Intrygująca biografia, opowieść o mechanizmach władzy i instrukcja, jak myśleć o przyszłości miasta. Z Grzegorzem Piątkiem rozmawiamy o jego nowej wersji biografii Stefana Starzyńskiego.
W „Starzyńskim. Prezydencie z pomnika”, nowej wersji twojej debiutanckiej książki „Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego”, zmiany wykraczają poza to, czego spodziewamy się po wydaniu drugim, poprawionym.
Historycy cały czas interesują się Stefanem Starzyńskim. Po ośmiu latach od ukończenia „Sanatora” pojawiło się na tyle nowych ustaleń, że z uczciwości badawczej uznałem, że potrzebna jest rewizja i uzupełnienie. A kiedy wziąłem do ręki tamtą książkę, stwierdziłem także, że potrafię tę historię opowiedzieć lepiej niż za pierwszym razem. „Sanator” to mój debiut – poruszałem się trochę po omacku i jako badacz, i jako pisarz. Wszystko dobrze się skończyło, a książka została doceniona (uhonorowano ją Nagrodą Literacką m.st. Warszawy – przyp. red.), ale choć nie zamierzam dokonywać takiej operacji na każdej swojej książce, akurat debiutowi to się należało.

Co sprawiło, że zająłeś się życiem i karierą prezydenta, którego przysłania nam legenda o jego bohaterstwie we wrześniu 1939 roku?
Z wykształcenia jestem architektem i jako pisarz lubię poruszać się po tematyce architektonicznej. Do Starzyńskiego też podszedłem najpierw od tej strony – on ma przecież opinię najlepszego prezydenta Warszawy, urbanistycznego wizjonera, który – jak chce legenda – wymyślił i zaplanował Warszawę przyszłości, a wojna przerwała realizację tej odważnej wizji. Już kilkanaście lat temu zacząłem się uważnie przyglądać Warszawie lat 30., jej dorobkowi architektonicznemu i urbanistycznemu. Już wtedy podejrzewałem, że to niemożliwe, żeby wszystko było pomysłem Starzyńskiego. Moje badania to potwierdziły – on tak naprawdę miał małe pojęcie o tych dziedzinach, po prostu potrafił stworzyć właściwe warunki i otoczyć się świetnymi specjalistami. Zacząłem też
oddzielać to, co w jego dorobku architektonicznym i urbanistycznym było realnym osiągnięciem, co się udało rzeczywiście wybudować do 1939 roku i które plany miały szansę się ziścić, choć ich realizację przerwała historia, od tego, co było wizją rozpowszechnianą na potrzeby propagandy, pobudzania miłości do Warszawy czy poparcia dla prezydenta.
Dopiero podczas pracy nad książką zdałem sobie sprawę, że to nie będzie opowieść o Warszawie, architekturze czy urbanistyce. Choć najpierw tak o niej myślałem. Dotarło do mnie, że to będzie biografia w dużej mierze polityczna – historia, która pokaże, skąd się ten człowiek wziął, jaki miał pomysł na rządzenie miastem oraz jakie namiętności, kompleksy i emocje nim rządziły.


Starzyński dzięki związkom z piłsudczykami (był żołnierzem Legionów) obejmował kolejne stanowiska, zazwyczaj na krótko. Dopiero pięcioletnia prezydentura Warszawy wydaje się rolą, w której naprawdę się spełniał.
Przez te pięć lat zrobił dużo, choć staram się rozróżniać w tej biografii to, czego on naprawdę pragnął i do czego dążył, i to, co mu się zdarzyło trochę przypadkiem.
I na przykład to, że w ogóle został prezydentem Warszawy, wydarzyło się też przypadkiem,
w następstwie dramatycznego wydarzenia na ul. Foksal 3. Właśnie tam 15 czerwca 1934 roku doszło do zamachu na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Polityka zastrzelił działacz Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów Hryhorij Maciejka. W tej sytuacji zdecydowano, że nowym ministrem spraw wewnętrznych zostanie dotychczasowy komisaryczny prezydent Warszawy, Marian Zyndram-Kościałkowski. Nagle trzeba było obsadzić fotel prezydenta i wybrano Stefana Starzyńskiego.


Chciałem pokazać, jak z jednej strony ważny jest przypadek w życiu mojego bohatera i właściwie w życiu każdego z nas, a także docenić to, jak Starzyński sprawdził się nawet w tych rolach, których sam nie wybrał.
Jako prezydent komisaryczny nie był kontrolowany przez Radę Miejską. Właściwie funkcjonował w warunkach dyktatury.
Na początku miał pełnić funkcję prezydenta tymczasowo, przez parę miesięcy, ale okazał się do niej stworzony. I myślę, że wcale nie z powodu miłości do Warszawy, jak chce legenda. On całe życie marzył o takiej silnej pozycji. Starzyński, człowiek szalenie ambitny, wreszcie miał kontrolę. Do niego należało ostatnie słowo, sam dobierał współpracowników i mógł rządzić tak, jak chciał.
2. Fot. NAC
Ta minidyktatura w Warszawie bardzo odpowiadała jego temperamentowi – człowieka bardzo pracowitego, bardzo stanowczego, zawsze bardzo przekonanego o swoich racjach i zorientowanego na cel.
Lubił dobierać sobie współpracowników i zabierać ich z sobą, kiedy zmieniał miejsca pracy – jak dwór przenosili się razem z nim. Do takiego swobodnego działania był stworzony.

Na wcześniejszych stanowiskach te cechy raczej mu przeszkadzały?
Rzeczywiście, współpracownicy uważali go za zbyt upartego, zbyt konfliktowego, zbyt apodyktycznego. Czy to w Ministerstwie Skarbu, czy w Banku Gospodarstwa Krajowego krytykowano go za to, że zawsze próbował budować własną sieć kontaktów i przepychać swoje pomysły zakulisowo. To irytowało ludzi, którzy mieli z nim do czynienia. A jako komisaryczny prezydent Warszawy mógł robić prawie wszystko, co uważał za słuszne.
Czego Starzyńskiemu udało się dokonać w Warszawie podczas jego prezydentury?

Wśród jego ważnych, realnych osiągnięć trzeba wymienić dokończenie gmachu Muzeum Narodowego. Kiedy obejmował władzę w Warszawie, minęło osiem lat od konkursu architektonicznego na ten budynek. Przez ten czas zbudowano dwa skrajne skrzydła, a między nimi znajdował się rozgrzebany i właściwie porzucony plac budowy. Starzyński doprowadził do ukończenia inwestycji i zatrudnił Stanisława Lorentza jako dyrektora Muzeum Narodowego, który tę instytucję uczynił taką, jaką znamy dzisiaj.

Drugim jego ważnym sukcesem było zbudowanie przez pięć lat 30 szkół. Dzięki temu jedna trzecia warszawskich uczniów zaczęła uczęszczać do budynków zaprojektowanych zgodnie z nowoczesnymi, funkcjonalnymi pomysłami, jak szkoła powinna wyglądać – jaki powinien być rozmiar klasy czy szerokość korytarza, właściwe oświetlenie. To był niesamowity awans cywilizacyjny warszawskiej edukacji. Sam chodziłem do jednej ze szkół zbudowanych za prezydentury Starzyńskiego, bo większość z nich istnieje do dzisiaj. Za jego czasów udało się też uporządkować arterie wylotowe z miasta, założyć parki Dreszera i Sowińskiego, postawić parę pomników, a także odnowić Arsenał, pałac Blanka, Teatr Wielki i ratusz.
2. Fot. NAC
Miał też bardziej dalekosiężne plany.
I to one sprawiają, że uznaje się Starzyńskiego za urbanistycznego wizjonera. Był z jednej strony facetem twardo stąpającym po ziemi, a jednocześnie doskonale rozumiał, jak bardzo jest potrzebne planowanie.
Po to, żeby praca, która zostanie wykonana w przyszłości: budowa nowych szkół, zasadzenie parku czy wyznaczenie ulicy, miała sens. I żeby te pomysły nawzajem sobie nie przeczyły i żeby nie wydawać pieniędzy na jakieś działania dwa razy. By to zrealizować, zatrudnił dużą grupę urbanistów – przeznaczył sporo pieniędzy na ich etaty w ratuszu.

I naprawdę ich słuchał.
Warszawa miała wtedy niesamowite środowisko urbanistyczne – ludzi zorientowanych w najnowszych trendach i tworzących nowoczesne idee na temat tego, jak miasto powinno funkcjonować – wygodne, zielone, dobrze skomunikowane.
I wreszcie te pomysły, które do tamtej pory pojawiały się jedynie w publikacjach czy na konferencjach, zostały przełożone na konkretne plany. Do tego – mimo że wybuchła wojna, Starzyński zginął, miasto zostało zniszczone, a potem zapanował inny ustrój – przedwojenny dorobek planistyczny ciągle trwał, a urbaniści pracujący dla miasta przed wojną wzięli w 1945 roku odpowiedzialność za odbudowę Warszawy. Właściwie wszystko mieli już wymyślone. Były oczywiście korekty, zmiany stylu, dyskusje o detalach, ale panowała ta sama myśl na temat tego, jak zmieniać Warszawę.

Trasa W-Z poszła trochę innym śladem, ale wymyślono ją przed wojną. Pierwsza linia metra, której budowa zaczęła się w latach 80. i którą oddano do użytku w latach 90., też idzie mniej więcej tym samym śladem, co ta narysowana przed wojną. Bulwary wiślane, dokończone współcześnie, zaczęto budować za Starzyńskiego.


Projekt przerwała wojna, a potem porzucono go na kilka dekad, ale to on podchwycił hasło „odwracamy Warszawę frontem do Wisły” i dał mu szansę realizacji.
Kupił Warszawie także Las Kabacki.
To jest niesamowita historia. Dzisiaj ten las jest zielonymi płucami południowej części Warszawy, a wtedy znajdował się daleko poza granicami miasta. Ale urbaniści wyobrażali sobie, że miasto będzie się rozwijało wzdłuż linii metra i dalej za swoje granice. Starzyński wykorzystał okazję, żeby w 1938 roku korzystnie kupić las od zdesperowanych bankrutów Branickich, którzy planowali go rozparcelować pod zabudowę willową, dzięki czemu powstałby tam kolejny Konstancin czy Podkowa Leśna.
Las stał się własnością miasta i został zabezpieczony dla przyszłych pokoleń. Taka dalekowzroczność to coś, za czym dzisiaj, w czasach polityki podporządkowanej rytmowi kadencji i bieżących korzyści, tęsknimy.
Na 195. stronie Twojej książki jest zdjęcie z wystawy „Warszawa przyszłości”, na którym Starzyński pokazuje zebranym wokół osobom jakiś element na makiecie przyszłej Warszawy. I – co jest dość niesamowite – na tej makiecie widzimy budynek podobny do Pałacu Kultury…
To Wieża Niepodległości, którą planowano zbudować na rondzie Waszyngtona przy Saskiej Kępie, niedaleko terenów, na których w 1944 roku miała się odbyć wielka narodowa wystawa. Też lubię to zdjęcie i chciałem, żeby znalazło się w książce. Ono pokazuje, że zarówno samo miasto, jak i architektura zawsze stanowią pewną ciągłość.

Kiedy pomysł Wieży Niepodległości powstawał, wszyscy byli zapatrzeni w wieżowce Manhattanu z ich uskokową, schodkową formą. Co jest mało znanym faktem, radzieccy architekci, którzy projektowali moskiewskie wieżowce i potem Pałac Kultury, nie tylko byli wychowani na tych amerykańskich wzorcach, ale jeszcze przed wojną odwiedzali w Stanach pracownie architektoniczne. Mimo że później zapadła żelazna kurtyna, te wzorce wizualne i gust się utrzymał. Historia architektury działa znacznie wolniej i bardziej stopniowo niż pełna dramatycznych zwrotów historia polityczna.
Wydaje się, że Starzyński miał zacięcie społeczne, ale nie był zwolennikiem publicznego budownictwa mieszkaniowego?
Nie, takiej konieczności nie rozumiał, mimo że stolica miała wtedy potworne problemy mieszkaniowe

– przeciętnym ludziom mieszkało się w Warszawie równie źle, co drogo. Stolica borykała się też ogromnym, wielotysięcznym problemem bezdomności.
Ale Starzyński uważał budowę mieszkań przez miasto za rozrzutność i coś, co należy odłożyć na lepsze czasy.

Uznawał, że rolą miasta jest planowanie nowych dzielnic, wytyczanie ulic i zbrojenie terenów, a niech prywatni inwestorzy i spółdzielnie budują mieszkania.
Część jego działań możemy dzisiaj odczytywać jako idealistyczne, ale dla niego zawsze był ważny rachunek ekonomiczny. Lubił upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Las trzeba kupić, bo to okazja. Kiedy obniżał ceny biletów tramwajowych, by transport był bardziej dostępny dla mieszkańców, wiedział, że większy ruch nakręci zyski. Kiedy budował szkoły, znaczenie miało także to, że miasto przestanie wydawać pieniądze na wynajmowanie pomieszczeń i budynków od prywatnych właścicieli. I rzeczywiście, do 1939 roku wydatek na budowę się zwrócił.
W postaci Starzyńskiego ciekawe jest jego niezwykle nowoczesne rozumienie znaczenia wizerunku.
Starzyński budował swój wizerunek bardzo świadomie, co dzisiaj utrudnia badanie jego działalności i pisanie o nim, bo trzeba skrzętnie oddzielać propagandę od faktów. Ten aspekt jego aktywności mnie fascynuje, dlatego uważałem, że w nowej wersji książki warto więcej napisać o jego młodości. Starzyński, już mając 22–23 lata, kiedy jest legionistą, zajmuje się werbunkiem i propagandą. Tułając się gdzieś pod Wieluniem czy Pińczowem, pisze raporty o przekonywaniu nieprzekonanych miejscowych do Legionów i o sensie walki. Pisał np., że ważne jest, by ludzie zajmujący się werbunkiem, mieli piękne, ułańskie mundury, a nie zwykłe, szare legionowe, bo dzięki temu robią wrażenie na ludziach.
Doskonale znał propagandową kuchnię i posługiwał się tymi umiejętnościami. Na kolejnych stanowiskach, choćby w Ministerstwie Skarbu, przygotowuje wielkie, zbiorowe publikacje na tematy gospodarcze i umie namówić do współpracy za darmo wiele osób.
Kiedy zabiera się za organizację Pożyczki Narodowej, koordynuje akcję z takim sukcesem, że ze społeczeństwa, które nie chciało płacić podatków i było realnie bardzo biedne, udało się wycisnąć więcej pieniędzy, niż ktokolwiek się spodziewał.

Wzbudzał przy okazji coś, czego Polakom, którzy dopiero co odzyskali kraj, brakowało – poczucie wspólnoty i współodpowiedzialności za państwo.
I tak samo działał jako prezydent Warszawy – rozbudzał miłość mieszkańców do miasta na różne sposoby, m.in. wystawami i publikacjami o stolicy. Uczniowie na koniec roku dostawali pięknie wydane książki o swoim mieście, ratusz zamówił poemat o Warszawie, zorganizowano wielką akcję „Warszawa w kwiatach i zieleni”. W ten sposób budował swoją popularność, a także poprawiał samopoczucie warszawiaków. Lokalna społeczność miała dużo powodów do niezadowolenia z miasta – narzekali, że jest brzydkie, drogie i niefunkcjonalne. Do tego stanowiła różnorodną zbieraninę, która napłynęła z trzech zaborów. Miejskie działania edukacyjne i promocyjne miały na celu sklejenie tej społeczności i to do pewnego stopnia mu się udało.

Po wybuchu wojny i podczas 20 dni oblężenia miasta prezydent Starzyński stał się mężem opatrznościowym oddanym mieszkańcom, a po zamordowaniu przez hitlerowców – legendą. Mimo że jego biografia w ogóle nie sugeruje, że miał na to zadatki. Myślisz, że każdy może być bohaterem?
Nie, nie każdy. Ale też nie po każdym od razu widać, czy nim zostanie, czy nie. Myślę, że historia września 1939 roku, kiedy po wybuchu wojny i podczas oblężenia Starzyński broni się razem z miastem, a potem zostaje w nim po kapitulacji, pokazuje, jak chaotyczne są często decyzje podejmowane wśród wielu rozterek, wielu za i przeciw. Na koniec jest ważne nie to, czy ktoś chciał być bohaterem albo czy się na takowego zapowiadał, bo wielu ludzi na najwyższych szczeblach władzy, którzy przed wrześniem 1939 roku stroszyli piórka, często bardzo szybko z miasta wyjechało. A Starzyński, który oczywiście zgodnie z oficjalną linią nawoływał do jedności narodowej i do tego, żeby się przygotowywać do obrony, nigdy nie zgrywał husarza. A jednak okazał się jednym z najtwardszych z nich wszystkich i pokazał, co znaczy determinacja, pracowitość, morale. I dzięki temu stał popularnym i kochanym prezydentem.

Przedtem tak nie było?
Władysław Bartoszewski wspominał, że przed wybuchem wojny mimo osiągnięć Starzyńskiego wielu warszawiaków pamiętało mu to, że był komisarycznym prezydentem, namiestnikiem przyniesionym w teczce. Ale potem, broniąc się razem z warszawiakami, pokazał odwagę i determinację, krzepił ich dwa razy dziennie przez radio i dbał, dopóki się dało, o to, żeby w kranach leciała woda i bezdomni mieli gdzie mieszkać. Wtedy ta legenda budowana propagandą stała się prawdą i urosła wielokrotnie. Dzisiaj, kiedy mamy wojnę za naszą granicą i zastanawiamy się, co by było gdyby, historia o postawie Starzyńskiego może być pouczająca. Nie wiemy, jak byśmy postąpili. Dopiero jak się stanie, będziemy tak jak Starzyński i milion warszawiaków podejmować szybkie decyzje i dopiero wtedy życie nas sprawdzi. Choć oczywiście lepiej, żeby nas nie sprawdzało.
Co jeszcze jest dla ciebie ważne w tej historii dla nas dzisiaj?
Dwie rzeczy. Jedna z mojego architektoniczno-urbanistycznego poletka:
bardzo bym chciał, żeby ludzie, od których coś zależy, czytając tę książkę, poczuli wartość planowania i tego, że trzeba panować nad rozwojem miasta i wyobrażać sobie kompleksowo jego kształt.
Bo nawet jeśli efekty nie będą szybkie, potem, kiedy już będą okazje, żeby jakieś plany zrealizować, poszczególne inwestycje będą „wskakiwały” na właściwe miejsce. Myślę, że Starzyński był człowiekiem, który doskonale by się sprawdził w erze pozyskiwania środków unijnych. Zyskałby, co tylko się da, i dobrze to wydał. Poza tym, od kiedy się przyglądam tej postaci, zafascynowało mnie obserwowanie ponadczasowych mechanizmów władzy, jej zdobywania, walki o popularność, wpływy i dworskie mechanizmy, które, jak się okazuje, są wieczne.

Nieważne, jaki panuje ustrój, jakie akurat są czasy… Czy to będzie Szekspir, czy „House of Cards”, kuchnia polityczna i mechanizmy zdobywania władzy zawsze są podobne.
Mam nadzieję, że ta książka może być też czytana nie tylko jako opowieść o tym konkretnym człowieku, tym mieście, tej epoce, lecz także właśnie jako opowieść o władzy.
Który pomnik Starzyńskiego w Warszawie jest ci najbliższy?
2. Fot. BEW
Najbardziej lubię ten najstarszy, który najpierw stał w ogrodzie Saskim, a kilkanaście lat temu został przeniesiony na Saską Kępę. Pokazuje Starzyńskiego realistycznie, w ludzkiej skali: człowiek w płaszczu, który po prostu gdzieś idzie. Zupełnie inny do tego, który się wynurza z mapy na pl. Bankowym. To pierwsze przedstawienie prezydenta, które wiele osób rozczarowało, bo oczekiwali czegoś monumentalnego i patetycznego, jest mi bliższe. Wolę tak patrzeć na postać historyczną. Wtedy oddaje się jej więcej sprawiedliwości, więcej się od niej uczymy, niż kiedy stawiamy ją cokole, robimy z niej metaforę.
Jestem pytany, czy chciałem swoimi książkami zrzucić Starzyńskiego z pomnika. Moje odpowiedź brzmi: nie, nie chciałem go zrzucać. Chciałem go delikatnie zdjąć z postumentu i postawić obok, między nami. Żebyśmy mogli popatrzeć mu w oczy i wejść z nim w ludzki kontakt, a nie spoglądać na niego na kolanach.
Przy całym podziwie dla jego osiągnięć i bohaterstwa w 1939 roku, pamiętajmy, że był człowiekiem, zanim stał się i bohaterem, i ofiarą.

Grzegorz Piątek
Krytyk i historyk architektury, kurator wystaw i projektów artystycznych związanych z architekturą, autor takich książek jak „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949”, „Niezniszczalny. Bohdan Pniewski. Architekt salonu i władzy”, „Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939”, „Starzyński. Prezydent z pomnika”.
Artykuł pochodzi z kwartalnika „Spotkania z Zabytkami” nr 4/2024