednak wątpliwości, że lud ten wymiera, i to niezwykle szybko”. Spotkał ich więc ten sam los co inne rdzenne ludy w najróżniejszych częściach świata: wyparła je cywilizacja uważająca się za uprzywilejowaną, była bowiem silniejsza, liczniejsza i bardziej brutalna. Przyczyny wymierania były też zupełnie prozaiczne: jak wszędzie w podobnych przypadkach zabijały Ajnów i inne miejscowe ludy choroby przywleczone z kontynentu.
Całkiem kudłaci, choć daleko im do futra
Ajnów uważa się za rasę endemiczną, bo w niczym nie przypominali innych miejscowych ludów. W oczach Europejczyków i miejscowych wyróżniały ich włosy. Czechow pisał, że „ciało Ajno pokryte jest ciemnymi włosami, które na piersi rosną czasem gęsto, kępami, chociaż do futra jeszcze im daleko; gęsta broda i włosy, tak rzadko spotykane u dzikich, fascynowały podróżników, którzy po powrocie opisywali Ajnów jako całkiem kudłatych”. Są też, pisał, „smagli jak Cyganie; mają wielkie bujne brody, wąsy i czarne włosy, gęste i twarde; oczy ciemne, wyraziste, łagodne. Są średniego wzrostu i mocnej budowy ciała, przysadziści; rysy twarzy mają dość prymitywne, grubo ciosane, ale, jak to ujął żeglarz i odkrywca W. Rimski-Korsakow, bez mongolskiego spłaszczenia ani bez chińskich skośnych oczu. Uważa się, że brodaci Ajnowie bardzo przypominają rosyjskich chłopów”.

Piłsudski w końcu otrzymał pozwolenie na osiedlenie się na kontynencie, we Władywostoku. Pracował w muzeum Towarzystwa do Badań Regionu Amurskiego, był kolejno jego kustoszem, kierownikiem, bibliotekarzem, z całkiem przyzwoitą pensją. Co z tego, skoro nadal był uważany za element niepewny.
To z Władywostoku wysłał na paryską wystawę światową w 1900 roku zespół obiektów prezentujących kulturę sachalińskich Niwchów, który otrzymał tam srebrny medal.
On sam rok później, skonfliktowany z kierownictwem i podupadły na zdrowiu, prosił o zwolnienie z pracy i przeniesienie na suchsze obszary, z dala od wody, jednak zamiast kuracji przyjął ofertę Rosyjskiej Akademii Nauk, by wrócić na Sachalin. To bardzo rzadki przypadek: zazwyczaj dawni mieszkańcy wyspy nie wracali na nią dobrowolnie. Tym razem jednak był wolny, zaopatrzony, jak trzeba, z pieniędzmi na badania, zakupy do kolekcji, uposażeniem, co więcej – z aparatem fotograficznym i fonografem. Celem jego wyprawy były badania miejscowych ludów, Ajnów i Oroków.

Pisząc o powodach powrotu na wyspę, wspominał: „Starałem się w miarę możliwości pozbyć uciążliwej świadomości, że jestem wygnańcem i znajduję się w jarzmie niewoli, będąc oderwanym od wszystkiego, co jest dla mnie bezcenne. Dlatego odczuwałem naturalną skłonność do tubylców Sachalinu, jedynych tutaj ludzi, którzy żywili szczere przywiązanie do tego kraju, będącego miejscem ich zamieszkania od niepamiętnych czasów, nienawidzonych przez tych, który utworzyli tu kolonią karną. Kontaktując się z tymi dziećmi natury, których przyparło do muru wtargnięcie zupełnie innej formy cywilizacji, zrozumiałem, że korzystam z określonej siły i wzbudzam wdzięczność bez względu na to, że nie posiadam żadnych praw (…). Później, kiedy stopniowo zainteresowałem się badaniami etnograficznymi i postawiłem sobie bardziej określony cel gromadzenia materiałów, zrozumiałem, jak ważną jest dla badacza znajomość języka. Bez niej nie można zbadać nawet materialnych warunków plemienia, nie mówiąc o należytym zbadaniu wierzeń, obyczajów, życia rodzinnego i plemiennego, jego przeszłości i obecnych dążeń”.
Europa nie jest zainteresowana
Postawił więc na ogólne poznanie rdzennej ludności Sachalinu (a podczas pobytu we Władywostoku także Przyamurza, czyli dzisiejszego obwodu amurskiego, później zaś japońskiej wyspy Hokkaido), ich dziedzictwa materialnego i kulturowego, w szczególności zaś poznanie i dokumentację lokalnych języków. Jego fascynacja nie była łatwa, nieustannie podkreślał: „Całe ponad 18 lat mojego pobytu na Dalekim Wschodzie miało miejsce wbrew mojej woli”.
Zaczynał przecież z głową ogoloną do połowy, z katorżniczą łatą naszytą na kapotę, harował ponad siły. On, niedoszły prawnik, był świniopasem. To pokrętne, dziwne pokrewieństwo losów z Gilakami, Ajnami czy Niwchami (Orokami), traktowanymi podobnie jak zesłańcy, sprawiło, że całkowicie się im poświęcił.
Badania prowadził w latach 1893–1906 i 1910, opracował słowniki języków miejscowych, opisywał obyczaje, w tym ajnoskie święto niedźwiedzia, święto lisa, zapisywał pieśni i legendy, wykonał setki fotografii i dziesiątki nagrań na wałkach Edisona – te ostatnie właściwie cudem udało się w naszych czasach laserowo odczytać i zapisać na nowych nośnikach. Zgromadził też wykonane przez miejscowych sprzęty, obsyłał nimi rosyjskie i zagraniczne muzea, wystawy światowe. Interesował się tym, co można nazwać rzemiosłem artystycznym, przedmiotami kultu, narzędziami, strojem.

W ramach badań antropologicznych zgromadził też czaszki Ajnów, dziś przechowywane na UJ w Krakowie. To ostatnie z dzisiejszej perspektywy może dziwić, nawet oburzać, choć nie powinno: był to okres wzmożonych badań nad rasą i inteligencją, której wyznaczniki epoka Piłsudskiego przeliczała na centymetry obwodu, na budowę kości policzkowych i kształt nosa czy wykrój oczu.
Olbrzymia waga badań Piłsudskiego bierze się stąd, że miał szansę i odwagę zaobserwować życie pierwotnych mieszkańców Sachalinu, jeszcze zanim doszło do nieuniknionego, a więc całkowitego wyparcia ich z wyspy. Dziś można ich znaleźć w Japonii, choć i tam nie było im łatwo, przez długie dekady walczyli o minimalne choćby prawa. Do specjalistów przemawiają przedmioty zgromadzone przez Piłsudskiego, jego książki i artykuły, zachowana korespondencja, a w końcu całość dzieła wydanego pod redakcją Alfreda F. Majewicza, „The Collected Works of Bronisław Piłsudski”: to monumentalne dzieło, liczące kilka tysięcy stron. Na dodatek właściwie nie sposób upchnąć jego żywot w książkę: da się przepisać nagrania, można odcyfrować listy, ale gdzie katorżnicze, stracone lata, gdzie praca społecznika, założyciela szkół dla miejscowych dzieci, budowanych nie tylko za własne pieniądze, lecz także własnoręcznie?
Podczas powtórnego pobytu na Sachalinie w 1903 roku polski badacz poznał Chūsammę, Ajnoskę, z którą się później ożenił. Z tego związku urodziło się dwoje dzieci. W grudniu 1905 roku Piłsudskiemu udało się wypłynąć z Sachalinu do Japonii. Potem przez Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię i Francję dotarł do Galicji, zatrzymał się w Krakowie, mieszkał w Zakopanem (gdzie znów poświęcił się pasji badawczej), we Lwowie, dłuższy czas spędził w Szwajcarii. Ta część jego życia przypomina beznadziejne krążenie komiwojażera:
kursował po Europie, zabierając z sobą wszędzie ajnoskie wyroby i próbując je sprzedać, najczęściej jednak bez skutku.
Pisał, monitował, próbował sprzedawać zdjęcia. Niemal zawsze spotykała go odmowa. Tempo miał oszałamiające, kolejne miasta i kraje, liczne konferencje i publikacje, beznadziejne próby wiązania końca z końcem, wiecznie w niedostatku. W głowie wirowało mu coraz szybciej. Surdut spada do Sekwany.
Pozostają fotografie
Trudno mówić o nich w tych samych kategoriach co o fotografiach wybitnie uzdolnionego, doskonałego technicznie Leona Barszczewskiego czy Kazimierza Zagórskiego. A jednak w fotografii pojmowanej jako osobna dyscyplina jest coś, co pozwala jej przetrwać i nawet wtedy, gdy są to obrazy technicznie czy artystycznie chybione.
Prześwietlone albo niedoświetlone, słabo zachowane, nieco niechlujnie skomponowane zdjęcia mogą mimo wszelkich wad dać czysto wizualną przyjemność: ta nakładająca się na siebie nieudałość tworzy nową wartość, jakby dwa znaki ujemne zamieniły się w plus.
Chybiona kompozycja daje, bywa, efekt paradoksalny: skupia całą uwagę na śmieciu, na czymś, co nigdy nie znalazłoby się w centrum uwagi zawodowego fotografa. Nie spełniły być może oczekiwań naukowego zleceniodawcy, a jednak po setce lat z górą, które upłynęły od ich wykonania, sprawdzają się jako ledwie czytelna plama, na którą nałożyły się inne plamy: połączyły tu swoje siły rozlane chemikalia, brud, uszkodzona emulsja, naddarty papier.
Dlatego tylko część fotograficznego dzieła Piłsudskiego może być rozpatrywana w kategoriach rzetelnej (czy dobrze zachowanej) dokumentacji naukowej. Szczęśliwie nic nie zobowiązuje dzisiejszego odbiorcy do stosowania wobec tych zdjęć wymogów, które stawiała mu nauka na początku XX wieku: całkiem spora grupa fotografii mimo pozornej porażki dokumentalnej zaskakuje dziś mocą obrazu.
Przypadkowe stłoczenia postaci w kadrze, fizyczne okaleczenia fotografii, dokumentacja nieistniejących dziś lub będących w zaniku obrządków, dzika, niepodległa przyroda, obraz niebywałej nędzy skontrastowanej z przepychem odświętnych strojów tworzą przedziwny obraz świata, który od dawna już nie istnieje.

Należy pamiętać, że Piłsudski jako etnograf dysponował stosunkowo prostym i zawodnym sprzętem. Zdjęcia – wiadomo o tym z książki Wacława Sieroszewskiego napisanej po ich wspólnej wyprawie na Sachalin – wywoływał często w warunkach polowych, nie mając do dyspozycji nawet jakiejś izdebki, można się domyślać, że przynajmniej część fotografii wywoływał w ciasnym namiocie. Wreszcie najważniejsze: jak wszystkim w życiu Piłsudski fotografią zajął się niejako z przymusu. Nie traktował jej jako sztuki ani rzemiosła, zdjęcia były w jego przypadku dziedziną pomocniczą nauki. Tam, gdzie to tylko możliwe, naklejał je na ustandaryzowane kartony i opisywał, notując imiona i wiek portretowanych, ich przynależność do grupy etnicznej, nazwę miejscowości i jej geograficzne położenie. Tworzył w ten sposób coś na kształt fotograficznej mapy ludów miejscowych. Przyświecał mu czytelny, naukowy cel. Jak zwykle za życia poniósł częściową porażkę, bo kiedy już udało mu się wreszcie dotrzeć okrężną drogą do Europy, przez wiele lat bezskutecznie walczył o uznanie w świecie nauki. Skarżył się, że podziwiano jego dokonania, ale bez należnego wsparcia. Zdarzało się, że kupowano nawet jakąś część zbiorów, wyekspediowanych z wielką starannością jeszcze z Sachalinu, jednak na zatrudnienie na uniwersytecie czy w muzeum nie miał szans. Więc kiedy wziąć pod uwagę te wszystkiego lata tułaczki Bronisława Piłsudskiego, ogrom jego dokonań i równie wielki ogrom zawodu, a także to, co zaobserwował doktor Babiński, jego psychiczne rozdygotanie, trudniej się dziwić jego końcowi.
Fotografował pozbawiony formalnego wykształcenia, jednak bez wątpienia światły i wyczulony na ucisk i nędzę Europejczyk, który na obyczaje miejscowej ludności Ajnów, Oroków, Olczów, Gilaków patrzył bez fałszywej wyższości. Trzeba rozedrzeć zasłonę, którą są całkowita odmienność, inne rysy twarzy, nieeuropejski ubiór, ta dziwna kudłatość, w przypadku kobiet – wytatuowane wąsy.
Świat na zdjęciach Bronisława Piłsudskiego jest trochę jak z baśni, która skręciła w niewłaściwą stronę:
wypełniony całkowicie odmiennymi od naszych wierzeniami, jeśli częściowo czytelny, to nie tyle przez bliskość, co rozpoznawalność kostiumu. Odświętne ubiory Ajnów są niemal tożsame z tradycyjnym odzieniem japońskim, jednak nawet ta znana, a więc oswojona nieprzystawalność jest przełamana: część sportretowanych osób nosi się już po europejsku. To oznaka nadchodzącej zagłady.
2. Fot. domena publiczna
Piłsudski, choć pierwotnie zaliczany do Rosjan, zbliżył się do pierwotnych mieszkańców Sachalinu do tego stopnia, że powodowany pasją etnograficzną i zwykłym (czy może właśnie niezwykłym w tej sytuacji) współczuciem z czasem został dopuszczony do ich życia, w tym do sfery sacrum: fotografował dziwne kubiki z ledwie obrobionych bali, w których dzięki opisom można rozpoznać klatki na niedźwiedzie, które Ajnowie uznawali za święte zwierzęta. W ceremonii, która była dla nich najważniejsza, hodowane od małego niedźwiedzie zabijali i zjadali.
Na jednej z fotografii, tej, która w najpełniejszy sposób obrazuje wagę ajnoskiego święta, widać czterech mężczyzn o długich i bujnych brodach, tak bardzo odróżniających ich od pozostałych narodów Dalekiego Wschodu, rozciągniętą na ziemi skórę niedźwiedzia, liczne przedmioty kultu, wykonane głównie z drewna, totemy, zawieszone na precyzyjnie tkanych pasach charakterystyczne zakrzywione japońskie miecze w pochwach z laki. Za tło służą tu tkaniny w proste, geometryczne wzory, a także rozciągająca się za nią ściana lasu, który przypomina, że nieokiełznana przyroda jest tu wszędzie blisko. Kiedy czyta się o pogardzie dla ajnoskiej kultury, trzeba mieć to zdjęcie przed oczami: ono daje prawdziwą miarę bogactwa ich materialnej kultury.
Z pewnością nie zawsze łatwo zrozumieć przedstawione na zdjęciach okrucieństwo, bo niełatwo jest pozbyć się nabytych uprzedzeń. Na jednej z fotografii nie ma ludzi, tylko na palu wbitym w zamarzniętą, pokrytą śniegiem ziemię wiszą dwa zaduszone lisy. To święto lisa. Nawet radosne święto dziecięce wiąże się z zabijaniem: dzieciarnia pozuje fotografowi pośród palików, z których zwisają poduszone szczenięta. Jedno z nich, to po prawej, białe, ma szczenięcy, okrągły brzuszek. Oglądając te zdjęcia dziś, widzimy ludzi zabijających zwierzęta, dzieci zabijające zwierzęce dzieci, ale przecież, o tym przypomina stale Piłsudski – wszystko to bierze się ze sfery sacrum. A ta najzwyczajniej zupełnie do naszej nie przystaje.
Artykuł pochodzi z kwartalnika „Spotkania z Zabytkami” nr 2/2025


