Przejrzyjcie naszą interaktywną mapę skojarzeń!
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Niech ta opowieść rozpocznie się od widoczku, którego można się spodziewać: skoro ma być to opowieść o Nowej Hucie, nie może zabraknąć tego obrazka. Na pierwszym planie świeżo zżęte pole, chłop idzie za pługiem ciągniętym przez dwa konie. Ten chłop jest z tych, których trudno już dziś spotkać w naturze: mimo słonecznego dnia w kaszkiecie, pod ogorzałą twarzą błyska biały kołnierzyk koszuli, a niżej rękawy od waciaka i kożuchowy bezrękawnik. Robota jest ciężka, można dobrze się spocić, on się jednak do niej nie rozebrał, przeciwnie – ubrał za gorąco, bo towarzyszy mu zabobonny, wiejski lęk przed zawianiem. Od zawiania się umiera, od przegrzania – nigdy.
Ciekawszy jest dalszy plan: chłop z pługiem i konie to ledwie kontrastowe postacie, służące pokazaniu idei postępu. Rolnik pracujący zapewne w okolicach Mogiły, w każdym razie gdzieś pod nowohuckim kombinatem metalurgicznym, służy tu ledwie jako przypomnienie, że dzięki stalinowskim rządom lepszy pieniądz, a więc zakład wyobrażony w tle, wyparł pieniądz gorszy (a kopernikańska zasada idzie do piachu). Dokonał się postęp, choć nadal są punkty oporu (tu palec fotografa Henryka Makarewicza wskazuje na rolnika). Bo kombinat w tle jest zaiste imponujący, wysokie kominy, nieznanego mi przeznaczenia cylindryczne zbiorniki i wszystkie te kłęby dymu i pary, jakby celem zakładu było nie produkować stal, lecz truć otoczenie. A wszystko pod nazwą Huty im. Lenina. Co miało być prostym przedstawieniem wygranej mądrego postępu z nędzą przeszłości, stało się obrazkiem o niejasnym przesłaniu: tak najlepiej, kiedy nie na autora, lecz na patrzącego spada trud decyzji o tym, co sobie myślał fotograf, robiąc to zdjęcie – a nawet wcześniej, bo przecież musiał w to miejsce specjalnie zawędrować, zaplanował sobie jakoś całe ujęcie i pewnie miał swoją roboczą tezę. Ten problem niejasnego znaczenia – lustra, które wykrzywia się wraz z upływającym czasem – widać w całym zbiorze znajdującym się pod opieką Fundacji Imago Mundi, która wiele lat temu zajęła się spuścizną po Henryku Makarewiczu i Wiktorze Pentalu, dwóch fotografach nowohuckich, mieszkających i pracujących na jej terenie niemal od początku jej istnienia.
Miało być pięknie. I było, choć piękno wyszło swoiste: u Makarewicza nie brak tonów podniosłych, donośnych, przebija się jednak miejscami jawna ironia. Trudno było nie dostrzec tego, co odczuwali wszyscy: w początkowych latach istnienia Nowa Huta nie była nawet skomunikowana z centrum Krakowa (z tamtych lat bierze się też odczuwany jako dyskryminujący brak poczucia jedności krakowian mieszkających bardziej centralnie z mieszkańcami nowej dzielnicy). Jego zdjęcia są pełne, doskonale skomponowane, a na odbitkach zachowanych choćby w Muzeum Sztuki w Łodzi widać, że syntetyczna, mocna forma była mu niejako przyrodzona, jakby to wszystko działo się bez wysiłku. Ale wystarczy popatrzeć, żeby zrozumieć, że Henryk Makarewicz poszukuje swojej formy. Postać szaro majaczącego robotnika, który stoi pośród bezmiernego kombinatu, jakby karleje, kiedy go porównać z ogromem słupa ognia i czarnego, tłustego dymu wytryskującego gdzieś z podziemi.
Malarskość, skłonność do fotografiki w stylu Hartwiga powraca w obrazie wiejskiej, błotnistej drogi. Jest już albo jeszcze jest zima, na czarnym błocie odcinają się poszarzałe płaty zlodowaciałego śniegu, krzewy całe wybielone szronem, gęste koleiny w czarnej glebie Mogiły wypełniły się zamarzłą wodą. Do tego jak na pośmiewisko wierzby znane z malarstwa poprzedniej, bezpiecznej epoki, chatynka od Bułhaka, jakby podwileńska, i ta mgła, która spowija wszystko. A jest jeszcze przecież wisienka na torcie, dwie drobne postacie dzieci prowadzących się za dłonie wśród tego upiornego krajobrazu. Bo jest on upiorny, kiedy odrzucić rzewną nutę i oprzytomnić się trzeźwiejszą myślą o tym, że oni musieli żyć przy tej drodze, to błocko – wiosna czy jesień – miesić własnymi stopami, że tą mgłą, pewnie zmieszaną z dymem z huty, musieli na co dzień oddychać. Więc owszem, rozumiem zapędy Makarewicza: wiem, że chciał Nowej Huty, żeby ludzie mogli się wyprowadzić ze swoich chałup i przenieść do bloków. Bo to oznaczało postęp. (Jak niełatwo z nim się pogodzić, najlepiej pokazał chyba Kazimierz Kutz w „Paciorkach jednego różańca”).
Makarewicz pokazuje więc wielkie przestrzenie wnętrza wieloryba, obrazy wprost z jego brzucha przefiltrowane tylko elegancją i mocą jego stylu, bez mrugnięcia okiem do widza, na które pozwala sobie w innych mniej doniosłych momentach: jego relacje z wnętrza walcowni czy hali wielkich pieców uderzają monumentalizmem, sięganiem po tzw. low key, czyli mówiąc najprościej – nadmiar czerni w obrazie. Ten zabieg upraszcza rysunek, wywołuje jego grafizację, a uzyskany efekt kojarzy się natychmiast ze światem sztuki. Widać, że Makarewicz z niego czerpie: podobnie jak w obrazie wiejskiej drogi z wierzbami światło przedziera się ostrymi promieniami z wielkich okien do wnętrza, ale dociera go mało, tak ostre są produkcyjne wyziewy. To piękne, nieokiełznane impresje, choć ich przedmiotem jest (wypada przypomnieć) produkcja i wydajność, są z ducha socrealistyczne. Innym razem, jak na zdjęciu robotnika na drabinie opartej o wielki cylinder zbiornika, stawia na pomniejszający efekt skali: zbiornik na zdjęciu nie ma końca, wylewa się poza marginesy fotografii, a człowieczek balansuje w cyrkowym geście, zapewne malując powierzchnię spawów. Znów rzecz niby o produkcji, ale wyszło – jak często w jego wypadku – dostojnie, monumentalnie, znów pojawia się miasto, masa, maszyna, istota ludzka jest jakby na końcu, w nawiasie tego ciągu.
Z Wiktorem Pentalem inaczej. Stąd moje marzenie, które się pewnie nigdy nie spełni, żeby wreszcie wzięli rozwód i żeby było im dane funkcjonować osobno. Wtedy dopiero bowiem będzie można zobaczyć, jak różnym posługiwali się językiem, jak bardzo odmienne były ich korzenie. Makarewicz to człowiek o bogatej przeszłości w dziedzinie sztuk wizualnych (jak powiedziano by dzisiaj), był operatorem filmowym, jednym z twórców Polskiej Kroniki Filmowej (piszący te słowa pamięta czasy, kiedy każda wyprawa do kina rozpoczynała się właśnie od kroniki, bywały więc tygodnie, kiedy tę samą widziało się po wiele razy), operator w wytwórni Czołówka, filmował wyzwolenie obozu Auschwitz-Birkenau.
Wiktor Pental wywodził się z ruchu amatorskiego i nie miał aż tak szeroko zakrojonych ambicji jak jego kolega po fachu. Jego oko okazało się jednak nadzwyczaj bystre, a refleks szybki: w dorobku Pentala znalazło się zastanawiająco wiele kadrów uderzająco perfekcyjnych, doskonale podpatrzonych. Oprócz cyklu przedstawiającego robotników Nowej Huty, jej przodowników pracy, nie ma w tym dziele śladów oficjalnego życia, które zostałoby potraktowane sztampowo. Zresztą przodownicy też są dalecy od ideału: krosty, śmieszne wąsiki, fryzury rodem sprzed ułomka lusterka zawieszonego na gwoździu w baraku – bo, nigdy dość przypominania, oni mieszkali przecież w barakach. Są swojscy, potężni dzięki kadrowaniu, Pental pozostawia niewiele przestrzeni wokół ich głów, uwzniośla ich niewątpliwie specjalnie. Ale cała reszta wypada, no, odrobinę nietęgo.
W fotografiach Pentala pokazówka budowlana zamieni się w wirtuozerski pokaz surrealizmu: jak na zdjęciu bezsensownej ścianki z klozetem, umywalką i wanną wiszącą w powietrzu nad robotnikami, na tle zabudowań nowohuckich
Dorosła, dość tęga kobieta jedzie na dziecinnym rowerku przez pustą równinę działek, na siodełku rozłożyła sobie ręcznik, zwisający teraz spod jej pośladków. Dzieci bawią się w zsypie na śmieci. Ludzie porastają grubym kożuchem łagodne pagórki, hałdy po fundamentach, na obrzeżach tłumu wyróżniają się szynele milicjantów – to zawody motocyklowe, jedna z nowohuckich rozrywek. Robotnik wisi w powietrzu, stojąc na platformie gruchy z betonem: zapewne służy jako żywy spust, nikt nic sobie nie robi z zasad bezpieczeństwa i higieny pracy. Portret dwóch chłopców widzianych od tyłu: obaj w krótkich spodenkach, obaj w białych koszulach z krótkim rękawem. Obaj rozkraczyli nogi i ręce odsunęli od ciała pod tym samym kątem. A do tego zestawienie dwóch ukośnych, czarnych krzyży na białym tle (paski od krótkich majtek), w tle drobny krzyżyk drucianej siatki na szarym tle ściany.
Nie mam wątpliwości, że Wiktor Pental kazał im tak stanąć, tak to zobaczył, zanim się cokolwiek wydarzyło. Jest twórcą tego zdjęcia, twórcą po prostu, a nie prostym amatorem należącym do jednego z setek fotoklubów rozsianych po Polsce.
Dziś niełatwo doszukiwać się różnic, tak grubą warstwą nałożył się na ich zdjęcia puder i karmin epoki, powszechna szarość i zgrzebność tamtego życia, dojmujące wręcz poczucie braku ciągłości z tamtym światem. Jeśli jest jednak coś, co ich najbardziej różni od siebie, to będzie to u Pentala pewna nuta swojskości, bliskości domowej, przyjaznej obserwacji. Pental jest intymistą, specjalizuje się w podpatrzonych scenkach, a jeśli wyłączyć portrety przodowników pracy, to w jego spojrzeniu dominuje ironia. Nie jest ona jednak prosta, dążąca do ośmieszenia: dzięki niej wprowadza element ożywczy do czegoś, co pod mniej wprawną ręką miałoby szansę zejść na manowce suchej rejestracji faktów. To u niego pokazówka budowlana zamieni się w wirtuozerski pokaz surrealizmu (jak na zdjęciu bezsensownej ścianki z klozetem, umywalką i wanną wiszącą w powietrzu nad robotnikami, na tle zabudowań nowohuckich, czy zabarwionej humorem, lecz przyjaznej obserwacji dwójki dzieci z trudem pchającej wózek wypełniony najmniejszym szkrabem pośród bezkresu pustej ulicy, w tamtych latach pozbawionej jeszcze samochodów).
Makarewicz zaś to wielki specjalista od reżyserii obrazu, świadomie sięgający po środki twórcy otrzaskanego z dokonaniami poprzedników i współczesnych. Śmiałe kompozycje po przekątnej rodem z konstruktywistycznego pudełka z narzędziami, obszerne weduty (jak zdjęcie wykonane z wnętrza sklepu: jest tylko kawałek ciemnego wnętrza, szyba, zbity tłumek kolejki i osiedle majaczące w tle), ostry światłocień, operowanie intensywną czernią, dążność do uproszczenia obrazu dla jego wzmocnienia – to wszystko można stwierdzić na setkach jego zdjęć.
To bardzo różne od siebie zapisy z tej samej przestrzeni, bardzo odmienne jej interpretacje, dwie różne osoby. Nowa Huta od samego początku swojego istnienia miała zapalonych zwolenników, zazwyczaj zbliżonych do kręgów władzy, i przeciwników, których niezgoda na kombinat miała rozmaite powody. Po pierwsze, byli to ci, którym odebrano ojcowiznę i w trybie nakazu polecono żyć inaczej – mówiono, że lepiej (ale jakie życie może być lepsze od własnego, tego, które się ulepiło samemu?). Po drugie, ci z krakowian, którym na sercu leżało zachowanie pewnej ciągłości: to miało być – i było – miasto nauki, ośrodek akademicki, miasto handlu, turystyki, a nie dymiących fabryk i zanieczyszczenia przekraczające wszelkie światowe normy. Po trzecie, tradycjonaliści, którzy mówili o tym, że ziemie gminy Mogiła były stworzone do czego innego niż industrializacja. Trochę z każdej z wymienionych postaw znalazło się w dorobku fotograficznym przedstawionego tu tandemu twórców. Trudno, żeby było inaczej: ich postawy wynikały z tożsamości miejsca, które wybrali sobie do życia.
Tekst pochodzi z numeru 7/2023 kwartalnika “Spotkania z Zabytkami”.
Na pewno znajdziecie coś dla siebie!
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o idei wielowątkowej wystawy opowiadającej o renesansie na ziemiach polskich i litewskich pod berłem ostatnich Jagiellonów, pomyślałam, że Wawel postawił przed sobą zadanie niemal niewykonalne. Czy to nie szalone, zakładać, że na jednej wystawie można...
Wystawę „Olga Boznańska. Z kolekcji Muzeum Narodowego w Krakowie” będzie można zwiedzać w Muzeum Gdańska od 3 grudnia 2023 roku do 16 maja 2024 roku w salach wystaw czasowych na II piętrze Ratusza Głównego Miasta przy ul Długiej 46/47.
Zamek Piastów Śląskich w Brzegu jest najwspanialszą renesansową rezydencją książęcą na Śląsku. Budowla z wewnętrznym dziedzińcem na wzór włoski ukształtowana została pod wrażeniem Zamku Królewskiego na Wawelu. Spośród rezydencji książęcych na Śląsku zamek w Brzegu zajmuje szczególną pozycję. Był siedzibą...