Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Od tej rodziny bije ciepło i miłość – do siebie wzajem i do fotografii. Pierwszy kontakt ze zdjęciami i z aparatem wszyscy trzej Plewińscy – Wojciech, Maciej i Filip – wynosili z domu. Nawet Wojciech – obchodzący 95. urodziny nestor rodu i jeden z najbardziej znanych powojennych artystów aparatu. Już jego ojciec bowiem fotografował.
– Ponieważ był zootechnikiem i zajmował się m.in. hodowlą, fotografował głównie bydło czerwone polskie, kury zielononóżki oraz świnie długouche i krótkouche. Na tym się wychowałem – śmieje się Wojciech Plewiński. – Ale na drugiej stronie tego samego albumu były też fotografie pięknych kobiet, które ojciec spotykał w życiu, i inne zdjęcia. Kiedy chorowałem, albumy zawsze leżały koło mnie i na okrągło je oglądałem.
Pierwsze zdjęcia zrobił w 1953 roku. To była małoobrazkowa NRD-owska Praktica, która służyła mu następnych parę lat. Potem Exakta Varex, Pentacon Six, aż dochrapał się Hasselblada. W domu pojawił się syn Wojciecha i Joanny (pieśniarki Piwnicy pod Baranami) i kiedy rączka Maćka wyciągała się w stronę aparatu, nigdy nie słyszał „nie dotykaj”.
– Nie było tak, żeby tato mi czegokolwiek zabraniał – mówi Maciej. – Po raz pierwszy wziąłem aparat do ręki nad Biebrzą, w Olszowej Drodze, gdzie ojciec fotografował. Był to czechosłowacki Flexaret mojej mamy. Miałem niecałe 10 lat, była połowa lat 60. Te kadry są przemieszane ze zdjęciami ojca i dziś nie jesteśmy pewni autorstwa niektórych.
Maciej zapamiętał szczególnie jedno wydarzenie.
– W wypełnionej po brzegi wannie kotłowały się odbitki teatralne, płukaliśmy filmy, prysznic szedł na okrągło. Kiedyś tato wywołał filmy i wyszedł, a ja miałem po wypłukaniu je powiesić. Chciałem przyspieszyć proces i włączyłem ciepłą wodę. Za ciepłą. Cała emulsja spłynęła, szlag wszystko trafił. Strasznie byłem zawstydzony. Tato musiał powtórzyć sesję zdjęciową, ale nie powiedział złego słowa.
Filip Plewiński swój pierwszy aparat podebrał dziadkowi. Był to Nikon, który wisi obok nas, na krześle Wojciecha. – Miałem naście lat, a w naszej rodzinie nietrudno o sprzęt. Czułem, że trzeba spróbować każdego aparatu z szuflady.
Wojciech Plewiński powtarza, że fotografem został przez przypadek. A jak było z jego synem i wnukiem? Maciej jako chłopak głównie rysował. Dopiero w liceum plastycznym częściej używał fotografii. – Siedziałem w ciemni, pomagając tacie – opowiada. – Dorabiałem do kieszonkowego, robiąc odbitki dla aktorów. Nauczyłem się tej pracy w naturalny sposób, ale świadomie zacząłem fotografować na studiach, na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.
Fotograficzny dreszcz przyszedł w 1978 roku.
– Na zaproszenie kuzyna ojca, który wykładał w Kalifornii operatorstwo, pojechałem do Stanów i ruszyliśmy na Hawaje. Tam oniemiałem, kiedy zobaczyłem zastygłe potoki lawy na wulkanie. Padał deszcz, przeświecało słońce, lawa błyszczała i tworzyła nieprawdopodobne rzeźby. I ja to zacząłem fotografować. Do dziś uważam, że to jedne z moich najlepszych zdjęć.
Nie tylko Maciej do fotografii trafił okrężną drogą, przechodząc przez studia na grafice. To też łączy te trzy pokolenia – jego syn skończył operatorstwo w łódzkiej filmówce, a ojciec architekturę. Wojciech uważa, że to ona nauczyła go dyscypliny, formy, łatwości łapania kadru. Pierwszą pracę podjął w krakowskiej Pracowni Konserwacji Zabytków, gdzie pomagał sobie w inwentaryzacji muzealnej zdjęciami i pstrykał dla przyjemności kolegów przy stole kreślarskim. Takie ćwiczenie oka i ręki. A dziś to jego wnuk Filip pracuje w warszawskim Muzeum Narodowym, w dziale fotodokumentacji. – Moje ścieżki zawodowe jakoś łączą się w wyborami dziadka – zamyśla się Filip. – Kiedy Wojciech mówił o architekturze i formie, pomyślałem, że ja się tym teraz właśnie zajmuję. Digitalizuję obiekty muzealne, a każdy z nich to myślenie nad formą. Co trzeba zrobić, żeby ją dobrze oświetlić i wydobyć esencję. Wcześniej w filmie z kolei było tak jak z Wojciechową fotografią teatralną. Był scenariusz i reżyser ze swoją wizją, a ja robiłem do tego obrazy.
Fotografie teatralne Wojciecha Plewińskiego są czystym uchwyceniem dziania się – i to bez fleszy i dopalanych świateł!
– Na próbach robiłem szkice sytuacji, żeby móc to potem złapać na scenie i tam robiłem to już w ruchu – opowiada.
W napięciu zdarzały się różne wsypy. – Robiłem zdjęcia w teatrze Pentaconem, na lustrze miałem wszystko pod kontrolą – ostrość ustawiałem to na portrety, to na sceny. A potem się okazało, że aparat robi wszystko na nieskończoność, bo się przestawił, więc portrety były miękkie, a sceny pół na pół – trochę ostre, trochę nie. Wiele godzin roboty, aktorzy, światło – to wszystko kosztuje! Reżyserował Zygmunt Hübner. Załamany poszedłem do niego i mówię: „Tragedia, trzeba będzie powtarzać”. On bierze zdjęcia i mówi: „Ale czemu? Nie widzę różnicy”.
Zatwierdził i poszło do prasy.
Maciej: – Z Wajdą by się tak nie udało.
– Z Wajdą by to nie przeszło, bo on widział różnicę – śmieje się Wojciech. – Nosił za mną statyw, wędrowaliśmy po scenie i balkonach, by znaleźć właściwie ujęcie. Potem styki były rozkładane i mówił: „Tu jest tak, jak prosiłem, więc wygrywam, a tutaj pan zrobił po swojemu i to pan wygrywa”. Wychodziło pół na pół.
Czasem zdarza się, że panowie P. współpracują z sobą fotograficznie. Filip głównie z ojcem: – Wspólnie robiliśmy zdjęcia zbiorów muzealnych w Bibliotece Czartoryskich w Krakowie, asystowałem mu przy digitalizacji „Damy z gronostajem”, jeździliśmy po Polsce i fotografowaliśmy w kościołach obrazy barokowego malarza Szymona Czechowicza – wylicza. – To było fajne, bo trudne. Obrazy w dziwnych miejscach, nie zawsze dało się je wygodnie sfotografować. Czasem aparat wisiał na siedmiu metrach, flesze jeszcze wyżej.
Maciej ciepło wspomina wspólną teatralną przygodę z ojcem sprzed 15 lat. – Mieliśmy sportretować zespół aktorski na 100-lecie Teatru Śląskiego – opowiada. – Pan ojciec fotografował cyfrowo, a ja na filmie. W rezultacie raz on wygrywał, raz ja (śmiech). Asystowaliśmy sobie nawzajem. Wymyślaliśmy, gdzie danego aktora sfotografować i w jaki sposób.
Zlecenie zaowocowało pierwszym albumem fotograficznym Wojciecha „Szkice z kultury”. Wtedy na dobre zaczął się renesans fotografa. Posypały się wystawy i publikacje.
Słuchając o wspólnych projektach, nie mogę nie zadać pytania: czy dorastając w towarzystwie znakomitego fotografa, da się stworzyć własny styl?
Maciej zamyśla się:
– Z jednej strony to łatwe, bo mentor jest pod ręką, a z drugiej strony – trudne, bo trzeba się w jakiś sposób odciąć, być innym, być sobą. Mam wrażenie, że to się udało, bo moja fotografia jest inna od ojcowej.
Poza tym w moim życiu zawodowym było dużo czystego rzemiosła. Całe lata 90. to tzw. fotografia użytkowa, reklama. Jednocześnie cały czas starałem się mieć z sobą aparat i jeżeli mi coś wpadło w oko – fotografować.
Tak powstał cykl, który trwa do dziś – „Notatki z podróży w czasie”. Jak mówi, to jego widzenie świata, które traktuje oddzielnie od tego, co robi zawodowo jako fotograf do wynajęcia.
W kontekście „świadomości siebie” Maciej wspomina epizod nowojorski, kiedy zatrudnił się u światowej sławy polskiego twórcy, Ryszarda Horowitza. Czy ta praca miała wpływ na niego jako fotografa?
– Od strony rzemiosła fotograficznego – tak – mówi. – Dużo nauczyłem się o oświetleniu przedmiotu czy portretu studyjnego. Pomagałem Horowitzowi w ciemni przy robieniu fotomontaży, z których słynie, i czasami sam znajdowałem ciekawe rozwiązania. Ryszard tak jak ja miał za sobą liceum plastyczne i ASP. Wychodził od wizji, była to fotografia kreacyjna, a ja bardziej cenię fotografię zauważoną od wymyślonej. Nasze drogi twórcze były odmienne.
Filip czuje podobnie: – Rzemiosła nauczyłem się od taty. A w rzeczach, które pstrykam dla siebie, ważny był cykl zauważonych, podpatrzonych fotografii. Czyli reportaż, ale jednak bardzo subiektywny.
Zdarza się, że oglądają razem albumy, ale rzadko dyskutują o problemach fotografii.
– Trzeba robić, a nie gadać – podsumowuje Wojciech, a syn dodaje: – Działamy bardziej intuicyjnie niż intelektualnie. Wszystko ma początek w zbieractwie i łowach, nie w koncypowaniu.
Krakowski dom, a właściwie jego część pracowniana, dzieli się na dwie przestrzenie, nazywane ciemnią (wiadomo) i jaśnią.
– Jaśnia to miejsce, w którym się wykańcza fotografie – tłumaczy Wojciech. – Jak jeszcze robiono zdjęcia na mokro, były suszone na różne sposoby – na suszarce bębnowej albo na szybach. Potem się kadrowało, przycinało elementy zbędne.
Było też czyszczenie, tzw. plamkowanie, bo przy pracy w ciemni zawsze są minimalne zapylenia albo trafia się zniszczony negatyw. W tej chwili Wojciech wszystko obrabia cyfrowo.
– To jest teraz moje drugie życie – cyfrowe – śmieje się radośnie ten niesłychanie żywotny 95-latek. – Kontrasty i światłocienie wydobywa się i obrabia w Photoshopie. I to jest dla mnie bardzo wciągające.
– W jaśni stoją dwa komputery – Maciej opisuje ojcowską pracownię. – Jeden obsługuje skaner, drugi drukarkę, gdzie można drukować zdjęcia w precyzyjny sposób, zamiast odbijać w ciemni. Ale nadal lubię siedzieć w ciemni i robić odbitki. One są unikatowe. Inaczej uważają Filip i Wojciech, który mówi:
– Jedną piątą swojego życia spędziłem w ciemni. I mam tego dosyć! Nie tęsknię do zapachu utrwalacza.
W domu znajdują się archiwa z dekad pracy twórczej Wojciecha, obecnie skanowane i digitalizowane. I zawierające niespodzianki.
– Pamiętam wydarzenie rodzinne, kiedy na nowo zostały odkryte zdjęcia z wyjazdu dziadka do Włoch, znane jako cykl „Italia ’57” – opowiada Filip. – Leżały w szufladzie, zapomniane. Kiedy Wojciech je skanował, to było wielkie rodzinne oglądanie. Każdy wybierał zdjęcia, które należy zeskanować. Tak powstał kanon wyprawy włoskiej.
Maciej: – Odkryciem przeglądu jest zdjęcie, które bardzo lubię, a ojciec długo je lekceważył. W centrum kadru jest krowa, z boku, między krową a człowiekiem – rośnie drzewo. W tle pejzaż toskański, niebo w lekkiej nieostrości i obok dżentelmen w kapeluszu – w dziwnym ruchu, jakby tańczył z krową tango. Wychodzi prawie z kadru, więc z pozoru to jest źle skadrowane. A ma wielką siłę – to nie pomyłka, ale niezwykły łut szczęścia. Ja to zdjęcie kocham!
Włoski cykl nadal zachwyca. Jest kwintesencją tego, co chcielibyśmy z Italii i jej dolce vita wyssać. Gdyby Plewiński działał w Nowym Jorku, pół świata miałoby dziś pokoje obwieszone odbitkami z tej serii.
– To był czas, kiedy nie miałem ciemni – wspomina Wojciech Plewiński. – I tu wkracza Włodek Puchalski, fotograf natury i autor dokumentów przyrodniczych, z którym byliśmy zaprzyjaźnieni. Był starszy, ale często działaliśmy wspólnie. Kiedy przeszedł do filmu i porzucił robotę fotografa w Instytucie Zootechniki, zaprotegował tam mnie.
Fotografowało się zwierzęta hodowlane – od kurcząt po krowy. W ten sposób Wojciech wszedł – jak mówi – na ścieżkę swojego ojca.
– Przeszedłem całe szkolenie – śmieje się.
– Dowiedziałem się, że przed świnią trzeba paść na kolana i robić zdjęcie z tej perspektywy, bo poziom ma iść przez środek ciała świni.
Ilustrowałem podręcznik sztucznej inseminacji koni, krów itd. Szefem instytutu był pan Marchlewski i do niego poszedłem z prośbą, że chciałbym wyjechać na ponad miesiąc, bo jest okazja – duża wycieczka do Włoch. On na to, żebym sfotografował mu parę krów i koni we Włoszech, bo tam są ciekawe rasy, i to była podkładka do wyjazdu. Stąd ta krowa na zdjęciu.
Ta podróż to był trans. Pierwszy wyjazd z PRL za granicę i od razu Włochy, od razu te pejzaże, ludzie, ruch uliczny.
Bo wszyscy jak barany, z przeproszeniem, szli razem i to samo pstrykali. Mam zdjęcie, jak siedem osób fotografuje osiołka we Włoszech. Chciałem inaczej, obok.
Wojciech Plewiński, urodzony w Warszawie, lecz pracujący w Krakowie, był od lat 50. XX wieku kronikarzem barwnej bohemy tego miasta. Od Piwnicy pod Baranami, przez wakacyjny Rożnów, po Jazz Camping na Kalatówkach. Obrazy, które uchwycił: Polański tańczący na stole w schronisku, Komeda grający na saksofonie w łóżku z żoną Zofią, Sławomir Mrożek przeglądający się w małym chłopcu spotkanym na rynku – to dziś ikoniczne kadry.
– Kraków tamtego czasu był wyjątkowym miejscem, a rodzice funkcjonowali w kręgu, gdzie wszyscy się znali – opowiada Maciej. – Pamiętam z dzieciństwa, że trzeba było pojawić się koło godziny pierwszej w kawiarni Empiku pod Teatrem Starym. Smród papierosów mnie stamtąd wyganiał, dostawałem grosze od rodziców i szedłem na strzelnicę w fotoplastykonie. A oni tam siedzieli i ustalali kogo, gdzie, jak sfotografować.
Jak mówi Wojciech, to był punkt, gdzie zbiegały się wszystkie nitki. – Przychodziły dziewczyny, które – tak się czuło – chętnie by zapozowały, i fotografowie, którzy byli chętni je fotografować. Kiedyś dosiadła się do nas dziewczyna i Wacek Nowak od razu zaklepał sobie z nią sesję. Potem chyba Zbyszek Łagocki zapytał: „Czy ja też mogę panią fotografować?”. I ja – dla kawału – powiedziałem, że może i ja bym się załapał na trzeciego. A ona mówi: „Pan ma u mnie zawsze pierwszeństwo”. „Dlaczego?”. „Bo pan moją mamę fotografował, jak była piękną i młodą dziewczyną, więc teraz ja chcę wystąpić przed pana aparatem”.
Ważnym miejscem dla Plewińskich jest Rożnów i okolice, dokąd jeździło się z korowodem przyjaciół. W tamtejszych kamieniołomach powstał m.in. zabawny westernowy fotokomiks Plewińskiego „Kobylegródek story” (publikowany w „Przekroju”), który wypączkował od kapelusza kowbojskiego, przywiezionego z Meksyku przez Łagockiego. – Po prostu wspólna zabawa – uśmiecha się do wspomnień pan Wojciech. – Wszystkie urlopy tam się odbywały. Teraz mamy drewniany dom przeniesiony z Orawy, ale na początku pomieszkiwaliśmy w gospodarstwie państwa Śliwów. To było miejsce wakacji, żeglowania, nurkowania, windsurfingu. A przyjeżdżali: Ludwik Jerzy Kern, Wojciech Has, rysownik Jerzy Skarżyński, scenograf Andrzej Cybulski, reżyserka Lidia Zamkow. Dużo ciekawych osób. Wszyscy się znali.
Zanim pożegnam się z panami Plewińskimi, nie mogę na odchodnym nie zadać im pytania: czym jest dla nich dobra fotografia?
Maciej: – Musi mieć w sobie prawdę o świecie, w którym żyjemy. A kreacyjna fotografia – dawać do myślenia i być ciekawym, dobrze zakomponowanym obrazem.
Filip: – Ja bym dodał, że powinna sama się tłumaczyć. To znaczy, że nie potrzeba do niej żadnej informacji poza samym zdjęciem, żeby zrozumieć, o co chodzi.
Wojciech: – Cenię sobie te zdjęcia, w których jest jakaś spuentowana sytuacja, w których było „trafione w punkt”.
Maciej: – Jest takie zdjęcie taty z teatru, z premiery „Tanga” Mrożka, gdzie Jan Nowicki rzuca talię kart, ona leci w powietrzu i jedna z tych kart, spadająca, zasłania jego twarz. Ósemka trefl. Zupełny przypadek, fuks, ale jakie dobre zdjęcie! Nie jest to ani zasługa Nowickiego, ani właściwie Wojciecha. To magia. Dla takich chwil robi się zdjęcia.
Kiedy spotykamy się w stołecznym Domu Spotkań z Historią, obchody 95. urodzin mistrza Plewińskiego trwają już kolejny dzień, a jubilat – jak przystało na byłego sportowca – prezentuje formę godną pozazdroszczenia. Ale na spotkaniu „Fotografia trzech pokoleń”, czyli opowieści o Plewińskich zanurzonych po uszy i oczy w robieniu zdjęć, naszej rozmowie towarzyszył już… czwarty Plewiński, niespełna roczny prawnuk Wojciecha – Jan. Podobno jeszcze nie fotografuje. Jeszcze.
Tekst pochodzi z numeru 8/2023 kwartalnika „Spotkania z Zabytkami”.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Oryginalny i odświeżający widzenie XX-wiecznej fotografii dorobek Danuty Rago został niedawno przywołany wystawą „Fabryka Złudzeń” przez Fundację Archeologia Fotografii. Digitalizowane przez FAF archiwum udowadnia, że zapomniana fotoreporterka potrafiła z artystycznym zmysłem tworzyć zarówno pierwsze sesje reklamowe, ciekawą estetycznie dokumentację industrializacji,...
Gabinet Fotografii w Galerii Sztuki XIX Wieku, Muzeum Narodowe w Warszawie. Fotografia industrialna zapoczątkowała tworzenie się nowego języka formalnego. Nowoczesne kadry, często zaskakujące sposobem ujęcia, budowane z precyzją i dbałością o kompozycję, pokazują nie tylko zmieniający się świat, lecz także narodziny nowej percepcji i estetyki.
To kolejna „kobieca” biografia pióra Uli Ryciak. Wcześniej autorka eksplorowała światy Kaliny Jędrusik („Niemoralna. Kalina”), Agnieszki Osieckiej („Potargana w miłości”) czy polskich podróżniczek i odkrywczyń. Jednak słowo „biografia” jest tu nieco zwodnicze, dużo bliższy charakterowi książki jest jej podtytuł –...