Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Państwowe Zbiory Sztuki na Wawelu przeżywają ostatnio bardzo dobry okres: pokazały kilka ważnych wystaw (począwszy od monumentalnej prezentacji zbioru arrasów, poprzez monografię lwowskiej rzeźby rokokowej z Johannem Georgiem Pinselem na czele, aż do trwającej właśnie – ważnej na poziomie międzynarodowym – opowieści o Jagiellonach), nie bały się powrócić do idei udostępnienia królewskiego wzgórza artystom XX wieku, zintensyfikowały działalność wydawniczą i – co bardzo ważne – prowadzą konsekwentną politykę zakupową.
W maju wzbogaciły się m.in. o przypisywaną Tycjanowi i jego uczniom olejną kompozycję „Alegoria miłości”, która niewątpliwie stała się najważniejszym dziełem malarstwa weneckiego XVI i XVII wieku w zbiorach krakowskich.
Droga „naszego” obrazu do Krakowa była skomplikowana. Do 1937 roku znajdował się w Wiedniu (najpierw w galerii w Belwederze, potem w Kunsthistorisches Museum). Następnie w wyniku wymiany stał się własnością galerii De Boer w Amsterdamie, skąd trafił do nowojorskiego antykwariatu Fredericka Monta. Ten z kolei sprzedał dzieło Piero Corsiniemu, jednemu z najbardziej charyzmatycznych antykwariuszy i kolekcjonerów sztuki dawnej, florentczyka działającego w USA i Monako, obdarzonego legendarną wręcz intuicją. W zbiorach Corsinich „Alegoria” znajdowała się od 1946 roku. Na sprzedaż wystawiono ją już po śmierci nestora rodziny (zmarł w 2001 roku). Od kilku miesięcy właścicielem pozostaje państwo polskie.
Nie jest to „Tycjan” nieznany. Ma bogatą bibliografię, reprodukowano go w katalogach, eksponowano (w 2016 roku na wystawie w Národni Galerie w Pradze, a rok później w Kunsthalle w Hamburgu). Tym łatwiej prześledzić jego konotacje. To wczesna replika bardzo znanego obrazu znajdującego się dziś w Luwrze. Powtarzają się postaci, ich układ, kompozycja. Nic w tym dziwnego, Tycjan – jak niemal każdy artysta swoich czasów, dysponujący w dodatku rozbudowanym warsztatem – powtarzał pewne schematy, zorientowawszy się, że znajdują uznanie w oczach potencjalnych nabywców. Ale czy aby na pewno to do końca replika?
Przyjrzyjmy się więc najpierw pierwowzorowi z paryskiego muzeum, namalowanemu ok. roku 1530, umieszczonemu dziś – niestety – w cieniu słynnej „Giocondy”.
Widzimy na nim śliczną młodą dziewczynę w niedbałym, ale kosztownym, ozdobionym klejnotami stroju z odsłoniętą piersią. Drugą, lekko tylko zakrytą, objął dłonią – bardziej w geście współczucia niż pożądania – sporo starszy, brodaty mężczyzna. Ubrany jest w zbroję rycerską, spod której wystaje skrawek czerwonej koszuli. Jej barwa pięknie kontrastuje z zielenią spódnicy partnerki. Zdaje się patrzeć jeszcze na kobietę, ale już trochę gdzie indziej. Ich spojrzenia wyrażają różne emocje.
W jej wzroku czai się dyskretny smutek, w jego – jakiś rodzaj rezygnacji.
Naprzeciw znalazły się aż trzy, jakby bardziej dynamiczne, ruchliwsze postaci. Mały Amor o urokliwych, niebieskich skrzydełkach trzyma w ręku cały pęk strzał. Góruje nad nim kolejna kobieta, być może Westa: dramatycznym gestem dotknęła szyi, cała jej postawa wyraża niepokój, może nawet strach: tak, jakby wiedziała o czymś, co z pewnością nadejdzie, a co już jest nieszczęściem. W tle widać jeszcze jedną, emanującą wigorem młodości postać: jakby nieświadoma złożoności sytuacji, milczącego napięcia, które narasta między uczestnikami sceny, radośnie trzyma nad głową kwiatowy wieniec (czyżby symbol zawartego małżeństwa i tajemnicy nocy poślubnej?).
Młoda dama, Westa i Amor wpatrują się w szklaną kulę, którą pierwsza trzyma na kolanach. Co w niej dostrzegli? Wizję przyszłości czy też potwierdzenie tego, co właśnie się zdarzyło? Ten obraz pobudza do najróżniejszych spekulacji. Czy to opowieść o rozczarowaniu wspólną codziennością obcych sobie ludzi? O nieumiejętności porozumienia między osobami należącymi do różnych generacji? O erotycznym niespełnieniu? O braku potomstwa? A może – mimo wszystko – o wewnętrznej potrzebie wytrwania mimo wszystko, wiary, że to konieczne i możliwe?
Nic dziwnego, że obraz, o którym mowa, znany był pod różnymi tytułami: jako „Alegoria miłości”, „Alegoria małżeństwa”, ale także jako „Alegoria rozstania”, separacji.
Podczas prac konserwatorskich, którym poddano obraz z Luwru, okazało się, że w trakcie malowania artysta zmienił koncepcję (nie przewidział elementu szklanej kuli, inaczej ułożył ręce kobiety) – przy czym chodziło chyba nie tylko o formę, ale o treść. O dziwo, pierwotny zamysł bliższy był wersji krakowskiej, powstałej wkrótce potem (datowanej na lata 1530-1540). Pytanie, dlaczego Tycjan zdecydował się powrócić do pierwszej myśli, pozostaje otwarte. Kto wie, może kryje się za tym jakaś zapomniana na zawsze historia czyichś indywidualnych losów?
Tym razem widzimy jedynie cztery osoby. Spekuluje się, że to Wenus, Wulkan, Amor i Harmonia – choć biorąc pod uwagę burzliwą historię związku dwojga rzymskich bóstw, nie jest to tak do końca oczywiste. Bo – inaczej niż w wersji paryskiej – tym razem małżonkowie zwróceni są do siebie twarzami, trochę jak na rodzinnej fotografii. Kobieta wydaje się nieco dojrzalsza niż bohaterka kompozycji paryskiej, bardziej stateczna. Uwagę zwracają jej bogate klejnoty, przede wszystkim jakiś rodzaj broszki czy przypinki na dekolcie: ma kształt niewielkiego goździka, kwiatu, który w dawnej sztuce kojarzony był z miłością (wraz z przynależnym jej cierpieniem), a także z wiernością małżeńską.
Do kolan kobiety nachyla się malutki Amor, by sięgnąć po kuszącą go strzałę. Najbardziej na prawo znalazła się Harmonia z lutnią w dłoniach: jest równie ekspresyjna jak jej odpowiedniczka z Luwru, ale wyraża – grą i śpiewem – zupełnie inne emocje. Może wiarę, nadzieję i miłość?
Mężczyzna oburącz, w dostojnym, jakby „liturgicznym” geście podaje partnerce kwadratowe prostokątne lustro. Przedmiot ten jest jednym z atrybutów Wenus – bogini wiecznej miłości i wiecznego piękna, Pewnej siebie, czasem łaskawej a czasem okrutnej. Ale pozostającej poza prawem, czasem i obyczajem.
Taką namaluje ją Tycjan jakieś ćwierć wieku później na przepięknym obrazie znajdującym się obecnie w waszyngtońskiej National Gallery of Art (datowanym na rok 1555) – będącym wzorem dla wielu późniejszych artystów. Ukaże boginię (dla której wzorem była najprawdopodobniej córka malarza Lawinia) w półakcie, rozkoszującą się aksamitem własnego ciała, intensywnością czerwieni materii okalającej jej biodra, ciepłem futra, bogactwem, a zarazem elegancją biżuterii. Towarzyszą jej aż dwa Amory. Pierwszy z nich – zwróćmy uwagę: nie mąż i nie kochanek – z wyraźnym trudem podtrzymuje zbyt duże dla dziecięcej postaci lustro. Drugi, schowany nieco za zwierciadłem, za chwilę ukoronuje ją wieńcem – jakby dopełniając lustrzany wizerunek boskiego piękna.
Lustro na obrazie krakowskim zdaje się symbolizować coś innego: być może zobowiązanie, a być może małżeńskie doświadczenie. Widzimy odbicie twarzy kobiety – niby jeszcze takie samo, ale już niezupełnie (przecież i my nie dostrzegamy naszych zmarszczek z dnia na dzień, by dostrzec zmiany, potrzebujemy fotografii z dawnych lat). I wyczuwamy jej reakcję. Świadomość przemijania, zgody na upływ czasu (który przecież jeszcze nie dotknął jej urody) i naturalność wzajemnej wierności. Krakowska „Apoteoza Miłości” – dzieło mistrza subtelnego, eleganckiego, ale śmiałego erotyzmu – okazuje się więc zarazem apoteozą zwykłego życia, radości mającej swe źródło w trudzie codzienności.
Widać to nawet w kolorystyce obrazu, jakże różnej od tej – harmonijnej! – feerii ciepłych kontrastów, którą kojarzymy choćby tylko ze wspomnianą wyżej „Wenus z lustrem” czy innym wcieleniem bogini znanej jako „Wenus z Urbino”(1538, dziś w Galerii Ufizzi; przy okazji warto przypomnieć, że w 1998 pokazywano ją w krakowskim muzeum Czartoryskich). Wawelska „Alegoria” w pierwszej chwili wydaje się o ile nie monochromatyczna to na pewno stonowana, ale już po chwili zaczynamy dostrzegać delikatne korespondencje barwne, ciche niuanse, spokojne dopełnienia osiągane czterema tylko barwami: czernią i bielą, czerwienią i żółcią.
A więc mamy dwa bardzo podobne przedstawienia, z których drugie wynika niejako z pierwszego. Podobne, a przecież znaczeniowo różne. Bo jak się okazuje, wbrew pozorom alegoria wcale nie musi być jednoznaczna…
Na marginesie dodać należy, nawiązując do początku tego tekstu, jeszcze pewien postulat. Tak to prawda, wawelskie muzeum przeżywa teraz bardzo dobry czas. Brakuje jednak czegoś ważnego: jego większego umiędzynarodowienia. To prawda, Wawel zwiedzany jest przez miliony turystów – także tych z zagranicy. Ale nie stał się celem samym w sobie: w programy wycieczek wpisywany jest „na szybko” między Kazimierz a Rynek. A przecież czy to arrasy, czy to Jagiellonowie, czy też rosnące zbiory renesansowego malarstwa (nie zapominajmy o darze Karoliny Lanckorońskiej) powinny stać się częścią polskiej polityki historycznej (istniejącej w każdym państwie, często tym silniejszej im dyskretniej aplikowanej). W tym celu trzeba – za pomocą zagranicznych mediów, miejscowych przewodników, agencji turystycznych, programów stypendialnych, ba, nawet prywatnych kontaktów – zbudować snobizm na Wawel…
Wywiad dr. hab. Andrzejem Betlejem, prof. UJ, m.in. na temat zmian w Zamku Królewskim na Wawelu oraz polityki zakupowej, do przeczytania w numerze 8/2023 kwartalnika “Spotkania z Zabytkami”, dostępnym w sklepach od października do grudnia.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
20 maja 1862 roku car powołując się na „ojcowską pieczołowitość o dobro” (1) podejmuje decyzję – w Warszawie utworzone zostanie Muzeum Sztuk Pięknych. Kilka tygodni później, 24 lipca, Justynian Karnicki odbierze nominację na stanowisko Dyrektora Honorowego nowopowstałej instytucji, a w...
Francuskie jedwabnictwo w XVIII wieku wiodło prym na europejskim runku wytwarzania najróżniejszych typów tkanin odzieżowych. Manufaktury i drobne warsztaty z Lyonu i Nimes konkurowały z niemniej prężnie działającymi ośrodkami jedwabniczymi w Anglii i Italii. Konkurowano na wielu płaszczyznach – od rozwiązań technicznych usprawniających proces ręcznego tkania tkanin jedwabnych, poprzez dostęp do jak najlepszego jedwabnego surowca, przędzenia go i barwienia, po ciekawe wzornictwo cieszące się wzięciem wśród zamożnej klienteli...
Przez 133 lata uchodził za zaginiony. Teraz niespodziewanie wypłynął na rynku aukcyjnym. Mowa o obrazie czołowego przedstawiciela realizmu, Józefa Chełmońskiego, namalowanym w tym samym czasie co jedno z najsłynniejszych dzieł artysty – czyli „Babie lato”. Jego tytuł to „Wieczór letni”....